Od lewej: dr Lidia Czyż i Sylwia Tulik. Fot. Tadeusz Poźniak
Udostępnij
Z dr Lidią Marią Czyż i Sylwią Tulik, autorkami książki „Zielarstwo na terenie Podkarpacia według prac Franciszka Kotuli”, rozmawia Aneta Gieroń
Aneta Gieroń: Po „Aptekarskim Silva Rerum, czyli subiektywnym słowniku farmaceutycznych tajemnic” wydajecie kolejną, wspólnie napisaną książkę „Zielarstwo na terenie Podkarpacia według prac Franciszka Kotuli” i jak piszecie we wstępie: „Nie jest to poradnik ziołolecznictwa. Tematyka opracowania powinna raczej tłumaczyć racjonalność stosowania roślin w leczeniu choroby”. Przed laty, kiedy na co dzień stosowaliśmy więcej ziół niż dzisiaj, byliśmy bardziej racjonalni niż obecnie?
Lidia Maria Czyż: Po części brakuje nam racjonalności w stosowaniu ziół. A brakuje nam dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do profesjonalisty, czyli lekarza. Uważamy, że w razie jakiegokolwiek kłopotu ze zdrowiem otrzymamy receptę na lekarstwo, które nas uzdrowi. Jednocześnie każdy lek jest ksenobiotykiem, czyli substancją obcą dla organizmu, z którą nie spotyka się w naturze. I jest oczywiste, że jeśli do naszego sytemu trawiennego wprowadzamy coś obcego, reakcją organizmu jest obrona. Naturalne substancje są zupełnie inaczej, łatwiej przyswajane przez organizm niż syntetyczne lekarstwa.
Dlatego tak cenna jest wiedza naszych przodków o ziołolecznictwie. Chociażby Lasowiacy, którzy żyli w północnej części regionu, w puszczy – bez dostępu do lekarza, sami szukali roślin, które mogłyby im pomóc w razie choroby. Zazwyczaj było to zielsko, które rośnie za płotem.
Sylwia Tulik: Lekarstwa są zdobyczą nauki i mają zbawienny wpływ, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Trzeba tylko pamiętać, że nie w przypadku każdego schorzenia i nie w ogromnych ilościach. A niestety, mamy tendencję do przesady. Uważamy, że im więcej tabletek zażyjemy, tym lepiej zadziałają. Błędne i szkodliwe myślenie. Zwłaszcza, że nie każde schorzenie wymaga od razu kuracji syntetycznymi lekarstwami. Szkoda, że tak często nie chcemy o tym pamiętać.
Franciszka Kotulę większość zna jako wybitnego muzealnika, etnografa i dokumentalistę kultury wsi. Mało kto wie, że pozostawił po sobie wspaniałą dokumentację badań terenowych, jakie w latach 60. i 70 XX wieku organizował na terenie Podkarpacia. Przez kilkanaście lat 30-osobowa grupa studentów, pracowników muzealnych i naukowców z Poznania, Wrocławia i Warszawy chciała jeździć na obozy docenta Kotuli. Dla nich kultura, tradycje przekazywane ustnie przez żyjących mieszkańców: Rzeszowiaków, Lasowiaków i Pogórzan, to były rewelacje. W tym czasie zgromadzili ponad 170 teczek wypełnionych wspaniałym materiałem badawczym, a spora część tej dokumentacji dotyczy też zielarstwa. Na podstawie tych zapisków powstała Wasza książka.
L.M.Cz. Od dawna wiedziałam, że w zbiorach Muzeum Okręgowe w Rzeszowie są te wspaniałe materiały, które ciągle czekają na kolejnych odkrywców. Sam Franciszek Kotula o medycynie wiejskiej pisał niewiele, ale był autentycznym wizjonerem i jego wielka zasługa dla kultury i tradycji Podkarpacia polega też na tym, że uczestnikom obozów badawczych nie narzucał tematów. Badacze szli w teren, rozmawiali z ludźmi, notowali, nagrywali i dokumentowali to, na czym znali się najlepiej. Stąd tak wiele w tych zapiskach także uwag o ziołolecznictwie.
S.T. W książce zachowałyśmy autentyczne wypowiedzi ludzi, z którymi rozmawiali badacze. Każde zioło, które pojawia się w naszym opracowaniu, jest wymienione przez mieszkańca podkarpackiej wsi, a my to uzupełniłyśmy naukowymi opisami, fotografiami i reprodukcjami rycin oraz obrazów.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłyście teczki z notatkami z obozów badawczych Kotuli?
L.M.Cz. Wiele lat temu, ale nie byłam pewna, czy będę potrafiła je dobrze wykorzystać i umiejętnie przedrzeć się przez gąszcz zapisków. Jest tam tak wiele i tak barwnych tematów, że każdy jest pretekstem na osobną książkę.
Te zapiski są o tyle cenne, że w grupie badaczy Franciszka Kotuli byli pasjonaci nauki, którzy na Podkarpacie przyjeżdżali jak do Afryki, gdzie przed laty było tyle jeszcze pasjonujących rzeczy do odkrycia i zbadania.
S.T. Przebadałyśmy ponad 170 teczek, gdzie są zapiski na każdy właściwie temat. Nie brakuje informacji o kuchni lasowiackiej, muzyce Rzeszowiaków, strojach Pogórzan, obrzędach ludowych, zabobonach, czy w końcu o ziołolecznictwie. Przeczytałyśmy całość i wybrałyśmy fragmenty poświęcone ziołom. Była to żmudne, ale i pasjonujące zajęcie – byłyśmy oczarowane pięknym, czytelnym pismem notatek, ich rzetelnością i skrupulatnością dokumentacji wypowiedzi mieszkańców wsi.
Opisujecie ponad 100 ziół udokumentowanych przez badaczy obozów Franciszka Kotuli podczas rozmów z Lasowiakami, Rzeszowianami i Pogórzanami. Imponujące bogactwo wiedzy przyrodniczej, jak na prostych mieszkańców wsi. Co ciekawe, przytoczone wypowiedzi pochodzą od mieszkańców w bardzo różnym wieku, z bardzo różnych miejscowości. W materiałach znalazły się opisy nie tylko najstarszych mieszkańców wsi, ale wiele jest też zapisków z rozmów z osobami młodymi, a nawet dziećmi.
L.M.Cz. O cykorii podróżniku wspomina chociażby 6-letni Franciszek Wacek z Przysietnicy, który mówił:„ Jag dziecko było słabe na nogach, to kompali w twardostoju [cykoria]”. Badacze wszystkie wypowiedzi zapisywali w oryginale i takie też przytaczamy w książce, co jest wspaniałym zapisem naszej historii. A wracając do cykorii, to roślina o wielowiekowej tradycji pośród roślin leczniczych. Cenił ją perski lekarz Abu Ali Hussein ibn Abdullach ibn Sina. Nazywał ją hindiba i stosował w chorobach nowotworowych. Młode rośliny, tak liście jak i korzenie, są jadalne.
Analizując teczki pozostawione po badaczach skupionych wokół Franciszka Kotuli, jaki wyłania się obraz ziołolecznictwa wśród Pogórzan, Rzeszowiaków i Lasowiaków? Czyli wśród grup etnicznych sklasyfikowanych przez Kotulę.
L.M.Cz. Bogusław Kotula, syn Franciszka Kotuli wspomina, że jego ojciec kochał się w Lasowiakach, czyli w ludności zamieszkującej północną część Podkarpacia. Ja też mam sentyment do Lasowiaków. To była bardzo ciekawa grupa etniczna. W jej obrębie mieszały się różne narodowości. Puszczę zasiedlali: Tatarzy, Wołosi, czy Rusini. Paradoksalnie, północ naszego regionu była nie mniej różnorodna kulturowo i narodowościowo, niż południe Podkarpacia. Najbardziej jednolici wydawali się Rzeszowiacy, choć tutaj też było dużo osadnictwa niemieckiego. Miało to związek z ważnymi szlakami handlowymi z północy na południe i ze wschodu na zachód, jakie przechodziły przez te ziemie.
Wychowałam się na Mazowszu, w lesie, może dlatego bliska jest mi mentalność Lasowiaków, że las daje wszystko, co potrzebne do życia. To byli ludzie hardzi i pracowici, którzy walczyli o każdy skrawek ziemi uprawnej. Karczowali lasy, ale ziemie, jakie udawało im się zaadoptować pod uprawy to były piaski, albo mało urodzajne gleby. I szkoda, że kultura Lasowiaków przez lata była zapomniana i pomijana. Na szczęście, w ostatnim czasie przeżywa renesans.
S.T. Po analizie zapisków widać, że Lasowiacy znali więcej ziół niż Pogórzanie czy Rzeszowiacy. To naturalne – żyli wśród lasów, gdzie otaczała ich bardziej różnorodna roślinność. Co ciekawe, serce leczyli pączkami sosny. I rodzi się pytanie – skąd wiedzieli, że mają chore serce?! Jak to definiowali i jakie symptomy uważali za oznakę problemów z sercem? O dziwo, pączki sosny pomagają przy chorobach krążenia.
Polska literatura i zielarstwo dwa drzewa ukochały ponad wszystko: lipę i sosnę. Ta ostatnia stanowi 80 proc. drzew w Polsce. Pisali o niej Juliusz Słowacki, Władysław Reymont, Maria Konopnicka. I … ani jednej sosny nie mamy w Bieszczadach.
L.M.Cz. Sosna jest pięknym drzewem, a bory sosnowe, pełne światła potrafią zachwycić każdego. Sosna to też jedno z drzew, które pamięta zamierzchłą przeszłość naszej planety. Rosła już w okresie kredowym – 135 do 70 mln lat temu. W oligocenie, na terenie dzisiejszego Morza Bałtyckiego, rósł las bursztynowy, a w nim cztery gatunki sosen, wydzielające obficie żywicę, z której powstał bursztyn. Jedna sosna w ciągu jednej doby produkuje tyle tlenu, ile potrzebują trzy osoby w tym samym czasie. Pączki sosny zawierają olejki eteryczne, tzw. monoterpeny m.in.: pinen, limonen, dipenten. Olejek sosnowy służy do wziewów w leczeniu schorzeń górnych dróg oddechowych. Wchodzi w skład maści rozgrzewających, również w skład leków złożonych pomagających usunąć złogi w nerkach.
Ale uwaga! Roślina może pogłębiać objawy astmy, a także wywoływać uczulenia.
Nic dziwnego, że jest to drzewo często wykorzystywane w literaturze, podobnie zresztą jak lipy. Piękne, długowieczne, często sadzone w parkach jako drzewo
alejowe, cenne jako roślina miododajna. Kwiatostan, kora i liście lipy służyły jako surowiec zielarski, przede wszystkim w leczeniu przeziębień, kaszlu, gorączki (działa napotnie).
Herbata z lipy jest wspaniała, ale nie można przesadzać z jej ilością. To się tyczy każdego zioła. Maksymalnie można stosować je 3 tygodnie, a potem konieczna jest co najmniej 7-dniowa przerwa.
W XVII i XVIII wieku w Medyce i w tamtejszym dworze były wspaniałe lasy lipowe słynne na całą Polskę. Miód, który tam zbierano, był spławiany barkami Sanem i Wisłą do Gdańska.
Atutem Waszej książki jest systemowe podejście do ziołolecznictwa. Ludowe mądrości bohaterów zapisków z archiwum Franciszka Kotuli zestawiacie z farmakologicznym opisem roślin, o których mówią mieszkańcy wsi.
L.M.Cz. Pamiętajmy jednak, że to nie jest naukowy poradnik. Zależało nam bardziej na opisie ciekawostek związanych ziołami, niż encyklopedycznej wiedzy.
A jednak zaskakuje bardzo, że porównanie Waszych naukowych opisów ziół w sporym stopniu zgadza się z opisem ich działania, jakie z przekazów ludowych i opowieści rodzinnych znają Lasowiacy, Rzeszowiacy i Pogórzanie.
L.M.Cz. To jest ten fenomen i fascynująca część naszej pracy. Ciągle się zastanawiam, na czym polegała ta mądrość. Czy babki zbierające zioła z tych terenów przez setki lat miały wpływ na lekarzy i ich wiedzę, czy odwrotnie?! Nieustannie też rozmyślam, na kim te zioła były testowane?! Czy na osobach, które je zbierały, ich członkach rodzin, czy przypadkowych osobach?! Skąd było wiadomo, że trzeba obserwować reakcje po podanych specyfikach i kto tę wiedzę przekazywał kolejnym pokoleniom… To są fascynujące historie i obawiam się, że na wiele z tych pytań, nigdy nie uzyskamy odpowiedzi.
Na ile współczesny powrót do tradycji zielarskiej jest modą, a na ile chęcią skorzystania z wielowiekowej wiedzy?
L.M.Cz. Obawiam się, że to chwilowa moda i boję się ziół zbieranych w przypadkowych miejscach, w dużych miastach, na terenach przemysłowych, gdzie rośliny są zazwyczaj skażone. Przypuszczam, że mają one niewiele wspólnego z tymi ziołami, o których my piszemy w książce.
S.T. Modne stały się ziołowe ogródki zakładane przy domach, ale to też trzeba robić ostrożnie, na sprawdzonej, dobrej glebie. Jeśli nie mamy o tym pojęcia, nie ulegajmy chwilowym modom – hodowla ziół wymaga wiedzy i czasu.
Warto jednak szukać wartościowych, naukowych publikacji i zgłębiać wiedzę o ziołach?
L.M.Cz. Koniecznie, ale nie popadajmy w skrajności i nie próbujmy leczyć się ziołami na własną rękę, bez konsultacji z lekarzami. To największy błąd, jaki popełniają osoby, które ulegają chwilowej fascynacji ziołami. Obawiam się, że niekiedy szukamy ratunku w specyfikach ziołowych, bo coś już nam dolega, ale odwlekamy wizytę u lekarza. Sądzimy, że to nam pomoże, a my zaoszczędzimy na leczeniu i lekarstwach. Przestrzegam, by nigdy tak nie robić.
W „Zielarstwie na terenie Podkarpacia według prac Franciszka Kotuli” znalazły się też fragmenty i reprodukcje rycinze wspaniałego Zielnika Szymona Syreniusza z 1613 roku liczącego 1581 stron. To obszerne dzieło botaniczno-medyczne znajduje się w zbiorach Muzeum Okręgowego w Rzeszowie i jest jednym z 90 egzemplarzy słynnego zielnika, jakie do dzisiaj zachowały się w Polsce. Rzeszowski egzemplarz w znakomitym stanie jest bezcennym źródłem wiadomości o znanych roślinach, miejscu ich występowania, nazwach, właściwościach, sposobie stosowania i postaciach leków. To z niego pochodzą piękne, jednobarwne ryciny, które wykorzystujecie na kilku stronach dla zilustrowania tekstu.
L.M.Cz. Wspaniała publikacja, napisana wspaniałym językiem. Po polsku, niemiecku i łacinie. To jedna z ważniejszych lektur przy pisaniu naszej książki. Inspiruje historia Syreniusza wykształconego w Niemczech i w Padwie we Włoszech, gdzie jest najstarszy ogród botaniczny na świecie, i gdzie od wieków sprowadzane były rośliny z całego świata.
Syreniusz, który pracował we Lwowie i Krakowie, wywiady o roślinach do zielnika robił na Pokuciu, w Bieszczadach i pod Babią Górą w Beskidach. To nieprawdopodobne, ale ten gruntownie wykształcony lekarz, już ponad 400 lat temu zapisywał rozmowy z babkami zielarkami i umiał połączyć oraz wykorzystać wiedzę zdobytą na najlepszych uniwersytetach z mądrością ludową pielęgnowaną przez setki lat.
S.T. Dzięki naszej książce nadajemy nowe życie Zielnikowi Syreniusza. Tym bardziej, że fascynujące mogą być okoliczności, w jakich książka trafiła do Rzeszowa. Do dziś nie wiadomo, jak to się stało. Było 1000 egzemplarzy słynnego Zielnika. Wszystkie sprzedały się w XVII wieku. Czy już wtedy Zielnik Syreniusza trafił do Rzeszowa, albo do któregoś dworu na Podkarpaciu? Muzeum Okręgowemu w Rzeszowie już po wojnie ofiarował go Franciszek Moskwa, znany bibliofil. Jak on wszedł w posiadanie Syreniusza? Nie wiemy.
Rzeszów ma nie tylko tradycje zielarskie, ale i ślady aptekarskie. Tutaj zachowała się XVII-wieczna apteka klasztorna, z pięknymi freskami. Pomieszczenie znajdujące się w budynku Muzeum Okręgowego jest w trakcie remontu.
L.M.Cz. Mamy wspaniałą historię, którą nie zawsze umiemy przekazać i upowszechnić, a szkoda. Musimy też pamiętać, na jakich terenach żyjemy – w bliskim sąsiedztwie mieliśmy wspaniałą Puszczę Sandomierską, rozległe lasy wokół Rzeszowa i było z czego czerpać, zarówno dla zielarzy jak i aptekarzy.
Waszą książkę odczytujemy na wielu płaszczyznach: historycznej, zielarskiej, ale też graficznej. Treści towarzyszą piękne, aktualne i archiwalne fotografie ziół, ryciny z Zielnika Syreniusza, ale też reprodukcje obrazów ze zbiorów malarstwa Muzeum Okręgowego w Rzeszowie.
S.T. Każda ilustracja jest dokładnie opisana – co przedstawia i skąd pochodzi. W sumie jest ponad 100 opisów i miłym zaskoczeniem jest dla nas liczba wykorzystanych reprodukcji obrazów. Nie miałyśmy pojęcia, że w rzeszowskich zbiorach znajdziemy tle prac korespondujących z tematyką naszej książki. Wspaniale by było, gdyby naszą publikację zechcieli wykorzystywać nauczyciele biologii, albo stała się zachętą dla dzieci i młodzieży do poznawania przyrody i tworzenia własnych zielników, chociażby multimedialnych, składających się ze zdjęć roślin.
W opracowaniu przywołałyście też koloryt lat 60. XX wieku, pasjonatów, którzy jeździli na obozy badawcze, klimat miejsc i rozmów. To wszystko znalazło się w dołączonej do książki rozmowie Jerzego Fąfary z Bogusławem Kotulą, synem Franciszka Kotuli, który brał udział w tych obozach.
S.T. To jest wspaniałe uzupełnienie do naszej książki i ukłon w kierunku Franciszka Kotuli. W tej rozmowie znalazło się wiele wspomnień, o których Bogusław Kotula nigdy wcześniej nie opowiadał. Kapitalne są te związane z okolicznościami, w jakich zbierane były materiały. Opisy rozmów na przyzbie, czy ganku, przy garnuszku z kwaśnym mlekiem, na plebanii z księżą gospodynią, czy z gospodarzem zwożącym siano. To świat, którego już nie ma, a który znów na chwilę ożył.
Niekonwencjonalne metody leczenia, rady na dolegliwości dnia codziennego. To też znalazło się Waszej publikacji.
S.T. Jak mogłybyśmy zrezygnować z takich „smaczków”. (śmiech) Tutaj znajdziemy historyczne wspomnienia naszych przodków. I do dziś się zastanawiam co mogła oznaczać „mortwo koś”, na którą wbity kolec pomagał. Warto też wiedzieć, kim był doktor inaczej wróż albo cysorz – „Liczoł on przeważnie ziołami moczonymi w okowiciealbo nawet maczał krząszcze, posladki ze zab i raków tak samo w okowicie”.
Większość zapisów, jakie znalazły się w teczkach archiwum Franciszka Kotuli, to wspomnienia osób, które mogły pamiętać fakty od początku XX wieku. To czyni archiwum jeszcze bardziej cennym?
L.M.Cz. Bezcennym. Wielu rozmówców miało 50-60 lat w czasie prowadzonych wywiadów, a to były zazwyczaj lata 60. XX wieku. Większość informacji, czym babki leczyły w domu i u sąsiada, słyszeli od dziecka, a to oznacza, że mamy zachowaną mądrość ludową na przestrzeni nawet 150 lat. I o ile Oskar Kolberg ma ogromne zasługi dla utrwalenia naszego folkloru, tak Franciszek Kotula i jego grupa badawcza, stworzyli bezcenną dokumentację regionalnej historii. Ciągle bardzo jestem ciekawa osób, które wypowiadają się w tych zapiskach oraz badaczy, którzy je zbierali. Niektórzy mogą jeszcze żyć i to jest fenomenalny materiał dla etnografów na kolejne badanie w terenie.
S.T. Te notatki to kontakt z żywą historią, w ich oryginalnym języku, co zachowałyśmy w książce. Świetne zapiski, uporządkowane i absolutnie czytelne.
„Mięta, rumianek, śloz, piołun – w każdym domu miał być”. Zofia Bogdan, 53 lata z Dobrynina. To zapis z archiwum Kotuli. Przed wojną, w każdym domu na wsi rzeczywiście musiały być zioła, a za chałupą zielska rosnąć?
L.M.Cz. Tak, bo gdzie kobieta ze wsi szukałaby w razie czego pomoc, gdyby dzieciak miał gorączkę, albo stara matka dostała boleści?! Na trawienie, ból głowy, gorączkę, na stłuczenia. Na to wszystko były zioła gotowe. Kobiety na wsi doskonale wiedziały, gdzie i jakie rosną specyfiki, kiedy należy je zbierać i jak suszyć.
Tak jak dziś doskonale wiemy, do czego dodajemy czosnek, cebulę, imbir albo pieprz, tak przed laty każda gospodyni znała zastosowanie dziurawca, pokrzywę i żywokostu?
S.T. Oczywiście. To była część umiejętności prowadzenia gospodarstwa domowego. Zioła były trzymane na strychu albo w stodole – tam miały sucho i dostęp świeżego powietrza. Gdy 15 sierpnia kobiety robiły bukiety na święto Matki Boski Zielnej, doskonale wiedziały, jakie zioła należy święcić. Po powrocie z kościoła bukiet był suszony i trzymany w izbie, by odstraszał złe moce. Uważano, że gdy zwierzęta w zagrodzie chorują, można im dać odrobinę ziół ze święconego bukietu. Gdy dziecko się czegoś wystraszyło, także okadzano je suszonymi ziołami. W książce jest piękne zdjęcie z 1970 roku z odpustu w Leżajsku w Dzień Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny.
L.M.Cz. Kilka lat temu byłam na spotkaniu z kobietami z koła gospodyń wiejskich i muszę przyznać, że w niektórych miejscowościach, do dzisiaj kobiety doskonale wiedzą, jakie zioła wchodzą do bukietu święconego na Matki Boski Zielnej i przy jakich okazjach stosować wrotycz, dziurawie, mak, piołun, albo żywokost. Niestety, to już odchodzący świat.
Piszecie w książce o zielsku rosnącym za domem. To oznacza, że przed wojną zielarstwo inaczej wyglądało na wsi i w mieście? Paradoksalnie, o ziołach dużo więcej wiedziała wieś niż miasto?
L.M.Cz. Tak, wieś od dawna dobrze znała zioła. Do miasta i do lekarza było daleko – trzeba było umieć sobie radzić. Od pokoleń za płotem sadziło się to, co mogło być pomocne w różnych schorzeniach. I choć na wsi panował analfabetyzm, mało kto umiał pisać i czytać, to wiedza na temat ziół, która żyła w przekazie ustnym, była ogromna. Dlatego nie zgadzam się z powszechnymi opiniami na temat ogromnego zacofania polskiej wsi – w przypadku ziołolecznictwa to bzdura. Byli chłopi, którzy podpisywali się krzyżykiem, ale wiedzieli tyle przydatnych rzeczy, że przeciętna mieszczka mogła pomarzyć o takiej wiedzy medycznej. W mieście do lekarza lub apteki szedł ten, kogo było na to stać – lekarstwa były bardzo drogie. I na pewno dużo więcej ziół stosowano na wsi niż w mieście.
Jak leczyło się miasto?
L.M.Cz. Bardzo często pokątnymi specyfikami u pokątnych znachorów, którzy robili ludziom większą krzywdę niż przysługę. Wiedza i skuteczność babki zielarki na wsiach, była bez porównania większa od działań miejskich znachorów. Wieś od zawsze żyje blisko przyrody, a to zawsze przynosi profity.
S.T. Także w dworach nie brakowało panien aptecznych, które posiadały naprawdę solidną wiedzę na temat ziół i ich stosowania. Od XVII wieku przy dworach popularne były ogrody i oranżerie, gdzie sadzono nie tylko rośliny jadalne, ale też zioła, a kultura ogrodnicza rozwijała się na bardzo wysokim poziomie, co sprzyjało rozwojowi ziołolecznictwa.
Dr Lidia Maria Czyż, farmaceutka, historyk zawodu, działaczka samorządowa, autorka wielu publikacji w periodykach farmaceutycznych i opracowań dotyczących przede wszystkim historii aptek na Podkarpaciu. Kolekcjonerka zabytków aptekarskich, współautorka scenariuszy wielu wystaw dotyczących pracy aptek w przekroju dziejowym. W przeszłości krajowy konsultant w dziedzinie farmacji aptecznej. Organizatorka wielu międzynarodowych i ogólnopolskich spotkań aptekarskich. Wykładowca na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Sylwia Tulik, absolwentka Liceum Sztuk Plastycznych im. Tadeusza Brzozowskiego w Krośnie oraz Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Od 2002 roku współpracuje z Podkarpackim Instytutem Książki i Marketingu. Autorka przewodników: „Jasło i okolice”, „Gmina Miejsce Piastowe”, „Gmina Wiśniowa”, przewodnika dla kolekcjonerów „Porcelana Rosenthal” oraz książki Alfabet kańczucki według ks. Jana Kudły”. Interesuje się historią kultury stołu i obyczajów. Kolekcjonerka porcelany i akcesoriów stołowych. Nauczyciel projektowania publikacji w Zespole Szkół Ekonomicznych w Rzeszowie.
Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.
Ściśle niezbędne ciasteczka
Niezbędne ciasteczka powinny być zawsze włączone, abyśmy mogli zapisać twoje preferencje dotyczące ustawień ciasteczek.
Jeśli wyłączysz to ciasteczko, nie będziemy mogli zapisać twoich preferencji. Oznacza to, że za każdym razem, gdy odwiedzasz tę stronę, musisz ponownie włączyć lub wyłączyć ciasteczka.