Reklama

Ludzie

Karnawał trwa, więc… hajda na bal!

Anna Koniecka
Dodano: 20.01.2019
43793_karnawal
Share
Udostępnij
Karnawał mamy w tym roku długi, więc wypada pobalować. Wypada? Ależ tak, to właściwe słowo, ważniejsze niż sam bal, zwłaszcza gdy lubimy nie to, co wypada lubić. Lubimy, dajmy na to, kapcie, a tu trzeba się wcisnąć w lakierki i hajda na bal. Jak na wojnę. Towarzyską? Ależ skąd! Z towarzystwem ma to raczej niewiele wspólnego, no, może trochę – z towarzystwem wzajemnej adoracji. Mówię o bywaniu na balach, traktowanych  jako obowiązek wypełniany z przyczyn zawodowych, politycznych, albo małżeńskich. A tu – co krok, to problem. I to taki, że głowa mała.
 
Zapraszanie. Nie tylko u nas bywanie na imprezach jest uważane za oznakę prestiżu, lecz to chyba lokalna przypadłość, że ów prestiż mierzy się ilością zaproszeń dostarczanych wraz z codzienną pocztą na biurko. Pojawia się od razu problem natury dyplomatyczno-strategicznej: przyjąć zaproszenie, czy odrzucić? A jeśli odrzucić, to czyje i w jakiej formie? Po prostu, nie przyjść? Oddzwonić i przeprosić? Zmyślić jakiś wykręt, na przykład nawał obowiązków służbowych? Koń by się uśmiał. 
 
I pomyśleć, że całkiem niedaleko, we Wiedniu, pod koniec karnawału jaśniepaństwo otrzymywali od swoich fiakrów i służących zaproszenia, wystylizowane niczym na bal w ambasadzie. Oczywiście nikt nie odmawiał udziału w takim balu. Byłoby to niewybaczalne faux pas.
 
Ranga imprezy. Rośnie w zależności od tego, kto ją „uświetni”. Lista uświetniaczy jest raczej stała, jeśli idzie o instytucje i funkcje, zmieniają się tylko nazwiska. Reszta, choćby nawet najzacniejszego towarzystwa, pozostaje tłem. Ale nie ma co rozdzierać szat z tego powodu, ani się obrażać. Bądźmy realistami. Tak było zawsze. Chociaż kiedyś może mniej rzucało się w oczy niż teraz. 
 
Za Gomułki ważny był jeden bal – sylwestrowy, na który pierwszy sekretarz przybywał wraz z małżonką. Spełniał toast czystą wódką, wypalał najtańszego papierosa, a i to przedzielonego na pół – taki był oszczędny. Ostentacyjnie nie jadał frykasów (faktycznie nie lubił, no i nie było). Do rangi luksusu awansowały cytryny, które Gomułka pozwalał sprowadzać tylko na święta, twierdząc nie bez racji, że więcej witaminy C jest w kiszonej kapuście. Z tamtych czasów zachował się w mojej rodzinie przepis jak utrzymać w stanie zdatnym do spożycia cytryny wystane w „Delikatesach”: każdą należało oblepić dokładnie woskiem i trzymać w słoju szczelnie zakręconym. Babcia, która nie wyobrażała sobie herbaty bez cytryny wprawdzie narzekała, że to już nie jest ani ten zapach, ani smak „nicejskich cytryn”, zapamiętany sprzed wojny, ale szła na kompromis. Polecam: jak się nie ma co się lubi, to się toleruje, co się ma.
 
Suknie jak z przedwojennego żurnalu
 
Podobnie było z suknią balową mojej mamy, jedną jedyną, na jaką ją było stać, kiedy byłam dzieckiem. Mama uszyła ją sama z nylonu zdobytego w „Galluxie”. To był ekskluzywny wówczas sklep, gdzie z narażeniem na połamanie żeber kupowało się to, co akurat „rzucili”. A że rzucili seledynowy nylon, mama balowała w seledynach. Znów ku zgorszeniu babci, dla której żurnal na karnawał krawcowa sprowadzała z Warszawy i po uszyciu natychmiast odsyłała, żeby broń Panie Boże żadna inna przedwojenna dama w miasteczku nie skopiowała kreacji. Nawiasem mówiąc, z babcinych koronek miałam pierwszą „prawdziwą” sukienkę. A z wojskowego swetra taty – pierwsze rajtuzy. Tak było. Ale diabli mnie biorą, gdy dzisiaj słyszę, żeśmy byli wtedy tacy strrrasznie biedni, szarzy i smutni. A guzik. Ja się tak nie czułam. Może trochę dlatego, że miarą bogactwa było co innego, nie pieniądze, jak teraz. Chociaż mama musiała odkładać przez trzy miesiące na stroiciela fortepianu, żeby mógł  przyjść do domu i nastroić naszego Kralla&Saidlera. Mogliśmy grać bez obrażania muzyki i kompozytorów! I to była wartość najbardziej wymierna, zwłaszcza w piątki, kiedy nie grała orkiestra w restauracji (mieszkaliśmy nad tą restauracją). Uwierzycie? W tamtych czerrrwonych czasach w piątki nie było dancingów. A w pozostałe dni – komplet. Wychodzi na to, że ludziom się chciało bawić, zresztą orkiestra była dobra, śpiewała solistka, piękna, dystyngowana pani Stenia; mieszkała w obskurnej oficynie za naszym „pokazowym” blokiem ozdobionym freskami. Freski były klasowo w porządku: przedstawiały trud rolnika, robotnika i górnika. Ale artysta, chyba na własną rękę, domalował jeszcze… lirę. W starożytnej Grecji lira była symbolem umiaru, harmonii i równowagi. No więc nie dajmy się zwariować i popatrzmy na…

Rzeszów. Mówi się, że miał dwóch gospodarzy w tamtych wrednych czasach: siadywali ponoć zgodnie na ławeczce ksiądz z partyjnym sekretarzem, i radzili, co by w tym mieście jeszcze wybudować, żeby rosło w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. No i dzięki temu było potem co prywatyzować. Jeszcze trochę jest, ale czy starczy dla wnuków? Wątpię. 
 
Kotyliony z buraka
 
Najbardziej prestiżowy bal z moich młodych lat? Bale dziennikarzy. O zaproszenie zabiegały, jak o rękę posażnej panny, wszystkie profesje, z tzw. prywatną inicjatywą włącznie. Drobna uwaga: to było nieco inne dziennikarstwo niż teraz. Ale nie przeceniałabym faktu, że na studiach, których ukończenie było warunkiem żeby zostać dziennikarzem, uczono nas m.in. czegoś takiego jak etyka dziennikarska.  
 
Dzisiaj ambitne uczelnie próbują uczyć dobrych manier. Słusznie. Bo znowu się wstydzę przypominać, że pierwszy taniec, zgodnie z dobrym obyczajem, wypada zatańczyć z własną żoną/osobą towarzyszącą, a następne z innymi balownicami w naszym towarzystwie. Żony, matki i kochanki, chociażby miały po dwie lewe nogi, winny być „obtańczone” przynajmniej raz. Nie pasuje? Trudno. Nikt nie obiecywał, że balowanie z obowiązku będzie aż tak miłe. Szczyt złego wychowania: przetańczyć caluśki wieczór ze swoją ślubną i trzymać się jej kurczowo jak szalupy ratunkowej na tonącym okręcie.
 
Kotyliony z buraka: dla pań, które ostentacyjnie wychodzą z balu, bo się obraziły na cały świat, czyli na męża, po czym łaskawie wracają, żeby z byle powodu znowu się obrazić… Takież buraczane kotyliony – dla balowników pouczających jak się zachować np. przy powitaniu. „Najpierw panie” – strofuje taki samozwańczy profesor od etykiety współbiesiadnika, który podał rękę, jak Etiopczyk, tylko mężczyznom, pomijając kobiety, a sam wyciąga pierwszy łapsko, i to przez stół, do witanych w ten sposób kobiet.  I wreszcie –  buraczany kotylion dla balowników brodatych i wąsatych, którzy w ferworze przygotowań do imprezy użyli więcej perfum niż mydła. Panowie – litości! Mieszanka takich zapachów zabija jak gaz musztardowy.
 
Buty: lakierki tylko do fraka. Buty (zawsze) – wyczyszczone, ale nie o nogawkę spodni!
 
Sztuka rozsadzania gości przy stole. Niełatwa, jeśli się zagłębić w niuanse, ale przecież do zapamiętania, że najważniejszy gość zawsze jest proszony o zajęcie miejsca po prawej ręce gospodarza. Po tym się poznaje rangę zaproszonych w wielu krajach. 
 
A suto zastawione stoły? Też rzecz względna. Sięgnijmy do historii. Dla Michała Korybuta Wiśniowieckiego, który za jednym posiedzeniem pożerał tysiąc pomarańczy, to była… dieta owocowa. Dla księcia Bolesława III Rozrzutnego, który zjadł trzynaście pieczonych kurczaków, popił kilkoma litrami wina oraz piwa, to faktycznie suty posiłek, bo książę już własnego rekordu nie poprawił, gdyż padł z przejedzenia.  
 
A jeszcze weźmy dla przykładu Radę Miejską Wrocławia – wydała aż 20 procent rocznego dochodu miasta, żeby ugościć najważniejsze persony, czyli króla wraz ze świtą (bo to było w XV wieku i król nigdzie się nie ruszył bez towarzystwa wzajemnej adoracji; telewizji jeszcze nie było.)   
 
Ku przestrodze balowników teraźniejszych i przyszłych: Kazimierz Wielki, nie mogąc ścierpieć obżarstwa ogólnonarodowego, panoszącego się w królestwie, wydał ustawy antyzbytkowe. Wg nich na weselu nie mogło być więcej niż 30 półmisków, a liczba potraw nie mogła przekraczać pięciu. I tego się trzymajmy, ale też nie popadajmy w skrajność, jak królowa Jadwiga, która żywiła się ponoć tylko chlebem kupowanym od żebraków. (cyt. Monarsze sekrety; Jerzy Jankowski).
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy