Jaromir Kwiatkowski: Politycy i miejscy radni PiS zaatakowali podczas poniedziałkowej konferencji prasowej prezydenta Rzeszowa Tadeusza Ferenca, zarzucając mu, że coraz więcej ważnych miejskich terenów jest zabudowywanych w sposób chaotyczny, że nie tworzy się miejskich planów zagospodarowania przestrzennego, prace nad tymi, które rozpoczęto, są przeciągane, a inwestycje są prowadzone na WZ-kach. Wszystko to razem, jak nam powiedział radny Robert Kultys, pogłębia chaos urbanistyczny w mieście.
Maciej Łobos: Odpowiem, odwracając kota ogonem. To, że brakuje planów miejscowych, jest prawdą. Plasujemy się tu w średniej, tych planów nie jest ani najmniej, ani najwięcej. Problemem nie jest jednak brak planów, tylko brak planów mądrych. Albo inaczej: brak polityki planistycznej miasta. Lekarstwem, w przeciwieństwie do tego, co twierdzi mój szanowny kolega Robert Kultys, nie jest tworzenie planów miejscowych, bo w ogromnej większości te plany są idiotyczne. To jest specyfika Polski.
Już za komuny plany były ogólne (zresztą funkcjonowało takie określenie: ogólny plan zagospodarowania przestrzennego). Te plany odpowiadały mniej więcej obecnemu studium uwarunkowań, czyli kierunkom wyznaczającym politykę przestrzenną miasta. Dało się je opracowywać szybko, właśnie dlatego, że były ogólne, natomiast urbaniści nie próbowali narzucać architektom szczegółowych rozwiązań. To jest model brytyjski: mamy wytyczne planistyczne, przychodzi się z koncepcją do urzędu i zaczyna się proces negocjacji. Niestety, plany miejscowe w Polsce robią ludzie, którzy w ogromnej większości niczego w życiu nie zaprojektowali, nie mają zielonego pojęcia o robieniu architektury, o procesie inwestycyjnym i rysują głupoty. Z własnego doświadczenia wiem, że ponad 90 proc. planów, z którymi spotykamy się podczas projektowania, nadaje się do śmietnika i trzeba je robić jeszcze raz. Wolimy pracować na WZ-kach, pod warunkiem, że możemy je zrobić sami. Poza tym przy pomocy WZ-ki jest szybciej, bo to są 3 miesiące, a plan opracowuje się 1-2 lata.
Czyli tworzeniem planów miejscowych zajmują się ludzie niekompetentni, którzy robią to źle?
W większości tak, a przyczyną jest ustawa o zamówieniach publicznych, która wymusza na publicznych zamawiających, w tym przypadku miastach, branie czegoś, co jest najtańsze. A to, co jest najtańsze, z reguły jest niewiele warte. To błędne koło.
To jest diagnoza. Czy jest możliwość, a jeżeli tak, to jaka, wyjścia z tego błędnego koła?
Jest taka możliwość, ale wydaje mi się ona nie do końca formalna. Nie jestem specjalistą od prawa, więc trudno mi nadać temu formułę prawną, ale mogę się podzielić pewnym pomysłem. Miastu jest potrzebny bardzo ogólny plan, który będzie określał strategię, jak ma się ono rozwijać; zdefiniuje podstawowy pomysł na miasto: jakie chcemy, żeby ono było; z czego ono chce żyć; jakiego inwestora i z jakimi pieniędzmi chcielibyśmy do niego ściągnąć. To, wbrew pozorom, nie jest wszystko jedno, dlatego, że jak się ktoś zajmuje wszystkim, to się nie zajmuje niczym. Miasto musi patrzeć troszeczkę pod kątem biznesowo-marketingowym. Polityka przestrzenna jest jednym z globalnych czynników mówiących, kim jesteśmy, jaka jest nasza tożsamość, na czym chcemy zarabiać, jaki mamy pomysł na miasto itd. Pomysł jednak musi być sensowny. Możemy sobie określić, że przeznaczymy działki pod hotele, ale nic z tego nie wyjdzie, bo rynek hotelowy jest niezwykle nasycony. Możemy sobie wymyślić, że będziemy budować biurowce, ale bez aktywnego wsparcia miasta dla deweloperów one nie powstaną i działki będą stały puste. To jest bardzo skomplikowany proces.
Trzeba ten plan ogólny opracować pod tym kątem, włącznie ze zdefiniowaniem architektury. Obawiam się, że Biuro Rozwoju Miasta tego nie potrafi, bo gdyby potrafiło, to by przez ponad 20 lat to zrobiło. W oparciu o taką koncepcję można opracować bardziej szczegółowe koncepcje poszczególnych dzielnic, włącznie ze sprecyzowaniem kubatur i wyznaczeniem kierunków głównych ciągów komunikacyjnych itd. To tak naprawdę byłoby podstawą – nieformalną, ale miasto zapewne ma swoje sposoby wymuszania pewnych rzeczy na inwestorach – do opracowywania szczegółowych planów, jeżeli już taką ustawę mamy, bądź do wydawania warunków zabudowy. Co do WZ-tek: jeśli już mamy konkretnego inwestora, to miasto – za przykładem brytyjskim, bo tu koła nie wymyślimy – powinno żądać od niego bardzo szczegółowej koncepcji tego, czego inwestor chce. Wtedy, w oparciu o tę koncepcję, powinien toczyć się dialog społeczny, negocjacje, ta koncepcja powinna być publicznie prezentowana i w oparciu o dialog nad nią powinno się formułować warunki zabudowy, niezależnie od tego, czy w formie planu, czy decyzji. Żeby daleko nie szukać, mamy taki przykład w Przemyślu, gdzie nasi koledzy prowadzili dwie inwestycje przed Miejską Komisją Urbanistyczną, która jest ciałem doradczym prezydenta, ale z prawdziwego zdarzenia, bo pracują w niej bardzo doświadczeni architekci i urbaniści. Musieli oni stanąć przed tą komisją i zaprezentować swoje założenia. One były później podstawą do opracowania planu i wydania warunków zabudowy. To działa w dwie strony: my przychodzimy ze szczegółową koncepcją, którą prezentujemy, komisja zgłasza swoje uwagi, dyskutujemy o tym i powstaje konkretny projekt. Wtedy decyzja bądź plan miejscowy powstają po konsultacjach, które nie mają do końca prawnych ram, ale powstaje coś, co ma ręce i nogi, a inwestor, projektanci i urbaniści są przekonani, że zmierzają w jedną stronę. To taka nasza prywatna droga. W różnych miastach udaje się nam nią pójść i ona zwykle spotyka się z ogromnym uznaniem, a wszystkie strony są zadowolone. Szkopuł w tym, jak to przekuć na tradycję, która mogłaby funkcjonować w Rzeszowie.