Aneta Gieroń: Przed II wojną światową w Rymanowie było prawie 2 tys. Żydów stanowiących blisko 60 proc. mieszkańców miasteczka. Po wojnie jest Pani pierwszą Żydówką, która na stałe zamieszkała w Rymanowie.
Malka Shacham Doron: Pierwszą, ale sporo lat mi to zajęło. Do Polski po raz pierwszy przyjechałam ponad 20 lat temu, gdy jako dziennikarka przygotowywałam film dla izraelskiej telewizji o Żydach z Gorlic. Wtedy też poczułam impuls, że muszę pojechać do Rymanowa. Do miasta, skąd wywodzi się cała rodzina mojej matki, gdzie mieszkali przez długie lata i które to miejsce moja mama całe życie wspominała w Izraelu. Dla Frydy Stary-Vogel Rymanów do końca życia pozostał rajem utraconym. Zachowała w sobie dwa światy, Izrael i Polskę. Dla niej na zawsze Rymanów miał najpiękniejsze widoki, nigdzie indziej ziemia nie miała tak cudownego zapachu i nawet drzewa najpiękniej rosły w Beskidzie Niskim. Ona nigdy nie chciała opuszczać Polski, ale po piekle, jakie przeżyła w czasie wojny, wywieziona w głąb Rosji, a potem represjonowana przez komunistów, musiała wyjechać do Stanów Zjednoczonych albo Izraela. Wyrosłam na tych opowieściach mojej matki.
I przyjechała Pani do szarego, smutnego Rymanowa, bo tak wyglądał ponad dwie dekady temu, spojrzała na miasto i nijak nie mogła dostrzec krainy z opowieści matki?
Przeżyłam szok, na pewno. W fioletowej sukience, z kruczoczarnymi włosami, w butach na wysokich obcasach, prawdziwie kolorowy ptak, zaczęłam chodzić po Rymanowie, pytając o przedwojenną, żydowską rodzinę Starych. Ludzie zdali mi się wtedy tacy smutni, szarzy, przygnębieni i kompletnie zaskoczeni moją obecnością, wyglądem, zachowaniem. Cały dzień wędrowałam uliczkami z tłumaczem, ale nie znalazłam żadnych śladów, oprócz porośniętego chwastami żydowskiego cmentarza. Ale na końcu wędrówki szczęście mi dopisało. Dotarłam do niewielkiego domku na przedmieściach, gdzie starszy mężczyzna zaprosił mnie do środka, wspólnie z żoną ugościł i opowiedział o pracy u mojego pradziadka, Abrama, u którego opiekował się końmi. To on zaprowadził mnie na ulicę Sanocką 2, gdzie dziś mieszkam i gdzie jest Dom Żydowski, a wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam dom, w którym przed wojną mieszkali moi pradziadkowie, Abraham Stary i Chaja, z domu Szapiro.
To była kompletna ruina. Ale dla mnie od tego miejsca zaczęła się wędrówka śladami moich przodków. Nagle zaczęła układać się cała historia. Poznałam rodzinę Bieleckich, z której wywodził się doktor Bielecki, obecny przy porodzie mojej mamy w 1925 roku w domu przy ulicy Wesołej 5 w Rymanowie, bo tam mieszkali moi dziadkowie: Malka Emilia, z domu Wenig, i Mosze Józef Stary. Wtedy też syn doktora Bieleckiego pokazał mi przedwojenne zdjęcie z 1928 roku, na którym pierwszy raz w życiu zobaczyłam pradziadka, Abrahama Starego, jak siedzi wśród innych radnych miejskich. Mój Boże, pomyślałam, to dokładnie ta sama postać, która od dziecka przychodzi do mnie w snach. Stary Żyd z długą, białą brodą i przenikliwymi, dobrymi oczami. Teraz, odkąd zamieszkałam w Rymanowie, w moich snach pojawia się mama. Chyba jest dumna i szczęśliwa, z mojego powrotu tutaj.
Rymanów nagle stał się bliski?
Tamten pobyt był dla mnie szokiem. Nagle dotarło do mnie, że ja też mam pradziadka, rodzinę, korzenie. Dotychczas wokół mnie było zawsze dużo znajomych, ale rodzice nic nie mówili o kuzynach, wujach, stryjach, dziadkach. Tamten świat został zamordowany w Bełżcu i w obozach koncentracyjnych, a ja już jako dorosła, prawie 40 – letnia kobieta, odkryłam wtedy w Rymanowie swoją przeszłość, zobaczyłam rodzinę, której nigdy nie miałam. Wtedy też poczułam, że do tego miasteczka w Beskidzie Niskim będę wracać.
Ale nim zdecydowała się Pani osiąść na stałe, musiało upłynąć sporo lat.
Na początku lat 90. XX wieku miałam w Izraelu czterech małych synów i ich wychowanie było w tamtym czasie najważniejsze. Jednak Rymanów z jeszcze większą siłą pojawiał się w moich rozmowach z mamą. Udało mi się ją namówić, by pisała wspomnienia, by przeszłość rodziny nie odeszła wraz z nią w chwili jej śmierci. I to niezwykłe, ale w ciągu kilkunastu lat spisała 17 tomów po polsku, bo w tym języku świetnie mówiła, pisała i czytała do końca życia. Pamiętniki mamy przywiozłam ze sobą do Rymanowa, większości jeszcze nie przeczytałam, bo bardzo słabo znam język polski pisany, ale mam determinację, by wszytko to poznać i zrozumieć. Dla mnie to fascynująca historia.
Z pamiętników wyczytała już Pani choćby fragment rymanowskiej historii mamy?
Odnalazłam i zaprzyjaźniłam się z czterema jej koleżankami, które jeszcze żyją w Rymanowie i do dziś wspominają bajgle i chałki, jakie Fryda przynosiła im do szkoły. Te były pieczone najprawdopodobniej w domu pradziadków przy Sanockiej 2, stąd widać było dom dziadków przy Wesołej 5, gdzie wychowywała się moja mama i gdzie była jeszcze większa piekarnia. Pradziadek miał ich cztery. Dwie w Rymanowie, jedną w Sanoku i jedną w Iwoniczu. W Sanoku utworzył też dwuletnią szkołę rzemieślniczą, gdzie kształcił przyszłych piekarzy. Mama byłaby szczęśliwa, tym bardziej, że przez całe dorosłe życie w Izraelu starała się kontaktować i pomagać znajomym z Polski. Pamiętam, że co miesiąc, gdy dostawała pensję, zawsze przygotowywała paczkę, a ja zanosiłam ją na pocztę.
Fryda Stary-Vogel przez wszystkie te lata spędzone w Izraelu żyła wspomnieniami?
Tak. Jak byłam bardzo młodą dziewczyną, pomyślałam nawet kiedyś, że mama ma schizofrenię. A teraz na nieuleczalną miłość do Rymanowa i Polski, zapadłam i ja ( śmiech). Mama była piękną, wysoką dziewczyną, bardzo utalentowaną. Po wojnie studiowała medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W Krakowie poznała swojego męża, a mojego ojca. Niestety, represje komunistów zmusiły ich pod koniec lat 40. XX wieku do wyjazdu z Polski do Izraela. W domu mówiło się po hebrajsku i w jidisz, ale co ciekawe, najważniejsze, najczulsze słowa rodzice do końca życia mówili do siebie w języku polskim. Mama miała ogromny wpływ na nas wszystkich. To ona, paradoksalnie, nauczyła mnie radości życia, otwartości na ludzi i wiary w siebie. Nieustannie mi powtarzała, że jestem piękna, mądra, szalona i nie wolno mi się bać robić szalonych rzeczy. "W Tobie jest pięćset lat Krakowa i Rymanowa" – mówiła. Ludzie, którzy nie mają przeszłości, przyszłości też nie mają.
Była też nietuzinkowa jak na dziewczynę z lat 50. XX wieku.
Była wspaniała. Zawsze ze śmiechem opowiadała, że zadbała o mój dobry początek. Zostałam poczęta w Wenecji, w trakcie podróży z Polski do Izraela, bo mama zachwyciła się włoskim miastem. A urodziłam się na plaży, z czym wiąże się nieprawdopodobna historia. Mama, będąc w zaawansowanej już ciąży, postanowiła popływać w morzu. Nagle poczuła, że odeszły jej wody, położyła się na piasku i nie zdążyła doczekać na przyjazd karetki, a ja już byłam na świecie. Sama przegryzła pępowinę, z ojcem owinęli mnie w materiał, jaki mieli ze sobą i dopiero wtedy dojechałyśmy szczęśliwie do szpitala.
Śmierć mamy przesądziła o powrocie do Rymanowa na stałe?
Raczej utwierdziła mnie w przekonaniu, że muszę szukać swoich rodzinnych korzeni, próbować ocalić od zapomnienia ślady, jakiekolwiek jeszcze zostały. Czułam, że muszę coś zrobić, zaznaczyć obecność naszej rodziny w Rymanowie. Powiedziałam o tym mężowi Aleksowi, a on zaproponował, że może ufunduję jakiś kamień pamięci, na co ja, aż podskoczyłam ze złości. "Wszystko, tylko nie kamień, już tyle kamieni i tablic pamięci odsłonięto. Nie mogę na to patrzeć." – wykrzyknęłam. Chciałam coś, co by żyło, bo życie, pomoc drugiemu człowiekowi, są najważniejsze.
I nagle, z roku na rok, z dnia na dzień, coraz częściej można było Panią spotkać na ulicach Rymanowa.
Kiedyś nawet dwóch Polaków mnie śledziło ( śmiech). Jakieś 10 lat temu przyjechałam do Rymanowa z dwoma synami i cały dzień chodziło za mną dwóch mężczyzn. Wieczorem, już zdenerwowana, zapytałam ich, dlaczego podążają za nami krok w krok. Zawstydzeni, przyznali, że nigdy nie widzieli Żydów w Polsce, a my tak chodzimy po miasteczku, oglądamy różne miejsca i bardzo jesteśmy dla nich interesujący. To byli Michał i Adam Lorencowie z Katowic, z którymi ogromnie się zaprzyjaźniłam, którzy odwiedzili mnie w Izraelu i z którymi organizuję Dni Pamięci o Żydowskiej Społeczności Rymanowa. Niezwykła przyjaźń. Tak samo jak ta ze Stanisławem Materniakiem, który prawie pół roku remontował mój dom przy Sanockiej 2. I chyba słowo remont nie jest najlepszym, bo bardziej chodziło mi o zachowanie i odtworzenie wszystkich szczegółów, jakie były w nim przed wojną.
Udało się zachować drzwi, które otwierał pradziadek Abram, piec, z którego prababcia Chaja wyjmowała gorące bajgle, schody, jakie biegły do mieszkań na górze, studnię w podziemiach, w której pojono konie. To nieprawdopodobne, ale na strychu znalazłam stół, przy którym siedzieli moi pradziadkowie, gdzie siadywała moja matka, podwójne łóżko i toaletkę jeszcze sprzed wojny. A dziś, jak kiedyś, ten wysoki, wąski dom stoi pomiędzy innymi bliźniaczo do niego podobnymi, bo tutaj w czasie wojny było żydowskie getto. I tylko ruch pod domem zmienił się ogromnie. Codziennie setki samochodów jedzie tędy w Bieszczady, a w oddali, wśród wiatraków, widać zarys Beskidu Niskiego.
Malka Shacham Doron. Fot. Tadeusz Poźniak
Pani tak nieustannie rozprawiała o Rymanowie u siebie, w izraelskim Mitzpe Ramon, aż w końcu rodzina zgodziła się na ten dom?
Mąż i synowie, gdy usłyszeli, że chciałabym go kupić, uznali, że chyba jestem nienormalna, że zapadłam na babciną, nieuleczalną chorobę, która się nazywa Rymanów. W końcu ten dom przy Sanockiej 2 w prezencie kupił mi syn, Omri. Nawet przez moment nie myślałam, by tę kamienicę odzyskać. Przed wojną moja rodzina miała w Rymanowie 8 kamienic, ale wiedziałam, że jeśli chcę wrócić do Rymanowa na stałe, mieszkać i żyć z tymi ludźmi na co dzień, muszę to zrobić w sposób, który nie będzie budził negatywnych emocji. Nie chciałam, by ktoś pomyślał, że powracam, bo chcę się wzbogacić, albo odebrać dom, w którym mieszkają dziś inni ludzie. Kupienie kamienicy, która była w katastrofalnym stanie i na sprzedaż, było najlepszym rozwiązaniem. Choć i tak w pierwszych miesiącach mieszkańcy Rymanowa okazywali mi dużą nieufność. Zdarzyło się nawet, że w jednym domu chciano mnie poszczuć psami, ale to był incydent. Dziś wspaniale mi się tutaj żyje, czuję się u siebie. To jest dom, za którym zawsze tęskniłam i do którego wróciłam z dalekiej podróży. Związałam się z Rymanowem i sąsiadami, wracają wspomnienia, opowieści, cieszymy się na święta katolickie i żydowskie. Udało mi się stworzyć Dom Żydowski z mezuzą przy drzwiach.
Dziś Sanocką 2 w Rymanowie znają wszyscy.
Właściwie tak ( śmiech). Wszystkich zapraszam, a od 4 miesięcy dom nieustannie tętni życiem. Na dole jest Dom Żydowski, a na górze mieszkam ja – w pokojach moich pradziadków. Wspaniałe uczucie, jakby czas się zatrzymał.
Te ostatnie 4 miesiące to najlepszy czas w Pani życiu?
Tak. Gdy mnie ktoś pyta, czy jestem Polką, czy Żydówką, mówię – schizofrenia. A poważnie, dla mnie to ogromnie ważne, by móc być i Polką, i Żydówką. Dlatego z taką determinacją starałam się o polski paszport. Polska i Izrael są we mnie i są dla mnie tak samo ważne. Jestem przeszczęśliwa, że przy Sanockiej 2 zorganizowałam już 3 wystawy, na których było sporo gości, a na Uniwersytecie Rzeszowskim, w Instytucie Historii, prowadzę warsztaty kultury żydowskiej i języka hebrajskiego.
Wszystkich 4 synów też już zdążyła Pani zarazić miłością do Sanockiej 2 w Rymanowie?
Tak, bardzo. Ido, najstarszy syn jest prawnikiem specjalizującym się w rynku nieruchomości. Adam matematykiem, który w Kanadzie kończy doktorat i marzy, by prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie jego babka, a moja mama studiowała medycynę. Jonatan jest prawnikiem i ekonomistą w firmie wspierającej startupy. Omri – fizykiem, mentorem Googla w Izraelu, był też ulubieńcem mojej mamy, która mówiła, że będzie drugim Isidorem Rabim. Noblistą, który w 1898 roku urodził się w Rymanowie, a którego rodzice w 1899 r. wyemigrowali do USA. On był profesorem fizyki na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku i dyrektorem Radiation Laboratory w Massachusetts Institute of Technology. Pracował nad konstrukcją radaru a Nobla otrzymał za "metodę rezonansową obserwacji własności magnetycznych jąder atomowych".
Moja mama bardzo wierzyła w talenty Omri, on też czuł się z nią bardzo związany. Dlatego kupno przez niego tego domu było zaskoczeniem, ale sądzę, że on nie wahał się ani chwili. W ciągu tych kilku lat bardzo przywiązał się do Rymanowa i podobnie jak ja zdecydował się na polski paszport.
Rymanów jest dla Pani swego rodzaju "drugim życiem"?
Nigdy nie przypuszczałam, że na emeryturze będę tak aktywna, ale daje mi to ogromną radość. W Izraelu pracowałam jako nauczycielka, dziennikarka, wykładałam na uniwersytecie, bardzo dużo podróżowałam po świecie, a teraz tutaj, w Rymanowie, spełniam swoje największe marzenia – jestem blisko ludzi i realizuję się społecznie. Mój pradziadek Abram był wielkim społecznikiem, w tym domu rozdawał chleb najbardziej potrzebującym, a zdarzały się przypadki, że żebrakom potrafił oddać własną koszulę.
Dziś chciałabym robić jak najwięcej dobrych rzeczy dla Rymanowa i Rzeszowa. Przywracać pamięć i wielokulturowość tych miejsc.
Ale co takiego dostrzega Pani codziennie w Rymanowie, co różne jest od moich obserwacji o niewielkim, dość ubogim miasteczku, położonym przy ruchliwej drodze?
Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale dla mnie to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Gdzie na świecie ma Pani takie drzewa, jak tu, w Beskidzie?! Gdzie Pani znajdzie ludzi z taką historią, jak ta w Rymanowie?! Dla mnie to niezwykłe. W ciągu tych ostatnich 20 lat sam Rymanów też się ogromnie zmienił. To nie jest już smutne, szare, zaniedbane miasteczko. Coraz więcej jest wyremontowanych kamienic, pięknych, nowych domów, uśmiechniętych ludzi. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi.
I… Podkarpacie należy do regionów, gdzie mieszkańcy bardzo długo żyją. To mnie raduje i daje nadzieję, że jeszcze sporo lat życia przede mną w Rymanowie ( śmiech).
W ciągu tych kilku ostatnich kilku lat, kiedy w Rymanowie jest Pani często, udało się odnaleźć nowe rodzinne ślady?
Znalazłam tu wielu nowych, polskich przyjaciół, zacieśniły się kontakty, a przez to i ludzie śmielej opowiadają o tym, co w przeszłości zdarzyło się w Rymanowie. Coraz częściej wzruszają mnie opowieści o moich krewnych, które do mnie docierają, tak samo jak fotografie i pamiątki po mojej rodzinie, które różne osoby do mnie przynoszą. Inaczej też patrzę na polsko-żydowską historię.
Rozumiem więcej niuansów i bardzo czuję się z Polską i Polakami związana. Wiem, jak wiele dobrego dla nas zrobili, choć nie brakowało też tragicznych historii. Te jednak nie mogą przysłaniać wspomnień o wielowiekowym życiu w symbiozie obu narodów. Pierwsze rodziny żydowskie w Rymanowie zamieszkały już w XVI wieku. Żydzi handlowali solą, pieprzem, imbirem, szafranem i winem. Na przełomie XVIII i XIX wieku miasteczko stało się ważnym ośrodkiem chasydyzmu, a ortodoksyjni Żydzi do dziś przyjeżdżają tutaj na grób słynnego cadyka, Menachema Mendla. Moi przodkowie osiedlili się tutaj w XIX wieku. Większość zginęła w czasie II wojny. Matka przeżyła tylko dlatego, że Rosjanie wywieźli ją na Syberię.
Kiedykolwiek myślała Pani, że będzie miała tylu polskich przyjaciół?
Nigdy. Ale nigdy też nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę brała udział w otwarciu odbudowanej łemkowskiej cerkwi, a tak się dzieje i to jest wspaniałe. W Izraelu bardzo dużo osób świetnie mówi po polsku, bo przecież z tej części Europy pochodzi wielu Żydów. Uważam, że przez wieki Polacy i Żydzi potrafili razem funkcjonować, co było z ogromnym pożytkiem dla polskiej nauki, kultury i biznesu. Dziś może być podobnie. Odkąd jestem w Rymanowie, nigdy nikt mnie nie obraził, nic mi nie zniszczył, nie wyrwał mezuzy przy drzwiach. Żyjemy obok siebie w pełnej tolerancji i przyjaźni, bo to jest możliwe. Moja mama powtarzała, że można studiować matematykę, fizykę, biologię, ale nikt nie naucza człowieczeństwa, a to błąd. Najważniejsza jest praca z ludźmi i na rzecz ludzi. Tym bardziej, że Polacy są bardziej skryci niż Żydzi w Izraelu. To pewnie pozostałości po komunizmie, ale z czasem to minie.
Wzruszam się, gdy kolejne osoby przynoszą mi przedwojenne i wojenne fotografie, notatki, traktują mnie tu już jak swoją, a ja czuję się bardzo w domu. Do tego stopnia, że kupiłam budynek w Łazach, który remontuję i gdzie chcę zrobić ośrodek pomocy dla innych.
Powrót do Rymanowa okazał się najlepszą decyzją w Pani życiu?
Zawsze byłam szalona, ale Sanocka 2, to moje największe i najbardziej udane szaleństwo. Mąż i synowie już to zaakceptowali, choć początkowo ubolewali, że wnuki tak rzadko widują babcię. Czuję, że mam teraz czas, by robić naprawdę ważne rzeczy. Udaje mi się przywracać pamięć moich przodków, w końcu mam też czas, by znów grać na skrzypcach. Niekiedy słyszę: "taka kobieta w Rymanowie, nieprawdopodobne". A tak, Żydówka, Polka z Sanockiej 2.
Malka Shacham Doron, żydowska nauczycielka i dziennikarka. W 2014 roku w Rymanowie przy ul. Sanockiej 2 kupiła dom, w którym przed wojną mieszkał jej pradziadek, Abraham Stary – radny miejski i właściciel 4 piekarni. Malka jest pierwszą Żydówką, która od zakończenia II wojny światowej na stałe zamieszkała w Rymanowie. W wyremontowanym budynku utworzyła tętniący życiem Dom Żydowski i przyczyniła się do wyremontowania Cmentarza Żydowskiego w Rymanowie. Co roku w styczniu jest też uczestniczką Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu na Podkarpaciu, którego pomysłodawcą i głównym organizatorem jest prof. Wacław Wierzbieniec z Instytut Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego, a od 2012 r. włączył się w jego organizację także IPN Oddział w Rzeszowie.