Reklama

Ludzie

Wierzyłem i wierzę, że nauka to źródło awansu oraz radości!

Z dr. Wergiliuszem Gołąbkiem, wiceprezydentem Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, Honorowym Obywatelem Miasta Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 06.03.2023
72252_golabek
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Urodził się Pan w Białej Wielkiej w województwie świętokrzyskim, a w roku swoich 75. urodzin został Honorowym Obywatelem Rzeszowa.  Miał Pan niebywałe szczęście, że od 1989 roku, kiedy w Polsce upadł PRL, mógł realnie  wpływać na zmiany zachodzące w Rzeszowie i obserwować, jak miasto zmienia się w kolejnych dekadach. Dar od losu, ale pod warunkiem, że ma się odpowiedni PESEL i szczęście do ludzi?
 
Dr Wergiliusz Gołąbek: Miałem to szczęście w ogóle, że przypadki dobrze decydowały o moim życiu. Byłem jeszcze studentem Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, obecnie Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, kiedy z teatrem prowadzonym przez Andrzeja Mularczyka trafiłem na obóz do Zakopanego. Codziennie przechodziłem obok willi „Harenda” Jana Kasprowicza, aż któregoś dnia uznałem, że muszę poznać to miejsce. Gdy wszedłem, na werandzie siedziały dwie panie, jedna obdarzona wyjątkowo ciekawą urodą, okazała się Marusią Kasprowiczową, wdową po Janie Kasprowiczu. Zwiedziłem muzeum, zachwyciłem się biblioteką, w której dostrzegłem dzieła Teilharda de Chardin, francuskiego filozofa i teologa, przed laty mojego ulubionego myśliciela i zafascynowało mnie, kto mógłby w „Harendzie” czytać wspomnianą lekturę w oryginale. Okazało się, że Marusia Kasprowiczowa, z którą wdałem się w długą, wspaniałą rozmowę, po której otrzymałem zaproszenie, by miesiąc spędzić w „Harendzie”. Fantastyczny czas, dopiero wchodziłem w dorosłość, a już miałem szansę poznać m.in. prof. Konrada Górskiego, czy Alfreda Łaszowskiego. To kształtuje na całe życie. 
 
I potwierdza, że przypadek jest w życiu ważny, ale na przypadek trzeba być przygotowanym.
 
Dlatego wspominam „Harendę”, gdzie poznałem tak wiele, tak wspaniałych historii, choć sprowadził mnie tam tylko przypadek. Do dziś pamiętam opowieści Marusi Kasprowiczowej o Witkacym, który nie znosił się z Karolem Szymanowskim, czy historie związane z Leninem, który znał się z Janem Kasprowiczem i także bywał w „Harendzie” w czasie, gdy mieszkał w Poroninie.
 
Miałem też szczęście, że jako młody człowiek mogłem słuchać wykładów prof. Leszka Kołakowskiego, prof. Zygmunta Baumana, czy prof. Władysława Tatarkiewicza. Ludzi, którzy przeszli do historii polskiej nauki.
 
Należy Pan do pokolenia, które korzystało z wiedzy mistrzów wykształconych przed II wojną światową, a jednocześnie czas swojej największej aktywności zawodowej realizowało po 1989 roku, kiedy budowała się w Polsce III RP. 
 
I taką pierwszą postacią był mój ojciec Bolesław, przedwojenny student Uniwersytetu Warszawskiego, który pochodził z Kielecczyzny, podobnie jak moja mama Stanisława wywodząca się z tzw. „dobrego domu”, z rodziny Gielniewskich. To była szanowana rodzina, posiadacze młynów i stawów, a brat mojego pradziadka był rektorem Seminarium Duchownego w Kielcach. Romantyczna historia, gdzie moja mama miała szanse na ewentualny mariaż z synem dziedzica, który przyjeżdżał do niej na koniu, ale zakochała się w ubogim studencie prawa. Prawdziwy skandal wybuch, gdy któregoś dnia młodzi wypłynęli kajakiem, a dziadek to zobaczył i wpadł w furię. Była potężna awantura – mama za karę przez dwa tygodnie przebywała w zamknięciu. Dopiero interwencja wuja, rektora seminarium, uspokoiła nastroje w rodzinie, a rodzice mogli się pobrać. Wydawało się, że przed nimi stabilna, dostatnia przyszłość, tym bardziej, że rodzice mamy byli zamożnymi ludźmi, utrzymującymi w czasie II wojny światowej 30 osób. Wojna przekreśliła wszystkie marzenia. Po wojnie rodzice trafili do pałacu w Białej Wielkiej, ja się tam urodziłem i ciągle mam nieprawdopodobny sentyment do tego miejsca.
 
Pałac w Białej Wielkiej, klasycystyczny, dwukondygnacyjny zbudowano na przełomie XVIII i XIX wieku dla Ignacego Zwierkowskiego. W pierwszej połowie XIX stulecia jego właścicielem był legendarny żołnierz napoleoński, Walenty Zwierkowski – uczestnik szarży pod Somosierrą oraz bitwy pod Wagram. Zwierkowski był też pomysłodawcą polskiej flagi – posłem wnioskodawcą projektu uchwały, pierwszego oficjalnego dokumentu ustanawiającego biel i czerwień naszymi barwami narodowymi.  
 
W pałacu w Białej Wielkiej powinno powstać muzeum flagi polskiej – angażowałem się w promocję tej idei, ale minister kultury, prof. Piotr Gliński, nie podjął tematu. To historyczne miejsce, pamiątka po wspaniałym, choć coraz częściej zapomnianym Walentym Zwierkowskim oraz Dawidzie Bidermanie, który również urodził się w Białej Wielkiej a zmarł nieopodal, w Lelowie. To rabin żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku,  pierwszy cadyk chasydzkiej dynastii Lelow. Jeden z najbardziej znanych ówcześnie cadyków na ziemiach polskich. Myśli Bidermana cytowane są do dziś przez chasydów na całym świecie. Ohel Bidermana znajdujący się w Lelowie jest miejscem corocznych pielgrzymek na przełomie stycznia i lutego. Jego następcą został syn Mosze Biderman, który przeniósł siedzibę dynastii z Lelowa do Jerozolimy.
 
Do dziś jeżdżę na wakacje w okolice, skąd pochodziła moja mama – tereny Przedborskiego Parku Krajobrazowego i Pilicy. Na tych ziemiach, w Kobielach Wielkich urodził się Władysław Reymont – jego ojciec był tam organistą. Rodzina pochodziła z Gidel, gdzie przed wojną było jedno z najważniejszych w Polsce sanktuariów maryjnych, swoją sławą przewyższające Jasną Górę w Częstochowie. W przeszłości sanktuarium nawiedzali polscy królowie i liczni pielgrzymi.  Bywali tam: Władysław IV Waza, Jan II Kazimierz Waza i Michał Korybut Wiśniowiecki, który w darze zostawił złoty relikwiarz. Obecnie sanktuarium należy do głównych ośrodków kultu maryjnego w Archidiecezji Częstochowskiej, a piękna Bazylika Matki Bożej w Gidlach przyciąga wiernych i turystów.
 
Skąd w Pana życiu pojawił się Śląsk?
 
W 1954 roku wyrzucono naszą rodzinę z Białej Wielkiej, z pałacu Walentego Zwierkowskiego. Do dziś pamiętam piękną, drewnianą willę utrzymaną w stylu włoskim, która stała naprzeciwko pałacu – ten przed wojną zamieszkiwała rodzina Schuetzów. Po II wojnie światowej w pałacu urządzono szkołę, zaś część pomieszczeń przeznaczono na mieszkania. To był czas, gdy brakowało nauczycieli, panował analfabetyzm, a mój ojciec uczył ludzi czytać i pisać. Gdy w pałacu otwarto szkołę podstawową, został jej kierownikiem. Nie wszystkim się jednak podobało, że ojciec znał pięć języków: łacinę, grekę, niemiecki, angielski i francuski. W salonie naszego mieszkania stał przedwojenny fortepian, do obiadu siadało się przy marmurowym stole, a wieczorami rodzice grywali ze znajomymi w brydża. W dodatku ojciec uczył w szkole języka francuskiego, co przesądziło o donosach na niego do Urzędu Bezpieczeństwa we Włoszczowej. Miałem 6 lat, gdy opuściliśmy pałac – do dziś nie mogę wymazać z pamięci tego obrazu. Na pace ciężarowego samochodu, z kilkoma poduszkami, dwiema ocalałymi książkami i kilkoma najpotrzebniejszymi przedmiotami. Bez ojca, który zamknięty  był w areszcie. Pamiętam płaczącą matkę, która nie wiedziała, co z nami będzie. Tak dotarliśmy do krewnych w Sosnowcu, gdzie znaleźliśmy schronienie. 
 
