Reklama

Lifestyle

Petersburg, moja miłość. Reportaż Anny Konieckiej

Anna Koniecka
Dodano: 10.07.2020
35521_main
Share
Udostępnij

Są miejsca i ludzie na Wschodzie, gdzie czuję się u siebie. Nieważne jak daleko są – we Władywostoku, w Jakucku nad Leną czy za Uralem w wiosce Borysowo, którą łatwiej znaleźć na mapie niż w tajdze.

Wracam zza Uralu najstarszym szlakiem kolejowym. Z dłuższą tym razem przesiadką w Petersburgu, dawno zresztą planowaną. Czemu akurat tu? Bo są sprawy, których nie można w nieskończoność odkładać. A poza tym…

To car Piotr I, nim jeszcze zaczął budować na Wyspie Zajęczej twierdzę, która dała początek miastu Sankt Petersburg, zdecydował, że musi połączyć europejską Rosję z Dalekim Wschodem. U stóp Uralu, na granicy Europy z Azją, stanęła potem twierdza Perm (teraz ponadmilionowe miasto). Za Uralem – Jekaterynburg. Tak rodził się Wielki Sybirski Trakt, którym można zajechać "na sam kraniec mapy". A dzisiejsze rosyjskie koleje trzymają poziom, do jakiego nasze raczej nieprędko dorosną. Ani do cen. Chyba, że zamiast tabunu bajermanów będzie u nas rządził car. Ekonomii.

Carskie Sioło, park. Fot. Anna Koniecka

Petersburscy carowie ekonomii (in spe) zaczynają wcześnie…

Dworzec Moskiewski, czwarta rano z minutami. Na peronie staje kolejny nocny pociąg z Moskwy, zapchany do ostatniego miejsca. Komitet powitalny w pełnej gotowości: taksówkarze, bagażowi, boye hotelowi w liberii, z wypisanymi "krzaczkami" na tabliczkach nazwiskami drogich(!) gości z Japonii, a może z Chin.

Ochrona kolejowa z ostentacją robi wrażenie, że jest wszędzie. Policja dyskretnie. A w lekkim dystansie do całej ciżby – kobiety z kartkami w rękach: Kwartira dwuchmiestnaKwartira dieszowo (tanio). Lokalne wsparcie dla przepełnionych hoteli. Oddolna obywatelska inicjatywa biznesowa skierowana do rosyjskojęzycznej klienteli. Jest szczyt sezonu – czerwiec, słynne biełyje noczi. Zjeżdża się najwięcej turystów. Rocznie około pięć milionów – tyle, co stałych mieszkańców miasta. A dziś apogeum – dodatkowe pociągi, długie, że końca nie widać. Przybyła armia kibiców futbolu. Dla ostudzenia atmosfery, a może tak po prostu wyszło – doczepiono dwa wagony młodego wojska; pożarnicy i MCzS (do nadzwyczajnych sytuacji).

– Dziewczęta, pierś do przodu! Pożarnicy to świetni kandydaci na męża. Zawsze dostają wypłatę i nie muszą się martwić, że zabraknie pracy – komentuje głośno sytuację Dima, mój stary przyjaciel. Dziewczyny się śmieją. Też przyjechały tym samym nocnym pociągiem, co on. Tylko że on jutro musi wracać do Moskwy.

Idziemy Newskim Prospektem. Różowieją w bladym słońcu secesyjne kamienice. Cichutko, puściutko. Przed piątą rano można jeszcze kochać to miasto.

Obudziły się pierwsze tramwaje.

Ostatni goście wychodzą z kafejki na rogu ulicy –  jacyś tacy mocno przyćmieni. Nie pijani.

– Petersburg się chamsko nie upija – zauważa Dima. Po czym już bez cienia ironii: – A wiesz, kiedy pierwszy raz przyjechałem, zauważyłem od razu, że tu są inni ludzie. Inaczej mówią. Stara inteligencja, kulturalni, uprzejmi.  Uwierzysz? Kupowałem tu pierwsze prawdziwe książki o naszej historii – prosto od ludzi z ulicy. W księgarniach była wtedy sama państwowa propaganda.

Faktycznie są ludzie z polotem, skoro wieszają takie szyldy jak "Cafe u mamy na daczy". Albo "Śnieżna bajka".

W butiku "Śnieżna bajka" wisi na wystawie kurteczka z syberyjskich soboli. Bajeczna. Cena też – 50 emerytur Nataszy, żony Dimy.

"Brylantowy sklep" jest antykwariatem, gdzie sprzedają rosyjskie brylanty. Dla carycy Katarzyny II to one może nie są, bo ona lubiła wszystko duuuże. Ale lubiła też grywać w karty, i to nie na pieniądze. Grała z umiarem. Kładła na stole tylko 50 brylantów i… przegrywała je do kogo akurat było trzeba.

Co do uprzejmości i kultury, o której mówił Dima, to bym polemizowała. Ale może nie mam racji.

Gdy po spektaklu baletowym w słynnym na cały świat Teatrze Maryjskim wychodziłam niespiesznie z loży, rozpływając się w zachwytach, czekała już w szatni rzucona na ladę moja kurtka, a  wyraźnie zirytowana pani w uniformie rozkazała: – Zabieraj i wynocha! Zamykamy!

Petersburski Montmartre. Fot. Anna Koniecka

Było jeszcze trochę gości w holu. Spłoszeni jak zające, zbiegaliśmy wąską klatką schodową do wyjścia, popędzani przez panie szatniarki.

Sklep spożywczy; zwyczajny, nie żadne fafarafa jak delikatesy Jelisiejewskie na Newskim. Sprzedawczyni słysząc, że jestem na diecie i nie wiem, którą rybę kupić, a było dużo różnych, poszła na zaplecze i przyniosła jeszcze jedną – wielką rybę. Wykroiła z niej sam środek.  – Niech pani je na zdrowie! I niech się pani polepszy – powiedziała.

Na ulicy Rubinsteina spotykam czasem popołudniową porą młodzieńców przechadzających się z kieliszkiem białego wina w dłoni. Bohema. Miejscowi. Demonstrują pogardę dla konwenansów. W nocy wolałabym jednak trochę mniej demonstracji. Wszelkich. Mieszkam w hoteliku urządzonym w dziewiętnastowiecznej kamienicy. Wysoki parter. Pod oknem jakiś młodzian wyzwolony z konwenansów próbuje noc w noc moc silnika swego sportowego autka. Siedzi, sk… i dociska pedał gazu. I wyje, i wyje! Jakby rakietą startował w Kosmos.

Tymczasem u mnie wiek dziewiętnasty – kontynuacja. Internet miewam, ale ciągnięty wołami. Nowa właścicielka hotelu obiecuje kupić lepszy router, tylko kiedy? Jestem w Petersburgu od dziesięciu dni. Dni, które się nie kończą, są przecież białe noce. Jeszcze o wpół do jedenastej wieczorem świeci słońce. Miasto prawie nie zasypia. A ja bym chciała!

Mam za sąsiadów siedmioro Chińczyków. Głosy operowe. Ścianki cienkie, hotelik to jest mieszkanie podzielone na malutkie klitki. A oni non stop gadają, okupują łazienkę, piorą, gotują w korytarzu i moczą nogi w brezentowym baseniku. I wszystkie pretensje, np. że woda pitna w bukłakach się skończyła, zgłaszają do mnie! Bo oni nie mówią po rosyjsku. Użas!

– A cóż ty się dziwisz – ze stoickim spokojem odpiera moje żale Natasza Łastoczkina, przyjaciółka, która mi ten "ekonomiczny" – czytaj tani – hotel załatwiła.  – W Petersburgu ludzie tak w dalszym ciągu mieszkają. To jest komunałka. Moi dziadkowie tak żyli. Ich mieszkanie było tam, gdzie teraz jest Dworzec Moskiewski. Była jedna kuchnia, dwie kuchenki, po dwa palniki na rodzinę. Ubikacja – na klatce schodowej, jedna na piętro. Z łazienki, gdzie była wanna, rodziny korzystały według grafika. Ten dzień był święty – nikt z innej rodziny nawet nie zastukał do drzwi. I to się tragicznie skończyło dla wujka. Poszedł się kąpać, zasłabł. Dopiero nazajutrz, gdy przyszła kolej na następnych lokatorów, a drzwi były zamknięte, wyważono je. Wujek leżał w wannie, już dawno nie żył.

Dziadek nigdy nie mówił Leningrad, tylko Piter. Oni podczas blokady miasta tu żyli. Moją mamę ewakuowano do Czeboksarów w Czuwaszji. Ja się tam urodziłam. Mamy nie pamiętam, miałam trzy lata jak umarła. Po aborcji.

Natasza wspomina, że tutaj pierwszy raz w życiu widziała kobiety w futrach i w pantoflach na obcasach. A ona, okutana w stare palto po "miłosiernej ciotce, co się zlitowała nad sierotą", szła z dziadkiem do teatru Aleksandryjskiego. Z tamtych czasów zapamiętała zapach kawy w delikatesach Jelisiejewskich. I mandarynki, każda była w osobnej papierowej foremce.

Wstąpiłyśmy do tych słynnych delikatesów, założonych jeszcze w dziewiętnastym wieku.

Delikatesy Jelisiejewskie. Fot. Anna Koniecka

Zapachniało świeżo zmieloną kawą. Na fortepianie(!) pod palmą pięknie ułożone słodycze na srebrnej paterze. I… mandarynki w papierowych foremkach. Natasza szturcha mnie: Popatrz na ceny. Sto gram szynki kosztuje tyle, co kilogram w normalnym sklepie. To samo sery. Tu zawsze było ekskluzywnie i drogo, ale nawet ja kupowałam tu czasem mandarynkę. A teraz stać mnie tylko na papierek – śmieje się.  

Prawie nikt nie kupuje. Turyści robią sobie zdjęcia.

Na Newskim Prospekcie znów człowiek przy człowieku, jak na jakimś wiecu. Na Aniczkowym moście, tym, co dźwiga dwa rumaki z brązu jeszcze z carskich czasów, a z ostatniej wojny granitowe cokoły podziurawione kulami, czeka się w niesamowitym tłoku, żeby w ogóle dopchać się do przejścia na drodze biegnącej nabrzeżem Fontanki.

Rzeczka wąska, jak czterdzieści  petersburskich kanałów przecinających miasto, a też zatłoczona jak promenada. To JEST wodna promenada. Motorówki, łodzie z silnikiem, stateczki wycieczkowe hałasują w obłokach spalin. Łódki na popych? Zapomnij! Wenecja Północy, w odróżnieniu od tej z południa Europy, gondolami nie pływa. A gondolierzy zdarliby sobie gardła, chyba że śpiewaliby serenady przez megafony – szczekaczki wycieczkowych naganiaczy. Ci zagłuszą choćby dzwon z cerkwi Matki Bożej Kazańskiej. Lecz to wszystko razem tworzy właśnie ów niepowtarzalny, trudny do wyrażenia nastrój radosnego zgiełku, jakby się miało za chwilę coś wyjątkowego wydarzyć. Jakieś święto, chociaż to zwyczajny dzień, kwiaciarki sprzedają tulipany, babulki kiście bzu i co tam jeszcze wyrosło w ogródkach; bukieciki obwiązane niteczką, pęczki pietruszki, koperek, chrzan.

 Biznes zabytkowy

Zwiedzanie zabytków tego miasta (bardzo licznych i znamienitych – kawał europejskiej historii) przestało niestety być wydarzeniem. Stało się kolejnym produktem kultury masowej. Taśmowa produkcja nastawiona wyłącznie na zysk. Natasza nie może się z tym pogodzić.  Uważa, że wszystkiego zwalić na szczyt sezonu się nie da. – To jest kwestia systemu – twierdzi i ma sporo racji.

Carskie pałace (oblegane głównie przez Azjatów), zwiedza się w takim ścisku, jak w metrze. Zwiedza? Tłum napiera, fotografując w biegu. Mistrzostwa świata w tej dziedzinie wygraliby bez wątpienia Chińczycy; są najbardziej przebojowi, świetnie blokują dostęp zwłaszcza w galeriach, gdzie są najsłynniejsze obrazy. Przekrzykują się tłumacze i przewodnicy. I jak tu nasłażdatsja  Rembrandtami, Van Goghami… Profanacja. Ale zapłacić trzeba sporo. W Ermitażu za jednym podejściem można obejść (przećwiczyłam) ledwo jedno piętro. Ale bilet opiewa na trzy.

Mam na to sposób. Kiedy nogi wchodzą mi, nie powiem gdzie, wycofuję się, by nazajutrz znów ustawić się w kolejce po bilet. Z elektronicznym biletem też się stoi – do wejścia.

Ja tu chyba zamieszkam (są spore szanse).

Dima wspomina, że dawniej bilet do Peterhofu (lata 60.) kosztował 5 kopiejek, tyle co metro. Emeryci (rosyjscy!) do niektórych galerii i muzeów mogą wejść za darmo. Ale za audiogida muszą płacić, jak chcą wiedzieć na co patrzą. Czterysta i więcej rubli dla emerytki, która dostaje 6 tys. na cały miesiąc, stawia ją przed wyborem: nasłażdatsja czy jeść?

W pałacu Mienszykowa są wyłożone kartki z opisem eksponatów. Da się czytać. Nie ma tłumów. A warto zobaczyć jak żył półcar, faworyt Piotra I, który po jego śmierci faktycznie rządził Rosją. Syn stajennego, którego wychowała ulica. Dochrapał się tytułu księcia, zgromadził ogromną fortunę. Lecz pałac miał jak na owe czasy skromny – taki jak lubił car. Można poznać carski gust. Ooo, to nie późniejszy, rozbuchany rosyjski barok, zasadzający się na tym, że im więcej wszędzie wszystkiego, tym lepiej. [Vide Agatowe komnaty; były prywatnymi pokojami carycy Katarzyny II w Carskim Siole. 20 ton agatu, tego pięknego kamienia wyrąbano na ozdobienie sześciu niewielkich pomieszczeń; wsio obramowane złotem, aż oczy bolą.]

Mienszykow to w pewnym sensie wcześniejsza o prawie trzy stulecia wersja niektórych dzisiejszych polityków.  Skończył marnie. Za dużo chciał. Popadł w niełaskę. Wygnany na Sybir, zmarł.

Po zabytkowych posadzkach pałaców chodzi się w buciorach – brak pieniędzy na bachiły (foliowe ochraniacze).

– Serce boli patrzeć – mówi szatniarz z pałacu Mienszykowa. Tu bachiły są.

 W Peterhofie wisi przed drzwiami pałacu kartka, że w razie deszczu zwiedzanie zostanie wstrzymane. Stoisz w kilometrowej kolejce wpierw do kasy, potem do pałacu i patrzysz w niebo. A ono lubi przeciekać. Nie bez powodu mówi się, że Petersburg to pęcherz Rosji (a Moskwa -serce).

Szkarłatne żagle są symbolem spełnionych marzeń?

Przed Pałacem Zimowym mnóstwo młodzieży. Tańczą. Baletowa choreografia. Tęskna muzyka z głośników na full rozdziera serca, wstrząsa mury – trwa próba generalna przed największą imprezą sezonu. Wyczekiwaną jak Boże Narodzenie, albo lepiej. Ałyje parusa (purpurowe żagle) – impreza tyleż poetycka, co tradycyjnie propagandowa, jest tylko w Petersburgu odprawiana, kiedy maturzyści opuszczają szkołę; uwieczniona w radzieckiej kinematografii oraz pieśniach.

Pałac Zimowy. Fot. Anna Koniecka

Na Ałyje parusa przyjeżdżają specjalnie ludzie z całej Rosji. Lecz żeby zrozumieć, po co tyle zachodu i egzaltacji, czemu nawet starzy ludzie płaczą, kiedy na zakończenie imprezy po Newie płynie rozpostarłszy purpurowe żagle mały statek, trzeba mieć rosyjską duszę. I radziecką edukację. Dla obcokrajowca to jest po prostu widowisko: fajerwerki i tłumy na Nabiereżnej, że strach iść.

Sprawcą całego zamieszania był poniekąd nasz rodak (po mieczu), pisarz Aleksandr Grin, syn sybirskiego zesłańca.

Napisał opowiadanie pt. Ałyje parusa. O dziewczynie, której wróż przepowiedział, że przypłynie po nią książę statkiem o purpurowych żaglach. I ona czekała, czekała, wszyscy ją wyśmiewali, aż nadszedł wreszcie ten dzień! Książę przypłynął i zabrał ze sobą ukochaną. Każdy(a) by tak chciał(a)!

Impreza kosztuje duże pieniądze. Lecz per saldo się opłaci. Prócz wydźwięku propagandowego – że w dorosłe życie młodzi powinni iść z wiarą w lepszą przyszłość –  przynosi zyski hotelarzom, restauratorom, sklepom pamiątkarskim i w ogóle napędza przemysł turystyczny, dając miejsca pracy. Ot, powie ktoś, peterburcy potrafią zarobić na wszystkim, nawet na naiwnej bajce.

Wśród absolwentów szkół średnich jest najwięcej bezrobotnych. Stracili wiarę w sprawczą moc marzeń?

Natasza się na mnie obraziła za cynizm(?). Dima zrobił mi szkolenie ideologiczne – razem oglądaliśmy nakręcony w 1961 roku ckliwy, naiwny film, oparty na opowiadaniu Grina. I wtedy zobaczyłam, że Dima, ten twardy facet, rogata dusza, też ociera ukradkiem łzę.

– Dima, czemu?! – A wiesz czemu? Bo każdy ma jakieś marzenia. Nieważne, ile ma się lat. Ja też miałem marzenia – odparł cicho. Za parę dni kończy 73 lata.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy