Olga Hryńkiw: Urodziłam się w roku 1969 na Mazurach, gdzie rodzice zostali przesiedleni w ramach akcji Wisła. Mama pochodziła z Radawy, tato z Komańczy. Kiedy możliwe już były powroty z wysiedlenia, rodzice postanowili osiedlić się w Przemyślu, który dla ukraińskiej mniejszości w Polsce zawsze był ważnym, jeśli nie najważniejszym ośrodkiem. Po studiach i ja wróciłam do Przemyśla. Świadomie. Z dyplomem ukrainistyki Uniwersytetu Warszawskiego i z córką.
– Córką?
Wówczas mówiło się „panieńskim” dzieckiem. Dla mnie to było jednak cudowne dziecko, bo dało swojej trochę pogubionej matce dużo siły (śmiech). Mimo liberalnego wówczas prawa, nigdy nie pomyślałam o aborcji. W zasadzie liberalne prawo …pozwoliło mi dokonać świadomego wyboru! Cieszę się, że miałam taką możliwość. Nie wyobrażam sobie rodzenia i samodzielnego macierzyństwa pod przymusem! Wróciłyśmy więc. Zaczęłam pracę w tygodniku „Pogranicze”, który dużo miejsca poświęcał mniejszościom.
Od razu musiała pani odczuć, iż mniejszość ukraińska traktowana była z nieżyczliwością. Ukraińcy też nie ukrywali wobec Polaków swojej niechęci. Mieszkańcy Przemyśla zapomnieli o swojej wielokulturowej przeszłości? Przecież przed wojną światową miasto zamieszkiwali w jednej trzeciej Żydzi, tyle samo było Polaków i Ukraińców. Co się stało?
Dlaczego Żydzi nie wrócili – wiadomo. Ukraińców po wysiedleniach została garstka. Ale spuścizna kulturowa całkiem spora. Co zrobić z tymi niepolskimi śladami w nowej czysto polskiej przyszłości miasta? Wyczyścić. Nie lubię o tym mówić, bo uważam, że nie ja powinnam, a pan i przyjaciele Polacy. W sensie: należy szukać raczej belki we własnym oku, niż źdźbła w cudzym. Tylko tak można się porozumieć. Ale opowiem dykteryjkę z sesji rady miasta, którą sama obserwowałam. Na Zasaniu obok siebie stoją: cerkiew bazylianów oraz kościół salezjanów. Obie świątynie łączy niewielka uliczka. Kiedy ojcowie z klasztoru bazylianów złożyli wniosek o nazwanie jej Bazyliańską, radni w odpowiedzi mianowali ulicę …Salezjańską. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać.
Dlaczego nie chce pani o tym mówić? Przecież w Przemyślu dochodziło do poważniejszych ekscesów…
Programowo uważam, że lepiej zaprosić przyjaciół – Polaków na Małankę w Ukraińskim Domu. Tam najprościej mogą się przekonać, że nie mamy czarnych podniebień.
Podniebień?!
W komunistycznej Polsce wykreowano wizerunek Ukraińca – rizuna, banderowca. Niezależnie od tego, czy o Banderze cokolwiek wiedział. Jako dziecko, w szkole podstawowej, wciąż słuchałam o „banderowcach” , którzy mają „czarne podniebienia”. Nie rozumiałam tego. W domu przed lustrem sprawdzałam czy rzeczywiście mam czarne podniebienie. Marzyłam też, że kiedy dorosnę – wyjadę z miasta i zmienię nazwisko, na bardziej polskie. Dziś śmieję się z tego, bo drogę od wstydu do akceptacji i dumy przepracowałam wzorcowo. Do tego stopnia, że kiedy po latach wychodziłam za maż, odmówiłam przyjęcia nazwiska męża nie tylko z feministycznych pobudek. Chciałam zadośćuczynić mojemu nazwisku za tamtą chwilę zwątpienia, po prostu.
We Lwowie stoi ogromny kościół św. Elżbiety. Przed wojną rzymskokatolicki, po wojnie przemianowany na greckokatolicką cerkiew. Pamiętam jak ukraińscy wierni wyrzucali z tej świątyni polską wycieczkę.
To się zmieniło. W ostatnich latach mieszkańcy Lwowa zarabiają na polskich resentymentach. Skomercjalizowali polskość Lwowa wzorcowo, z obopólną korzyścią. Goszczą wycieczki, powstała niezła baza turystyczna. Szkoda, że w Przemyślu nikt nie chce zarabiać na wielokulturowości miasta.
Wszystko zmieniła wojna. Jednak zanim zaczniemy o niej mówić, porozmawiajmy o pani dziennikarstwie.
W latach 90-tych przeszłam do „Życia Przemyskiego”, które dziś wychodzi pod nazwą „Życia Podkarpackiego”. W tygodniku tym przepracowałam chyba siedemnaście lat. Pięknych lat! Dwanaście lat temu zostałam zwolniona z pracy.
Dlaczego?
Sama do końca nie wiem. Oficjalnie, wiadomo, redukcje itp. Trochę dusiłam się tam z moimi nadto lewackimi poglądami. Konflikt charakterów z redaktorem naczelnym też nie pomagał (śmiech). Prawdą jest, że byłam dość krnąbrnym pracownikiem. Współczesne media pisane muszą balansować między rzetelnością a wydajnością. Ilość czy jakość? Oryginalność czy taśma produkcyjna? O to się sprzeczaliśmy.
Z perspektywy czasu lepiej to rozumiem. Ale to wciąż trudny temat. Mieszkamy w jednym mieście, znamy się, przyjaźnimy. Powiem tak: na miejscu moich szefów sama bym odprawiła pracownika, który widzi moją firmę inaczej niż ja. I – paradoksalnie – jestem wdzięczna moim ówczesnym przełożonym. Pchnęli mnie do przygody, na którą sama nigdy bym się nie odważyła!.
A później?
Bardzo się bałam bezrobocia, więc przemyślałam jakie mam zasoby: niewielki domek, kuchnię z piecem chlebowym i rower. W sam raz taki, aby rozwozić na nim wypieczony chleb. A zawsze marzyłam, żeby się tego nauczyć! Szybko okazało się, że popyt jest większy niż mogę nastarczyć! Dzięki pracy w mediach moje nazwisko było rozpoznawalne i to bardzo pomagało w sprzedaży (śmiech). A poza tym takich wypieków dotąd u nas nie było.
Jak pani została piekarką?
Chodziłam po wsiach i pytałam starsze kobiety o przepisy. Postawiłam na manufakturę. Piec jest ceglany, lepiony gliną, opalany drewnem. Wszystko robimy ręcznie, tak jak dawniej. Jeżeli trzeba zetrzeć siedem kilo marchwi – trzemy. Jeżeli mieszamy ciasto, to wyłącznie ręcznie. Znam „manufaktury”, w których w rzeczywistości ciasto miesza maszyna. Ręczne jest tylko samo wkładanie do foremek. W mojej piekarni wszystko jest autentyczne: prawdziwy miód, niefałszowane masło, naturalne przyprawy i aromaty. To jest manufaktura, w której – jak w domu – chleb raz wychodzi lepiej, raz gorzej. Jesteśmy autentyczni. Nie posługuję się żadnymi przedmiotami wykonanymi z plastiku. Zbieram stare sprzęty i naczynia domowego użytku i nimi mebluję piekarnię.
Jaki chleb wypiekacie?
Żytni, bo długo zachowuje świeżość: tydzień, nawet dwa tygodnie. Dziennie to czterdzieści bochenków. Jest chleb litewski, także pumpernikiel, fuczki czyli łemkowskie placki z kiszonej kapusty, proziaki, racuchy z jabłkami. Ostatnio także chleb keto, czyli spełniający kryteria modnej ostatnio diety niskowęglowodanowej. To zmielone ziarno zlepione siemieniem lnianym. Mamy go zaledwie pięć sztuk na tydzień! Bochenek kosztuje 31 zł, bo koszty produkcji są wysokie. Mamy też ciasto czekoladowe keto – bez pszennej mąki i cukru. Zastępuje ją mąka migdałowa i erytrytol, specjalny słodzik.
Tęskni pani za dziennikarstwem?
Jestem ze wsi. Mam naturę chłopki. W dziennikarstwie zawsze brakowało mi gotowego owocu mojej pracy. Takiego, który mogłabym wziąć w rękę i pokazać. Dlatego mam manufakturę, nie piekarnię, gdzie piekarze wciskają jedynie guziczki. Jestem rzemieślnikiem „starej daty”.
Jakie są dochody?
Średnie, na ręcznym pieczeniu chleba nie zrobię majątku, ale starcza do pierwszego. Na pewno nie zarobię na nowy samochód dostawczy. Pierwszy dostałam z Urzędu Pracy, kiedy zaczynałam działalność. I wciąż go reperuję.
W Przemyślu od wybuchu wojny zmieniły się nastroje.
To mało powiedziane! W pierwszych miesiącach całe miasto było jednym wielkim wolontaryjnym ruchem! Niemal każdy jeździł na granicę czy dworzec, żeby pomagać uchodźcom. Nie zabrzmi to dobrze, ale wojna uzdrowiła relacje w Przemyślu. Wydumane problemy zeszły na margines, realne rozwiązuje się dziś wspólnie. I nikogo nie trzeba już specjalnie zapraszać do Ukraińskiego Domu. Ludzie walą tam drzwiami i oknami. To u nas ostatnio bardzo modne i kulturotwórcze miejsce!
Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.
Ściśle niezbędne ciasteczka
Niezbędne ciasteczka powinny być zawsze włączone, abyśmy mogli zapisać twoje preferencje dotyczące ustawień ciasteczek.
Jeśli wyłączysz to ciasteczko, nie będziemy mogli zapisać twoich preferencji. Oznacza to, że za każdym razem, gdy odwiedzasz tę stronę, musisz ponownie włączyć lub wyłączyć ciasteczka.