Tamte cudem ocalałe książki, to był najlepszy przed wojną Słowniczek Wyrazów Obcych Michała Arcta oraz Encyklopedia Larousse. Z lichym dobytkiem trafiliśmy do siostry mojej babki, która w Sosnowcu, na ulicy Ciepłej prowadziła sklep. Obok, na ulicy Majowej w 1902 roku, w żydowskiej rodzinie urodził się Jan Kiepura. Dowiedziałem się o tym już dużo później, ale do dziś jestem zadziwiony, jakie życie stawia niekiedy znaki. W nowym domu dostaliśmy jeden pokój na 4 osoby, z okna którego widziałem starą, przedwojenną kamienicę i zazdrościłem tamtego mieszkania. Aż nadszedł dzień, gdy kilka lat później mama wróciła z Urzędu Miasta w Sosnowcu, gdzie przydzielono nam nowe lokum – to było mieszkanie, którym przez lata się zachwycałem! 

Jak rodzice żyli w PRL-u?
 
Bardzo skromnie. To były ciężkie lata 50. i 60. XX wieku. Ojciec miał wieczne kłopoty, w końcu udało mu się na dłużej znaleźć pracę w Siemianowicach Śląskich, gdzie dziś produkuje się wozy bojowe Rosomaki, a przed laty remontowano czołgi T-34 i T-34-85. Ówczesnym dyrektorem zakładów był generał Szulc, który bardzo ojca szanował. Generał uwielbiał krzyżówki w „Przekroju”, a gdy nie znał hasła, po rozwiązanie dzwonił do ojca.  Rodzice próbowali uczynić z domu enklawę wiedzy i poszanowania dla drugiego człowieka. Mama nie pracowała, ojciec w wolnym czasie uwielbiał naukę i literaturę. Do poduszki czytał „Eneidę” Wergiliusza, stąd moje imię. W domu co tydzień kupowało się „Tygodnik Powszechny”, a lekturę gazety rozpoczynało od felietonów Stefana Kisielewskiego. W późniejszych latach osobiście poznałem Jerzego Turowicza, a w końcu ks. Adama Bonieckiego – redaktorów naczelnych Tygodnika. Dziś jestem dumny, że od wielu lat Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie tak blisko współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.  Z gazetą, do której jestem przywiązany od kilku dekad i uważam za jeden z najlepszych tygodników w Polsce. Na jego łamach jest znakomita publicystyka i ciągle obecna kultura, gdzie w Polsce krytyki teatralnej, muzycznej i filmowej w prasie już prawie nie ma. Tym bardziej mnie to smuci, bo według raportu Biblioteki Narodowej w 2022 roku aż 62. proc. Polaków nie przeczytało żadnej książki, a w co 10 domu w Polsce jest zaledwie jedna książka.

Kiedy w Pana życiu pojawiła się muzyka?
 
Dawno temu, przez przypadek, oczywiście. W liceum, raz w miesiącu jeździliśmy do Filharmonii Śląskiej w Katowicach. W tamtym czasie podkochiwałem się w jednej z koleżanek i by zwrócić na siebie uwagę, w czasie koncertu strzelałem do niej z procki. Jakież było moje zdumienie, że ona była tak zasłuchana, że nic poza muzyką nie dostrzegała. To była chyba V Symfonia Piotra Czajkowskiego, a ja nagle zrozumiałem, że „zachowuję się jak cham”. Wtedy też odkryłem muzykę. Koncertmistrzem był tam wówczas Andrzej Rozmarynowicz, który po latach został dyrektorem artystycznym Filharmonii Rzeszowskiej. 
 
W domu muzyki klasycznej słuchał ojciec, był prawdziwym melomanem. I co ciekawe, po latach, docenił też The Beatles. Dla mnie muzyka jest lekarstwem na wszystko – bardzo lubię muzykę barokową. Gottfried Wilhelm Leibniz stwierdził kiedyś: „Muzyka to przyjemność, jakiej dusza ludzka doświadcza przez liczenie, nie zdając sobie sprawy, że ma do czynienia z liczeniem”. Z kolei Friedrich Nietzsche powiedział: „Nie umiem czynić różnicy między łzami i muzyką”. Niewątpliwie muzyka ma duży związek z matematyką, co potwierdzili Pitagorejczycy, którzy wnieśli ogromny wkład do nauki starożytnej, zwłaszcza w zakresie matematyki oraz teorii muzyki. To oni odkryli kwartę, oktawę czy tercję. 
 
Kiedyś Europa była budowana wokół znanej już od starożytności triady tematycznej: Prawda, Dobro, Piękno. Dziś w to miejsce pojawia się inny paradygmat: Dekonstrukcji, Dekompozycji, Deregulacji. A to oznacza, że wszystko można dekomponować – w sztuce, w literaturze, także w muzyce.  To co kiedyś było nienaruszalne, dziś można zmienić. 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
I współcześnie udało się nam wyprzeć Prawdę, Dobro i Piękno?
 
Sądzę, że tak. Arystoteles mówił: „Prawda leży na linii zrównania rzeczy z umysłem. Platon w jednym z Dialogów napisał: „Zadziwianie się nad światem jest dążeniem do prawdy”. Dziś prawda w nauce, biologii, medycynie wymaga nie tylko cierpliwości, ale przede wszystkim ogromnego wysiłku intelektualnego, a nikomu nie chce się tego robić. Episteme – dociekanie prawdy, zamieniano na doksa, czyli na świat opinii. Młode pokolenie poprzez media społecznościowe żyje w świecie doksa. W świecie opinii, jeśli ja napiszę, że coś uważam, to inni, albo mnie zhejtują, albo wyrażą jeszcze inną opinię. Nikt nie pyta o prawdę.
 
Ale czy to jeszcze opinia czy już dezinformacja?
 
Od opinii idziemy do manipulacji i dezinformacji, a dzięki temu można ludźmi sterować. Dziś nikt nie zastanawia się nad źródłem prawdy, a tym samym źródłem informacji. Naszą rzeczywistością rządzą algorytmy, niestety.
 
Będziemy społeczeństwem analfabetów ze smartfonami w dłoni? Bo na podstawie opinii z Facebooka albo Instagrama nie da się przeprowadzić skomplikowanej operacji mózgu czy przeszczepu serca!
 
Coraz częściej mamy doczynienia z irracjonalizmami. Statystyczny Polak używa w przybliżeniu 900 słów, choć język polski ma ich około 150 tys. Najważniejsze są: super, mega, impreza. Już nie wspominam o najmodniejszym w ostatnim roku słowie Essa! Jeszcze w latach 80. XX wieku nie wolno było wykładać Teorii Ewolucji Darwina na uniwersytetach amerykańskich. To była konsekwencja fundamentalizmu protestanckiego – Stany Zjednoczone były budowane przez rygorystycznych purytan z Anglii, którzy nie dopuszczali myśli, które byłe niezgodne z Biblią. Wiek XX nazywano wiekiem fizyki. Wiek XXI nazywa się wiekiem biologii i medycyny. Mamy 100 bilionów połączeń neuronowych w głowie i choć dużo wiemy o fizjologii mózgu, to jednej rzeczy nie wiemy i pewnie nigdy się nie dowiemy – czym jest rozum. Na ten temat jest świetna książka Erica Kandela „Zaburzony umysł” wydana przez Copernicus Center Press.
 
Fascynacja słowem zaprowadziła Pana na filozofię w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie?
 
Zawsze mnie intrygowała. Pamiętam, jak ojciec przed laty uczył mnie języka francuskiego. A że był rygorystą i to do tego stopnia, że gdy pewnego dnia 3 minuty spóźniłem się na spotkanie z nim na poczcie, on nie czekał ani minuty. Po prostu o umówionej godzinie, gdy mnie nie było, wyszedł. I gdy zadał mi ćwiczenie z francuskiego na kolejną lekcję, a ja byłem nieprzygotowany, bardzo się zdenerwował, jednak po raz kolejny zlecił ćwiczenia. Ponownie się nie przygotowałem i to była moja ostatnia lekcja języka francuskiego z ojcem. Ten wziął podręcznik i w złości rzucił nim nad moją głową. Książka się rozpadła a ojciec stwierdził: „kiedyś w życiu będziesz tego jeszcze żałował”. Oczywiście, powiedział prawdę! 
 
Studiowałem też prawo, socjologię, szukałem swojej drogi, ale filozofii byłem wierny do końca. Do dziś, gdy widzę studenta, który wie więcej niż inni, albo bardzo dobrze się zapowiada, staram się go kierować do profesorów i osób, które pozwolą mu się rozwinąć. Jestem człowiekiem słowa. W domu nie używam komputera, mediów społecznościowych, za to mam kilka tysięcy książek. I wspaniałe pamiątki, choćby partyturę Poloneza Wojciecha Kilara do filmu Andrzeja Wajdy, na którym to rękopisie znajdują się jeszcze trzy inne partytury. Trzeba tu powiedzieć, że Kilar miał fantastyczne poczucie humoru, lubił żartować i rysować muzyczne rebusy. Na tej partyturze jest napis: „Właściciel dyrektor Wergiliusz Gołąbek” – pisany nutami. Są też trzy fragmenty najważniejszych, zdaniem Kilara jego kompozycji, czyli Orawa, Missa Pro Pace i Siwa Mgła. Przy fragmencie Orawy taki oto napis: „Orawa, Orawa, na Orawie trawa, a po tej Orawie sakramenckie brawa” – podpis: megaloman W.K. 
 
Mam też partyturę Henryka Mikołaja Góreckiego – Miserere op. 44 na duży chór mieszany a cappella. Wygrałem ją na aukcji. Gdy po latach spotkałem Góreckiego na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie, a wcześniej w Filharmonii Rzeszowskiej zorganizowałem też jego koncert monograficzny, poprosiłem o dedykację na partyturze: „Drogi Panie Wergiliuszu, gdybym wiedział, że Pan zapłaci, chętnie podarowałbym Panu za darmo”. Ogromny sentyment czuję do szkicu partytury Jerzego Maksymiuka, który był pierwszym gościnnym dyrygentem, gdy w 1990 roku zostałem dyrektorem Filharmonii Rzeszowskiej. To był bardzo trudny czas, gdzie na koncertach słuchaczy było mniej niż członków orkiestry. Wiedziałem, że bez rewolucji, nic się w Rzeszowie nie zmieni. Z Józefem Radwanem, bratem Stanisława Radwana, pojechałem do Lwowa, gdzie udało się nam namówić 20 znakomitych muzyków, głównie smyczkowców, by osiedli w Rzeszowie. To był ewenement na skalę ogólnopolską, a wielu z nich do dziś koncertuje w Filharmonii Podkarpackiej.  
 
Tylko dlaczego zostawił Pan Warszawę i na początku lat 70. wybrał Rzeszów?
 
Żona jest rzeszowianką, choć poznaliśmy się w Częstochowie. Jej rodzina miała znany po wojnie zakład krawiecki przy ulicy Grunwaldzkiej w Rzeszowie. Żona studiowała medycynę, ostatecznie ukończyła stomatologię i postanowiliśmy osiąść w jej rodzinnym mieście. Na początku lat 70., jako absolwent ATK miałem problem z pracą. Wtedy spotkałem Andrzeja Rozmarynowicza, którego znałem ze Śląska i on zaproponował mi pracę w filharmonii, choć zaczynałem w Słowie Powszechnym, w oddziale w Rzeszowie. 

Przerażała Pana wizji spędzenia reszty życia w Rzeszowie?
 
Nie, jak się jest młodym, nic nie przeraża. Z tamtych lat pamiętam restaurację „Relax” oraz „Rzeszowską”, gdzie grywał nieżyjący już Jerzy Dynia.
 
Jakie były pierwsze lata w Rzeszowie?
 
Trudne. Do filharmonii przyjęto mnie na magazyniera i przez pierwsze dwa tygodnie wszyscy się ode mnie odwracali, przypuszczając, że jestem na kontakcie. Szybko okazało się, że jest dokładnie odwrotnie i to ja mam problemy z „bezpieką”, a Andrzej Florczak, kierownik administracji, z dnia na dzień uczynił mnie swoim zastępcą. Gdy w filharmonii pojawił się dyrektor Edward Sondej, a szefem artystycznym został Bogdan Olendzki, ja awansowałem na kierownika biura koncertowego – tam, gdzie bije serce każdej filharmonii.  To był początek lat. 80. Wtedy też dyrektorem festiwalu w Łańcucie został Bogusław Kaczyński.
 
To wtedy odbywały się słynne spotkania w filharmonii zwane „posiadami”?
 
Mieliśmy taki zwyczaj, że po koncertach spotykało się grono osób i w moim gabinecie dyskutowaliśmy o muzyce i nie tylko, często do późnych godzin nocnych, a podczas festiwali w Łańcucie nawet i do rana. Anna Hetmańska nazywała te spotkania „posiadami” i z nimi właśnie związanych jest mnóstwo historii, faktów, które dziś zaczynają nabierać ważnego, symbolicznego znaczenia. 
 
Ale na dwa lata rozstał się Pan z filharmonią i związał z Orkiestrą Wojciecha Rajskiego?
 
To była wspaniała przygoda, wspaniali muzycy, najlepsze sale koncertowe w Europie, ale nieustannie w podróży. W 1990 roku powróciłem do Filharmonii Rzeszowskiej jako dyrektor, co zaproponował mi Kazimierz Ferenc, pierwszy wojewoda rzeszowski po zmianie ustroju w 1989 roku. Wtedy też odbył się konkurs, a ja na 16 lat związałem się z filharmonią i festiwalem w Łańcucie. Bardzo szybko znaleźliśmy się czołówce najlepszych filharmonii w Polsce. Do współpracy zaprosiłem najwybitniejszych dyrektorów artystycznych: Adama Natanka, Tadeusza Wojciechowskiego, Jerzego Maksymiuka.
 
Piątki w filharmonii w Rzeszowie stały się najważniejszym wydarzeniem rozpoczynającym weekend.
 
Sala pękała w szwach.
 
To były jedne z najważniejszych zawodowo lat spędzonych w Rzeszowie?
 
Tak. Byłem wiceprezydentem Konferencji Dyrektorów Filharmonii w Polsce – ja, człowiek z prowincjonalnego Rzeszowa. I znów powróciły dyskusje w moim gabinecie, które bywało, że przeciągały się do 4 nad ranem. Czas zmian, fermentu twórczego w Polsce. 
 
Brakuje dziś tego Panu?
 
Od 2003 roku jestem związany z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, a to oznacza, że ze świata kultury płynnie przeszedłem w świat akademików, który dziś jest mi najbliższy i ogromnie go cenię. 

Skąd nauka pojawił się w Pańskim życiu?
 
Nauka jest apogeum kultury. Dzisiaj kulturę redukuje się do instytucji artystycznych, a przecież kultura jest intelektualizacją natury. Wszystko, co wytworzył człowiek, jest kulturą. To też usłyszałem na otwarciu Kongresu Kultury Polskiej w 2000 roku z ust ks. prof. Michała Hellera. 
 
Wyższa Szkoła Informatyki i Zarzadzania pojawiła się przez przypadek – poznałem się z prof. Tadeuszem Pomiankiem, założycielem uczelni, któremu wiele zawdzięczam i od którego wiele się nauczyłem. Szybko też dostałem od niego zaproszenie do organizacji różnego rodzaju wydarzeń kulturalnych na uczelni. Aż w końcu uznałem, że 16 lat spędzonych w filharmonii to wystarczający czas i zdecydowałem się na stałą współpracę z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania. 
 
Ten mariaż kultury z nauką trwa już 20 lat – rozpoczynając cykl „Wielkie pytania w nauce” marzyło się Panu, że wydarzenie ściągnie ponad 30 tys. widzów na żywo w Filharmonii Podkarpackiej i kilka milionów odsłon na Youtubie? Podobnie zresztą jak cykl „W labiryncie świata”, gdzie oba te wydarzenia powstają we współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”. Udało się obudzić wielkomiejskie, inteligenckie ambicje Rzeszowa?
 
Jestem dumny, że współtworzę wspomniane wydarzenia, choć nie kryję, że pierwsze edycje robiłem „z duszą na ramieniu”. Dziś jestem szczęśliwy, że tylu wspaniałych intelektualistów udało się ściągnąć do Rzeszowa. Gdy na pierwszym spotkaniu, gdzie gościem był ks. prof. Michał Heller, zajęte były wszystkie miejsca w obu salach Filharmonii Podkarpackiej, wiedziałem, że to, co robimy, ma sens. W kwietniu tego roku kolejna wspaniała debata – na scenie po raz pierwszy zasiądą razem: prof. Jerzy Bralczyk i prof. Jan Miodek. Miałem i mam właściwych ludzi wokół siebie – solo nic nie da się zrobić. 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Gdy kilka tygodni temu odbierał Pan tytuł Honorowego Obywatela Miasta Rzeszowa o wiele tych osobach Pan przypomniał.
 
To był wzruszający dla mnie moment, a scenę Filharmonii Podkarpackiej znam od 35 lat. Przez lata żartowano, że bycie dyrektorem filharmonii, to najlepsza praca – wychodziłem przed publiczność w smokingu, mówiłem dobry wieczór i dostawałem brawa. Z pozoru banał, w praktyce polecam spróbować. Wielu byłoby bardzo rozczarowanych!
 
Przez ostatnich 5 dekad nigdy nie była Pan rozczarowany Rzeszowem?
 
Nigdy, wspaniale mi się tu mieszka i pracuje. Samo miasto zmieniło się niewyobrażalnie. Dziś, gdy myślę dom, w mojej głowie od razu pojawia się Rzeszów, choć Biała Wielka w Świętokrzyskim jest dla mnie nie mniej ważna. 
Przed laty Rzeszów kojarzono z zaściankiem, głęboką prowincją, dziś dostrzegam ogromną zmianę w mentalności do nas. W ostatnim roku Rzeszów stał się centrum Europy. Jesteśmy największym hubem militarnym i humanitarnym dla Ukrainy. Miasto jest coraz piękniejsze, dobrze położne, nieźle skomunikowane i nie mam żadnych kompleksów, gdy podejmuję tu gości z Polski. Wyrosłem w domu skromnym finansowo, ale otrzymałem w nim kulturowy posag, a to jest bezcenne. Wierzyłem i wierzę, że nauka jest źródłem awansu oraz radości, a słowo ciągle jest dla mnie najważniejsze. Język jest strumieniem naszego rozumu!
 
Dlaczego odbierając tytuł Honorowego Obywatela Rzeszowa odwołał się Pan do Zbigniewa Herberta i „Przesłania Pana Cogito”?
 
To jeden z największych polskich poetów, głęboko intelektualny, niestety pominięty przy Nagrodzie Nobla. Wielka poezja lepiej oddaje rzeczywistość i opisuje człowieka niż prawda Arystotelesa. Prof. Zygmunt Bauman napisał esej „Ponowoczesność jako źródło cierpień” – najlepsza diagnoza współczesnego świata. 
 
Dr Wergiliusz Gołąbek, wiceprezydent Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Urodził się w 1948 roku w Białej Wielkiej w województwie świętokrzyskim. Jest absolwentem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W latach 1990-2006 pełnił funkcje dyrektora naczelnego Filharmonii Rzeszowskiej oraz Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie związał się w 2003 roku, na początku jako pracownik naukowo-dydaktyczny, potem prorektor ds. nauczania. W latach 2012-2016 pełnił funkcję prorektora ds. rozwoju i współpracy. Był odpowiedzialny za spójną politykę rozwoju WSIiZ, budowanie pozytywnego wizerunku uczelni oraz kontakty z otoczeniem społeczno-gospodarczym. W latach 2016-2022 pełnił funkcję rektora WSIiZ, a w 2022 został wiceprezydentem tej uczelni. W 2023 roku wyróżniony tytułem Honorowy Obywatel Miasta Rzeszowa.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy