Reklama

Ludzie

Radosław Fedaczyński: Dla weterynarii zrezygnowałem z bycia rockmanem

Natalia Chrapek
Dodano: 22.04.2019
45431_fedaczynski
Share
Udostępnij
Centrum adopcyjne dla zwierząt bezdomnych, psia wioska, pogotowie dla niedźwiedzi, przedszkole bocianie i pierwsza szkoła latania dla ptaków… To wszystko wymyślił Radosław Fedaczyński, weterynarz z Przemyśla, który od 30 lat, pierwsze jako dziecko wspólnie z ojcem, a  od kilku lat samodzielnie, dba o zdrowie i bezpieczeństwo swoich zwierzaków. Dzięki jego interwencjom, w znanej i cenionej przemyskiej Lecznicy dla zwierząt Ada, uratowano już  ponad pół miliona pupili oraz 30 tys. chronionych i dzikich stworzeń.
 
Lata 80. XX wieku. Kilkuletni Radek czeka na swojego ojca w Fiacie 125 p. Wizyta Andrzeja Fedaczyńskiego u chorego zwierzęcia wydaje się chłopcu nieskończenie długa, a przecież nikt nie wzywa weterynarza do psa za dnia. Ludzie się wstydzą, bo leczyć powinno się  krowy, konie i świnie – przynoszą dochód, dlatego zasługują na luksus odzyskanego zdrowia. W końcu budzi go trzask zamykających się drzwi. Późną nocą wracają do domu. Tak dorasta Radosław Fedaczyński.
 
– Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje taki zawód, jak weterynarz. Podpatrywałem jedynie ojca, który ratował chore zwierzęta hodowlane. Z czasem ludzie zaczęli przynosić do naszego mieszkania w bloku koty i psy. Pamiętam, jak trzymali małe pekińczyki za pazuchą i prosili o ratunek. Dopiero po latach zrozumiałem, że tato jest lekarzem weterynarii – wspomina Radosław Fedaczyński.
 
Zwierzęta były obecne w jego życiu od zawsze. Opieki nad nimi, stawiania diagnozy i sposobów leczenia uczył się od ojca Andrzeja. Ten w latach 80. XX wieku wyjechał do Kopenhagi. Początkowo tylko po to, by wyrwać się z ponurego kraju, gdzie wszystkiego brakowało. Z czasem trafił do nowoczesnej, miejscowej kliniki weterynaryjnej, w której podpatrywał innowacyjne metody diagnozowania i leczenia. Zafascynował go tamtejszy sposób zajmowania się zwierzętami. W duńskiej placówce zaobserwował, jak dwóch policjantów przywiozło radiowozem ptaka znalezionego w parku ze złamanym skrzydłem. Zwierzę zostało przyjęte do kliniki, poddane diagnozie i leczeniu. To zrewolucjonizowało podejście Andrzeja Fedaczyńskiego do weterynarii. Te same zasady postanowił przenieść na polski, przemyski grunt. Pomógł mu w tym syn Radek, wtedy jeszcze nastolatek. 
 
– Uczyłem się wszystkiego od taty. Gdy był w Kopenhadze, przyjeżdżałem do niego kosić trawę przed kliniką. W ten sposób zarabiałem swoje pierwsze pieniądze oraz obserwowałem, jak leczy się zwierzęta. Jeszcze przed studiami weterynaryjnymi pomagałem odbierać porody u zwierząt, a nawet przeprowadzałem różne zabiegi i operacje. Był jednak moment, że marzyłem o muzyce. Kawałki Nirvany, Guns N’ Roses i Aerosmith wciąż brzmiały mi w głowie. Grałem nawet na gitarze, dawałem kameralne koncerty. Nauczyciele mówili, że mam potencjał. Dla weterynarii zrezygnowałem z bycia gwiazdą rocka – śmieje się weterynarz. 
 
Lecznica Ada
 
W 1990 roku w Przemyślu przy ul. Zamoyskiego 15 powstała ceniona w całej Polsce Lecznica dla zwierząt Ada. Początki placówki do najłatwiejszych nie należały. Zdarzało się, że Fedaczyńscy nie mogli zaopiekować się niektórymi zwierzętami, szczególnie, gdy konieczna była zaawansowana operacja pupili. Brakowało specjalistycznego sprzętu. Ojciec Radka długo oszczędzał na potrzebne urządzenia, w tym 20-letni rentgen, sprowadzony z Niemiec. Ale jaka to była radość! W tamtych czasach nawet zdobycie strzykawek jednorazowych czy wenflonów graniczyło z cudem.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Przez pierwszych 15 lat działalności Fedaczyńscy utrzymywali lecznicę z własnych pieniędzy. W 2004 roku, gdy Polska przystąpiła do Unii Europejskiej, dzięki dotacji zaczęli realizować nowe projekty pozwalające kompleksowo zaopiekować się zwierzętami. Powstał specjalistyczny szpital, gdzie mali pacjenci poddawani są diagnozie i leczeniu oraz Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt Chronionych, w którym wracają do zdrowia kontuzjowane rysie, wilki, czy zatrute przez rolników orły bieliki. Obecnie Lecznica dla zwierząt Ada posiada status kliniki. Chirurgia, stomatologia i okulistyka to tylko kilka z wielu form pomocy, jakie doświadczają tutaj chore zwierzaki. W przemyskim ośrodku mieszczą się nowoczesne sale operacyjne wyposażone m.in. w cyfrowy rentgen i specjalistyczny endoskop,  ambulatoria oraz laboratorium. O odpowiednią przestrzeń dla zwierząt dbają specjalnie wydzielone antresole, po których swobodnie przechadzają się bociany, psy i koty. 
 
Ojciec i syn wśród zwierząt
 
Radosław Fedaczyński oraz jego Lecznica dla zwierząt Ada i Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt Chronionych w Przemyślu są znani nie tylko na Podkarpaciu. Pomoc i schronienie znajdują tu także zwierzęta dzikie i chronione – nieplanowani pacjenci, którzy pojawiają się o każdej porze dnia i nocy. Fedaczyński leczył już wielbłąda, wygłodzoną niedźwiedzicę Przemisię, łosia, rysie, orły bieliki, jeże czy 3-gramową nosoryjówkę. Nie odmawia pomocy zwierzętom brudnym, bezdomnym, poturbowanym przez właścicieli i bestialsko skrzywdzonym. Przez ostatnich 30 lat w przemyskiej lecznicy, razem z ojcem Andrzejem uratował  prawie 540 tys. zwierząt domowych oraz 30 tys. chronionych i dzikich. 
 
Najliczniejszą grupą w zwierzęcej rodzinie Fedaczyńskich są bociany. W zimie jest ich prawie setka. Aby je wykarmić, każdego dnia potrzeba ok. 40 kilogramów mięsa z witaminami i dużą ilością białka. 

Bociany czują się w przemyskiej lecznicy na tyle bezpiecznie, że składają tam nawet jaja. Gdy młode zaczynają dorastać, Fedaczyński razem z dr. Jakubem Kotowiczem uczą je latać. W ten sposób powstało pierwsze w Polsce przedszkole dla bocianów połączone ze szkółką latania. Weterynarze sprawdzają, czy loty młodych ptaków są proste, a skrzydła właściwie ułożone.
 
– Czasami zastanawiam się, czy to co robię, ma sens. Leczę jednego bociana, a w tym samym czasie w Polsce umiera kilkaset innych osobników. Uświadamiam sobie jednak, że to uwrażliwia innych ludzi. Pokazuje, że warto rozpocząć rehabilitację nawet jednego bociana… Przecież można go zawieść do weterynarza i dać mu w prezencie drugie życie. Ludzie muszą wiedzieć, że złamane skrzydło da się wyleczyć, rana na łapie w końcu się zabliźni, a wypadająca sierść nie jest problemem nie do rozwiązania. Zależy mi, by najmłodsi też tak myśleli. Dlatego tłumaczę nauczycielom, aby nie zanudzali dzieci opowieściami o pantofelku, mitozie i mejozie, tylko porozmawiali, jak rozmnażają się sarny. Taką lekcję maluch zapamięta na dłużej, niż tę o rozwoju bakterii – opowiada.
 
Zwierzęta też czują – nie bądźmy obojętni 
 
Na przestrzeni lat w przemyskiej lecznicy zwierząt nie ubywa, wręcz przeciwnie. Ludzie pozostawiają je przy bramie ośrodka, a jeszcze inni przywożą pupila na leczenie, przekonują, że oddadzą wszystkie pieniądze, aby uratować mu życie, a potem już się nie pojawiają. 
 
Nie mniejszym okrucieństwem, z którym spotyka się na co dzień Fedaczyński, jest zastawianie sideł w lesie. Te, często przypominają narzędzia ze średniowiecznych sal tortur. Zwierzę, które w nie wpadnie, nie umiera, ale kona w potwornych mękach próbując za wszelką cenę się wyswobodzić. Tak było w przypadku Foresta, psa, który odgryzł sobie dwie łapy. Przeżył tylko dlatego, że przez kilkanaście dni jadł śnieg. Młody lekarz weterynarii, Jakub Kotowicz znalazł specjalistę, który stworzył dla niego specjalne protezy. Forest przeżył, chodzi i ma się dobrze. Niestety nie wszystkie historie mają szczęśliwy finał. 
 
– Jakiś czas temu wezwała mnie na interwencję Straż Miejska. Staruszka z demencją zamknęła suczkę na balkonie na pierwszym piętrze kamienicy. Gdy przyszedłem w nocy do mieszkania, okazało się, że pies cały się rusza, a właściwie ruszają się białe robaki, które opanowały jego ciało. Zwierzę zamknięte na balkonie dogorywało w upale i własnych odchodach. Zabrałem je do lecznicy, ale nie dało się już nic zrobić. I trudno jest winić chorą staruszkę, która zapomniała, że ma psa, ale ogromnie boli obojętność ludzka. Do tego mieszkania przychodzili pracownicy MOPS-u i opiekunka środowiskowa, nawet ludzie z ulicy słyszeli skomlenie … Nikt nie zareagował! – wspomina
 
W 2013 roku Radosław Fedaczyński założył Centrum adopcyjne dla zwierząt bezdomnych. Trafiają tutaj psy i koty, na które po wyleczeniu nie zawsze czeka przyjazny dom. Są karmione, pielęgnowane i przygotowywane do spotkania z przyszłymi właścicielami. 
 
Moja koleżanka adoptowała schorowanego 12-letniego psa ze schroniska o imieniu „Żar”. Podarowała mu tym samym najcenniejszą rzecz – uwagę i miłość.  Leczyłem go, ale ostatecznie musiałem uśpić, bo okazało się, że ma nowotwór. Wtedy zdałem sobie sprawę, że ostatni rok życia tego psa był najprawdopodobniej najszczęśliwszy. W schronisku trzymano go za kratami, a przebywając w domu mojej przyjaciółki biegał nad rzeką i po parku. To dało mi do myślenia. Stwierdziłem, że adopcja psów ma wielki sens, nawet tych w podeszłym wieku – mówi przemyślanin. 
 
Niedługo po odejściu Żara do ośrodka w Przemyślu trafił również Goran, wychudzony i bity pies. Udało się go uratować i znaleźć nową właścicielkę. To właśnie na jego przykładzie Radosław Fedaczyński stworzył niezawodny system adopcyjny dla zwierząt składający się z 5 etapów: diagnoza – leczenie – rehabilitacja – kontakty z ludźmi – adopcja.  
 
Największą nagrodą jest dla nich odratowany pies na zdjęciu pod wieżą Eiffla, albo biegający po plaży nad Bałtykiem. Tylko oni wiedzą, że wcześniej znaleźli go zdychającego, gdzieś na granicy województwa świętokrzyskiego i podkarpackiego. 
 
Psy rehabilitowane w Lecznicy dla zwierząt Ada znalazły już nowych właścicieli nie tylko w Polsce, ale też w Berlinie, Szwecji i Francji. Teraz na opiekunów czeka jeszcze 10 pupili: Amber, Azor, Afrodyta, Jaro, Fido, Dafne, Tajga, Darling, Bajo, Kawior oraz Eklerk. Ten ostatni to 3-letni pies, którego ktoś postrzelił z dubeltówki, masakrując przy tym końcówkę łapy zwierzaka. Pupil ze zdeformowaną łapą trafił na dwa lata do schroniska. Kończyna źle się zrosła, cały czas ropiała, ale Radosław Fedaczyński znalazł w końcu firmę, która stworzyła specjalną protezę z tytanu dla Eklerka, po czym wszczepił ją zwierzęciu. Do dziś wspomina, że była to najtrudniejsza operacja, jaką kiedykolwiek w życiu przeprowadził. 
 
– Wymagała nieprawdopodobnej dyscypliny. Musieliśmy przed zabiegiem przeszkolić odpowiednio pracowników i uważać, aby  w jej trakcie nie doszło do zakażenia. Nie wiem nawet, czy u ludzi robi się podobne operacje. Na szczęście wszystko się udało. Eklerk pięknie biega, aż za szybko –śmieje się Fedaczyński. 
 
W Żurawicy k. Przemyśla powstaje psia wioska 
 
Od kilku lat Radosław i Andrzej Fedaczyńscy razem ze współpracownikami tworzą psią wioskę. To niezwykłe miejsce powstanie w Żurawicy k. Przemyśla i… jest efektem głośnej nagonki, z jaką Fedaczyńscy spotkali się na początku 2018 roku. Krytykowano ich centrum adopcyjne dla zwierząt bezdomnych. Na budowę psiej wioski potrzeba kilku milionów złotych. Każdy może ją wspomóc na portalu Pomagam.pl.
 
– Prawo nakazuje, aby adopcje były prowadzone przez schronisko. Na początku nawet myśleliśmy o stworzeniu takiej placówki, ale zorientowaliśmy się, że będzie to miejsce, jakich wiele. Nie chcieliśmy, aby po kilku latach boksy były zniszczone, podłogi odrapane, a zwierzęta zamknięte za kratami. To nie nasza bajka. Oczywiście, chcielibyśmy, aby istniała szansa prowadzenia adopcji w lecznicach, ale organizacje prozwierzęce twierdzą, że lekarze weterynarii nie nadają się do tego. Nazwano nas „hyclami” – opowiada Radosław Fedaczyński. – Stwierdziliśmy, że podniesiemy „belki”, które rzucono nam pod nogi i zbudujemy z nich psią wioskę.
 
Stanie w niej 30-40 domków, w których zwierzęta będą przygotowywane do adopcji. Pierwszy budynek już jest. Pomieszczenia w systemie całorocznym, z ogrzewaniem, wodą, prądem i monitoringiem dadzą zwierzakom upragniony dach nad głową. Zostaną wybudowane dróżki, drobna architektura ogrodowa, budynek administracyjny i kotłownia na biomasę. Psy będą mieć do dyspozycji wodny plac zabaw, pomieszczenie do rehabilitacji i basen. W zamyśle Fedaczyńskich, każdy maltretowany psiak ma mieszkać w lepszych warunkach niż jego oprawca.
 
Chcą rehabilitować psy oraz leczyć ich dusze, tak aby zanim trafią do nowego domu, nauczyły się, że kanapa służy do spania, a nie do gryzienia, zaś potrzeby fizjologiczne załatwia się na zewnątrz, nie w domu. Psy będą uczone, jak się zachowywać i chodzić na spacery. Pomogą im w tym wolontariusze. Zwierzaki zostaną wyrwane z anonimowości, każdy będzie miał swoje imię. Już teraz ich historie można znaleźć na Facebooku.
 
W psiej wiosce zwierzęta mają być szczęśliwe, także te stare i schorowane. 
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Bo wszystkie… zwierzęta nasze są, nawet niedźwiedzie
 
W przemyskiej lecznicy nie  ma miejsca na anonimowość, każde zwierzę ma imię. Radosław Fedaczyński przekonuje, że dodaje ono zwierzęciu więcej energii i przyśpiesza jego rehabilitację oraz poprawia kondycję. I tak myszołów został Bartkiem, 4 jeże: Andrzejem, Radkiem, Jakubem i Magdą, a znalezione 2 niedźwiedzice – Cisną i Przemisią. 
 
Historia ostatniej niedźwiedzicy poruszyła całą Polskę. Przemisia trafiła do lecznicy w 2009 roku. Uciekła z cyrku z Ukrainy. Była najprawdopodobniej bita i rażona prądem – do dzisiaj ma stany padaczkowe i zmaga się z wieloma chorobami. Zanim została przyjęta do wrocławskiego zoo, leczył ją przemyski weterynarz i to dzięki niemu żyje. 
 
Fedaczyński chce też tworzyć przy lecznicy miejsce, w którym bezpiecznie będzie można przetrzymywać niedźwiedzie w czasie diagnozy i leczenia. Jak sam podkreśla, pogotowie dla niedźwiedzi będzie pierwszym w Polsce. Obecnie takie ośrodki znajdują się m.in. w Rosji i Rumunii.  
 
– Drugim etapem niedźwiedziego pogotowia będzie stworzenie specjalnej przestrzeni w Bieszczadach, gdzie rehabilitowane zwierzęta będą mogły bezpiecznie przebywać. Gdy wydobrzeją, wyjdą na wolność. To moje marzenie i mam zamiar je konsekwentnie realizować, chociaż łatwo nie będzie. Koszt budowy takiego obiektu wynosi ok. 600 tys. zł. Bez pomocy zejdzie mi chyba z 30 lat, ale ze wsparciem może tylko 2 – dodaje Radosław Fedaczyński. 
 
Prawdopodobnie, gdyby ktoś zrobił rezonans mózgu weterynarza, zobaczyłby, że ten narząd akurat u tej grupy zawodowej działa zupełnie inaczej niż u pozostałych.  Inne rzeczy cieszą, a jeszcze inne smucą. 
 
– Myślę, że połowa weterynarzy w Polsce jest na haju, a wszystko to dzięki endorfinom, które wyzwalają się np. gdy szczeniaczek, który jeszcze wczoraj umierał, następnego dnia wstaje na nogi i zaczyna chodzić. Poza medycyną i mechaniką rzadko się zdarzają podobne rzeczy w innych zawodach. Gdybym miał drugi raz decydować, kim chcę zostać, ponownie wybrałbym weterynarię – nie pozostawia wątpliwości.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy