Z dr. hab. Dariuszem Iwaneczko, historykiem, dyrektorem Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń
Aneta Gieroń: 42 lat temu, w niedzielę, 13 grudnia 1981 r. o godz. 6 rano, Polskie Radio nadało wystąpienie gen. Wojciecha Jaruzelskiego, w którym informował Polaków o ukonstytuowaniu się Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON) i wprowadzeniu na mocy dekretu Rady Państwa stanu wojennego na terenie całego kraju. To jest data, która także w prywatnej historii Dariusza Iwaneczki zapisała się w pamięci?
Dr Dariusz Iwaneczko: Dla mojego pokolenia stan wojenny był znaczącym przełomem. Z jednej strony nie miałem jeszcze pełnej świadomości historycznej – byłem nastolatkiem, miałem 16 lat, jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że obok mnie dzieje się ważna historia. Moja mama była członkiem Komisji Zakładowej „Solidarności” w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej. Sam jako uczeń szkoły średniej w marcu 1981 roku brałem udział w strajku solidarnościowym. Już wtedy, podobnie jak większość moich rówieśników, wiedziałem „po czyjej stronie bije serce” i „Solidarność” wywoływała nieprawdopodobnie pozytywne, wręcz euforyczne uczucia.
Stan wojenny zastał mnie w bardzo niekomfortowej sytuacji – byłem w szpitalu, a na porannym obchodzie lekarskim dowiedziałem się, że jest „wojna”. Doskonale to pamiętam, bo lekarze użyli słowa wojna, nie stan wojny i dowiedziałem się, że będą typować osoby, które na „już” mogą opuścić szpital, by zwolnić miejsce dla rannych. Nieprawdopodobnie dramatyczne przeżycie. Po kilku godzinach w szpitalu pojawiła się moja mama, która uświadomiła mi, że mamy stan wojenny, a nie wojnę, ale na ulicach pełno jest wojska i milicji.
Doskonale też pamiętam uczucie bezradności – byłem wtedy po wypadku, w gipsie, a to oznaczało, że nie będę mógł „chwycić za broń” i iść się bić o wolność. Co więcej, będę dla innych utrapieniem i problemem.
Szybko dowiedziałem się też, jak wygląda codzienność w stanie wojennym, że wiele osób związanych z „Solidarnością” jest aresztowanych i internowanych. Wśród nich byli znajomi mojej mamy. W domu pojawiły się kasety z zakładów karnych, gdzie przebywali internowani działacze przemyskiej „Solidarności”, z nagraniami piosenek, jak chociażby „Wrona orła nie pokona”.
Atmosfera z grudnia 1981 roku była tym bardziej przygnębiająca, że poprzedził ją festiwal nadziei „Solidarności”, jaki miał miejsce przez prawie cały rok 1981?
Było duże zaskoczenie wprowadzeniem stanu wojennego. Owszem, w społeczeństwie wyczuwało się zmęczenie permanentnym sporem opozycji z obozem władzy, a przede wszystkim sytuacją ekonomiczną w kraju. Jednocześnie Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny, stosował cyniczną i nieprawdziwą retorykę, że oto teraz, kiedy ludzie wrócą do pracy, zapanuje spokój, a sklepy wypełnią się towarem. To była wierutna bzdura, bo gospodarka centralnie sterowana z permanentnym niedoborem towarów i usług nie była w stanie podnieść się z zapaści. Tym większe było zaskoczenie, że obóz władzy zdecydował się na rozwiązania siłowe i nie przystał na dialog, który „Solidarność” nieustannie proponowała.
Jak wyglądała polska codzienność w grudniu 1981 roku?
Dominowała szarość milicyjnych mundurów pomieszana z zielenią wojskowych uniformów, mimo że na ulicach było biało – mieliśmy wtedy mroźną i śnieżną zimę. Doskonale pamiętam koksowniki i patrole, które pilnowały, by nikt bez przepustek nie poruszał się po ulicach po godz. 22.00. Panowało ogólne przygnębienie. Wyłączone telefony, zamknięte szkoły i uczelnie wyższe. Jednocześnie zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a nikt nie miał pewności, co zdarzy się jutro. Niezwykłe było tylko poczucie wspólnoty wśród ludzi. Pamiętam, że spędzałem święta z mamą i w towarzystwie bliskich znajomych, bo ludzie chcieli być razem.
Temu wszystkiemu towarzyszyła obawa, że w każdej chwili milicja może wejść do domu i kogoś wyprowadzić?
Tak. W pierwszych tygodniach stanu wojennego moja mama chodziła z paczkami do rodzin osób internowanych. Około 80 osób z dawnego województwa przemyskiego na początku stanu wojennego zostało zatrzymanych i przewiezionych do zakładów karnych.
W tamtym czasie sami dostaliśmy paczkę z Niemiec w ramach pomocy charytatywnej. Baliśmy się ją otworzyć, obawialiśmy się prowokacji, bo przecież nie mieliśmy żadnej rodziny za granicą. Ktoś po prostu podał adres mamy jako osoby mogącej potrzebować pomocy. W paczce była żywność i… ubrania dla niemowlaka. Widać poszedł przekaz, że dla kobiety z dzieckiem, a że z nastolatkiem, darczyńcy nie musieli już wiedzieć.
Pasterka i Boże Narodzenie z 1981 roku to były jedne ze smutniejszych świąt, ale się odbyły!
Kościół był wtedy autentyczną ostoją dla ludzi. Stan wojenny wpłynął na potrzebę uduchowienia i poszukiwania wspólnoty wśród Polaków, a Kościół dawał poczucie wspólnoty. Szczególnie te kościoły, gdzie księża w sposób świadomy gromadzili wokół siebie ludzi. To był czas biskupa Ignacego Tokarczuka i jego sufragana, biskupa pomocniczego Tadeusza Błaszkiewicza, duchownych wokół których skupiały się środowiska poszukujące wspólnoty i umocnienia w słowie. Takich kapłanów, którzy otaczali ludzi wsparciem i opieką, było wielu; w Rzeszowie, Przemyślu ale i w mniejszych miejscowościach. Jaki to był czas apogeum ożywienia duchowego w naszym kraju, dało się zauważyć kilka lat później, gdy w połowie lat 80. XX wieku seminarium przemyskie miało przeszło 400 kleryków.
Rzeczywistość stanu wojennego w Rzeszowie czy Przemyśl bardzo się różniła od życia toczącego się chociażby w Katowicach, Warszawie czy Gdańsku?
Trudno to porównywać, bo choć w dużych ośrodkach były czołgi, a w Przemyślu na ulicach stały transportery opancerzone, to jednak poczucie zagrożenia i przygnębienia było wszędzie podobne. Paradoksalnie, w tamtym czasie na terenach Polski południowo-wschodniej, czyli na obszarze dawnych województw: rzeszowskiego, przemyskiego, krośnieńskiego i tarnobrzeskiego, przygnębienie było jeszcze bardziej dojmujące niż w innych częściach kraju. Z bardzo prostej przyczyny: ludzie tutaj borykali się z brakiem praktycznie wszystkiego. Ten region Polski był zdecydowanie gorzej zaopatrywany przez władze centralne. Z naszych terenów systematycznie organizowało się wypady chociażby do Katowic, gdzie ze względu na dużą liczbę górników i hutników, sklepy były lepiej zaopatrzone. Śląsk dawał gwarancję przywiezienia nawet luksusowych towarów, czyli bananów.
Byliśmy regionem gorzej zaopatrzonym, ale jednocześnie mniej osób z naszych terenów było represjonowanych?
Tak, ale w naszym województwie w ośrodkach odosobnienia w Załężu, Łupkowie, czy w Uhercach Mineralnych byli internowani także działacze ze Śląska, województwa krakowskiego oraz bielskiego. Dzięki temu, że byli izolowani z naszymi działaczami opozycji, była wymiana myśli i informacji z innym regionami. Potwornie trudny czas dla tych ludzi. Z jednej strony niepewność rodzin, co dzieje się z ich bliskimi, z drugiej niepokój internowanych o los najbliższych. Pamiętam przypadek Marii Warchoł, działaczki „Solidarności” z Przemyśla, która samotnie wychowywała dwójkę dzieci. Jaki to był potworny stres, co się z nimi stanie, czy nie zostaną oddane do domu dziecka. Po latach przyznała, że w głowie miała wtedy najbardziej dramatyczne scenariusze zdarzeń.
Z perspektywy ponad 40 lat mówi się dzisiaj o ok. 100 ofiarach śmiertelnych stanu wojennego i około 10 tys. osób internowanych. Jak te statystyki wyglądały w Polsce południowo-wschodniej?
Wspominając ofiary śmiertelne stanu wojennego mamy na myśli osoby, które utraciły życie niekoniecznie w wyniku działalności opozycyjnej, ale też w wyniku represyjnego zachowania służb. W naszym regionie mamy dwie takie osoby. To Mieczysław Rokitowski z Przemyśla, który w marcu 1982 roku został aresztowany za posiadanie jednej ulotki, następnie przewieziony do Zakładu Karnego w Załężu, gdzie przy bierności funkcjonariuszy został brutalnie pobity przez więźniów kryminalnych i w kwietniu tego samego roku zmarł. Drugą ofiarą jest Stanisław Kot. Także w marcu 1982 roku został zatrzymany na ulicy Rzeszowa przez patrol milicyjny i tak brutalnie pobity, że zmarł. Bestialskie zachowanie funkcjonariuszy wskazywało na ich poczucie bezkarności i nie przeliczyli się. W sprawie Stanisława Kota prokuratura umorzyła postępowanie.
Internowanych w Polsce południowo-wschodniej było około 450 osób. Większość z nich osadzono w Załężu i Uhercach Mineralnych. Od marca 1982 roku przewożeni byli też do Łupkowa. Kobiety trafiały do Niska, a potem do Gołdapi. W Arłamowie w odosobnieniu przetrzymywany był Lech Wałęsa.
We wspomnianych zakładach karnych przetrzymywani byli dobrze dziś znani działacze opozycji?
W Łupkowie przebywał Antoni Macierewicz. Mirosław Styczeń, ważny działacz bielskiej „Solidarności”, też był w Łupkowie. Lokalni działacze, jak np. Antoni Kopaczewski, siedzieli w Załężu.
Trzeba też pamiętać, że kilkanaście, może kilkadziesiąt osób zostało skazanych przez sądy za prowadzenie działalności opozycyjnej. Najwyższy wyrok, jaki zapadł w naszym regionie to sześć i pół roku więzienia dla Franciszka Mazura za kolportaż ulotek na terenie Mielca. Były też wyroki: 4, 3,2 lata pozbawienia wolności za wszczynanie akcji strajkowych zaraz po 13 grudnia 1981 roku.
Najważniejsze postacie lokalnej „Solidarności” z czasu stanu wojennego to kto?
Oprócz Antoniego Kopaczewskiego, w Przemyślu Marek Kamiński, Stanisław Żółkiewicz i Stanisław Trybalski, szefowie struktur konspiracyjnych, czyli „Solidarności”, która powstała zaraz po 13 grudnia 1981 roku. Zygmunt Błaż z krośnieńskiej opozycji. Ewa Kuberna, czołowa działaczka podziemnej “Solidarności” w Stalowej Woli. W Rzeszowie także Zbigniew Sieczkoś, Michał Stręk, Marek Wójcik, który był szefem studenckich struktur NZS. Wanda Tarnawska, kobieta-instytucja w lokalnej opozycji, Marian Krztoń oraz Józef Konkel. Wszyscy oni ryzykowali swoje życie i zdrowie. W przypadku Ewy i Józefa Konkelów opresje były dramatyczne – próba porwania córki, czy zastraszanie rodziny. Były też inne represje, które dotknęły wiele osób. Przede wszystkim wyrzucanie z pracy, co dotyczyło robotników, dziennikarzy, artystów. Wielu z nich imało się każdego zajęcia, by zarobić na życie – otwierali lodziarnie, jeździli taksówką, pracowali fizycznie.
W powszechnej wyobraźni górnicy z Kopalni Wujek i Grzegorz Przemyk to symboliczne ofiary stanu wojennego. Symboliczne wydarzenia i postacie mamy też z Polski południowo-wschodniej?
Ważne zdarzenia, które miały związek ze stanem wojennym, a jednocześnie ze wzrostem siły środowisk opozycyjnych, to były dwie wielkie, kilkutysięczne manifestacje, jakie udało się środowiskom opozycyjnym zorganizować 31 sierpnia 1982 roku w Rzeszowie i Przemyślu. W obecnej stolicy Podkarpacia ZOMO użyło armatek wodnych i gazu łzawiącego. W Przemyślu armatek nie użyto, bo się popsuły, a Państwowa Straż Pożarna odmówiła zadysponowania wozów strażackich do polewania ludzi. To był duży akt odwagi w tamtym czasie.
Wspomniane manifestacje niewątpliwie pokazują, że Polska południowo-wschodnia także przyłączyła się do wezwania Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej, czyli struktury zwierzchniej „Solidarności” podziemnej, aby pokazać siłę i znaczenie Porozumień Sierpniowych z 31 sierpnia 1981 roku. Również powstanie silnych struktur podziemnych we wszystkich większych ośrodkach koordynujących pracę w podziemiu na terenie całej Polski południowo-wschodniej, czyli słynnych Regionalnych Komisji Wykonawczych, które powstały w pierwszych dniach stanu wojennego w Rzeszowie, Przemyślu i nieco później w Krośnie, Jaśle, Sanoku i Stalowej Woli. Ci ludzie na szali kładli wszystko – zdrowie i życie. Potwierdził to rok 1984, kiedy zginął ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wtedy już nie było wątpliwości, że obóz władzy jest zdolny do wszystkiego.
Po 1989 roku trudno nam sobie wyobrazić, jaki heroizm towarzyszył tamtym wydarzeniom?
Każde czasy rodzą swoich bohaterów, ale w 1981 roku trzeba było mieć w sobie nieprawdopodobną nutę szaleństwa i odwagi, by angażować się w tamte wydarzenia. W ostatnich dekadach nikt z nas nie działał w sytuacji bezpośredniego zagrożenia zdrowia i życia. Wielu aktywnych działaczy opozycji z tamtego okresu było przygotowanych, jak działać w sytuacjach ekstremalnych. W podziemiu krążyły książeczki instruktażowe, jak się zachować na przesłuchaniu, czy w stosunku do funkcjonariusza służby bezpieczeństwa. Natomiast miliony Polaków, którzy też żyli w zagrożeniu, tej świadomości nie miało.
Kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego z Polski uciekł pułkownik Ryszard Kukliński, a szef CIA, William Casey poinformował Jana Pawła II o możliwości wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Zachód wiedział, że to nastąpi?
Docierały informacje o przygotowaniach, wiadomo było, że władza w Polsce coś szykuje, natomiast nie było pewności, co konkretnie i kiedy miałoby to być.
Dziś mamy już pewność, że w tamtym czasie Zachód był dużo bardziej świadomy niż przeciętny Polak, co może się zdarzyć w Polsce w 1981 roku?
Tak, świadczy o tym reakcja i notatki Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego USA w czasie prezydentury Jimmy’ego Cartera, z końcówki 1980 roku, kiedy obawiano się wkroczenia Sowietów do Polski, choć w tamtym czasie ZSRR był mocno zaangażowany w wojnę w Afganistanie. Historycy już wiele na ten temat powiedzieli, m.in. prof. Jerzy Eisler i prof. Antoni Dudek, którzy badali zagadnienia potencjalnego wkroczenia Sowietów do Polski i nie mają wątpliwości, że była to opowiastka generała Jaruzelskiego mająca na celu uzasadnienie decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego. Jaruzelski miał pełną świadomość, że Sowieci popierają jego działania, ale zapowiedzieli mu, że robi to własnymi rękami. Dlatego podkreślę to jeszcze raz, w 1981 roku nie było groźby wejścia wojsk radzieckich do Polski. Nie ma żadnych dokumentów, które wskazywałyby, że Rosjanie mieli takie plany. Co więcej, są wypowiedzi sowieckich dyplomatów, którzy jednoznacznie mówią, że Jaruzelski miał wolną rękę do czynienia wypadków stanu wojennego, ale własnymi siłami.
Dlaczego więc to zrobił, skoro nie było bezpośredniego zagrożenia militarnego ze strony Sowietów?
To było naturalne zachowanie, jeżeli weźmiemy pod uwagę całą perspektywę tak zwanej Polski Ludowej. Wiesław Gomułka już w latach 40. XX zapowiedział: „władzy raz zdobytej, nigdy nie oddamy”. To była doktryna władzy komunistycznej w Polsce i w całym obozie moskiewskim. „Solidarność” i to co się działo wokół niej w 1981 roku dokonało erozji systemu. To była jedyna organizacja w całym obozie sowieckim, która rządziła się demokratycznymi procedurami. Wybory, które zostały przeprowadzone jesienią 1981 roku w strukturach regionalnych i strukturze centralnej „Solidarności”, były jedyną demokratyczną procedurą, jaka w tamtym czasie odbywała się w Polsce. Demokracja była zagrożeniem dla tak zwanej demokracji ludowej, więc reakcja obozu Jaruzelskiego i komunistów była czymś naturalnym.
Norman Davies nazwał wprowadzenie polskiego stanu wojennego z 1981 przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego „najdoskonalszym zamachem wojskowym w historii nowożytnej Europy”. Pan się z nim zgadza?
Po części tak. To była doskonale przeprowadzona operacja. Dziś wiemy, że po zarejestrowaniu „Solidarności” już w marcu 1981 roku dokumenty, czyli procedury wprowadzające stan wojenny, także procedury wojskowe i milicyjne, były gotowe i leżały w szafach pancernych. To pokazuje, że obóz władzy bardzo szybko przygotował się do przeprowadzenia operacji stanu wojennego. Przez cały okres PRL aparat represji permanentnie przygotowywał się do takich działań. Sama operacja stanu wojennego była przeprowadzona niezwykle precyzyjnie. Pierwszy etap – uderzenie w czołowych działaczy opozycji i odizolowanie ich od społeczeństwa, a jednocześnie brak komunikacji i możliwości dowiedzenia się, co się z nimi dzieje, oraz drugi etap – paraliż społeczeństwa. To była wojna Jaruzelskiego z narodem, w której chodziło o wewnętrzne spacyfikowanie społeczeństwa. Słowo wojna jest tutaj dobrym określeniem, ponieważ było to działanie przeciwko faktycznej woli narodu polskiego i wbrew procedurom demokratycznym. To był swoisty zamach stanu, bo nawet biorąc pod uwagę ówcześnie obowiązującą Konstytucję PRL, były to działania wbrew niej.
Pan dziś postrzega Wojciecha Jaruzelskiego jako postać tragiczną?
Nie. Dokonał świadomych wyborów – uważam, że był przekonany do swoich poglądów. Nikt go nie kreował, a w pewnym okresie życia wybrał określoną postawę i był jej wierny do końca.
I do końca lansował tezę o obronie polskich granic przed wejściem wojsk sowieckich.
Stosował retorykę mniejszego zła, co skutecznie udało mu się przemycić do powszechnej świadomości społecznej. To zdumiewające i zwykle głoszone przez osoby nie mające choćby minimalnej wiedzy historycznej. Niestety, takich osób ciągle jest bardzo dużo. Ale jeszcze raz podkreślam, jest to kompletna bzdura. W 1981 roku sytuacja międzynarodowa ZSRR, zaangażowanie w wojnę w Afganistanie, toczący ich kryzys gospodarczy, a przede wszystkim żadne dokumenty nie potwierdzają, że Rosjanie planowali wkroczenie do Polski.
30 stycznia 1982 telewizja amerykańska nadała niemal na cały świat program poświęcony Polsce i Polakom. W programie Let Poland be Poland (Żeby Polska była Polską) w naszym języku śpiewał między innymi Frank Sinatra. Jak ważne to było wydarzenie? Polska nigdy nie była tak popularna jak wtedy i nigdy oczy całego świata nie były tak zwrócone na kraj nad Wisłą, jak w czasie stanu wojennego?
W tamtym czasie świat autentycznie przejął się Polską. Ronald Reagan, Margaret Thatcher i inni ważni politycy światowi byli bardzo zainteresowani tym, co dzieje w Polsce. Mieli świadomość, że jest to zamach na niezależną organizację związkową. W 1989 roku w podobnej mierze przyciągnęliśmy uwagę świata. Kiedyś głosiłem nawet taką hipotezę, że gdyby komunizm w Polsce nie upadł przez sam fakt działalności opozycyjnej i kryzysu gospodarczego, to być może przyczyniłby się do tego rozwój technologii i przepływu informacji, chociaż absolutnej pewności nigdy nie miałem. Doświadczenia Korei Północnej pokazują, że to jednak bardzo skomplikowany proces.
Stan wojenny z 1981 roku przesądził o naszym przełomie ustrojowym w 1989 roku?
Stan wojenny był tylko i wyłącznie wyhamowaniem równi pochyłej oraz opóźnieniem w czasie procesu, który i tak się toczył i nabierał coraz większej prędkości. Gdyby nie było stanu wojennego w 1981 roku być może wolne wybory mielibyśmy kilka lat wcześniej. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy po uwagę dojście do władzy Michaiła Gorbaczowa w ZSRR w 1985 roku, co oznaczało mocną liberalizację w Związku Sowieckim.
Jednocześnie stan wojenny przetrącił nam kręgosłupy?
Tak, w jakimś stopniu na pewno. Ulegając psychozie strachu, wiele osób zdecydowało się już nigdy więcej nie angażować społecznie i politycznie
Prawie milion Polaków pomiędzy 1980 a 1985 rokiem zdecydowało się wyjechać z kraju, nie widząc tu dla siebie żadnej przyszłości. Wielu nigdy nie wróciło.
I to są straty intelektualne, jakie odczuwamy do dzisiaj. Jednocześnie, tym większe mają znaczenie fakty, które nastąpiły po stanie wojennym: strajki z 1988 roku, w które zaangażowali się młodzi robotnicy, którzy zazwyczaj nie mieli nic wspólnego z „Solidarnością” z 1980 roku, a wielu z nich w połowie lat osiemdziesiątych podejmowało pierwszą w życiu pracę w Hucie Stalowa Wola czy w Stoczni Gdańskiej. To było coś wspaniałego, bo tym ludziom nie udało się złamać kręgosłupów, a oni podjęli pokoleniową sztafetę „Solidarności”.
Człowiek nigdy nie przestaje marzyć o wolności…
Tak, zwłaszcza kiedy jej nie ma, a przestaje ją cenić, kiedy już posiada. Wprowadzenie stanu wojennego przez generała Jaruzelskiego w 1981 roku ograbiło nas cywilizacyjnie, ekonomicznie i gospodarczo. Te procesy, które rozpoczęły się w Polsce w latach 90., mogły się zacząć już w latach 80. XX wieku.
W bilansie stanu wojennego, co jest największym dramatem?
W aspekcie ludzkim brak możliwości i perspektyw rozwoju dla całego pokolenia, a może i kilku pokoleń osób, które swoją aktywność na różnych polach mogły wykazywać w latach 80. XX wieku, ale nie mogły, bo PRL im to uniemożliwił. Druga rzecz, to wyhamowanie procesu przemian transformacji ustrojowej, a co za tym idzie, o dekadę dłuższe czekanie na demokrację, samorząd, możliwość otwarcia granic, podróżowania i podejmowania pracy w innych krajach. Kilka pokoleń zostało ograbionych z normalnego życia. Do 1989 roku utrzymywano charakter państwa, w którym mieliśmy do czynienia z grupą uprzywilejowaną, tak zwanymi beneficjentami systemu władzy komunistycznej.
Postaciami, które najczęściej wspominano przy okazji kolejnych rocznic stanu wojennego, byli Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Bogdan Lis. Od kilku lat środowisko związane z PiS w związku z 13 grudnia wspomina też postać Anny Walentynowicz. Mamy problem z narracją o wydarzeniach sprzed 40 lat, bo ciągle żyjemy bieżącą polityką?
Po 1989 roku wielokrotnie mieliśmy problemy z obchodzeniem różnych rocznic, i to dotyczy, zarówno stanu wojennego, jak i np. wyborów z 4 czerwca 1989 roku. To smutne, że ciągle nie potrafimy razem świętować albo pamiętać o ofiarach stanu wojennego. Dla mnie, z punktu widzenia historyka, bohaterami stanu wojennego są prości robotnicy, którzy podejmowali działalność opozycyjną, by walczyć o wolną Polskę. To nie liderzy doprowadzili do przełomu w 1989 roku, ale młodzież z hut, kopalni, stoczni i uczelni wyższych przesądziła o zmianach ustrojowych, jakie się w Polsce dokonały. W naszej historii już na zawsze swoje miejsce mają Lech Wałęsa, Antoni Macierewicz, Władysław Frasyniuk i Anna Walentynowicz, ale nie zapominajmy o bohaterze zbiorowym i „Solidarności” z blisko 10 milionami członków. Liderzy, którzy nadają ton, są ważni, ale to fenomen „Solidarności” jest bezcenny. Nigdy nie byliśmy tak zjednoczeni jako naród, jak za czasów „Solidarności” lat 80. XX wieku. Może jeszcze śmierć papieża Jana Pawła II w 2005 roku w spektakularny sposób zjednoczyła Polaków, ale to było bardzo krótkotrwałe.
I co do jednego nie mam wątpliwości – stan wojenny był próbą ostatniej bitwy, by utrzymać monopol władzy komunistycznej, braku otwarcia i perspektyw rozwoju Polski. Jednocześnie stan wojenny i wydarzenia, które po nim nastąpiły, pokazują, że Polacy nie odpuścili. 13 grudnia 1981 roku był ostatnim akordem władzy komunistycznej, który w konsekwencji doprowadził do jej upadku.
Dr hab. Dariusz Iwaneczko, historyk, nauczyciel akademicki, dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie. Absolwent historii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz studiów podyplomowych z prawa administracyjnego na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. Jest autorem publikacji historycznych, w tym książek „UB w Przemyślu 1944–1956” oraz „Władza a opór społeczny w Polsce południowo-wschodniej”. W latach 2005–2007 zajmował stanowisko wicewojewody podkarpackiego. W 2015 r. został dyrektorem oddziału IPN w Rzeszowie.