Reklama

Ludzie

Jan Miodek: “Ludzie czasami boją się ze mną rozmawiać”

Aneta Gieroń
Dodano: 07.11.2024
Prof. Jan Miodek. Fot. Facebook/Slownikpolskopolski
Prof. Jan Miodek. Fot. Facebook/Slownikpolskopolski
Share
Udostępnij

Z prof. Janem Miodkiem, językoznawcą i gramatykiem normatywnym, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Podobno bardzo lubi Pan Rzeszów?

Prof. Jan Miodek: c wieloletni dziennikarze „Nowin”. Justynkę doskonale pamiętam ze studiów polonistycznych na Uniwersytecie Wrocławskim – byliśmy na jednym roku.

I już wtedy wydawał się Pan nigdy nie znudzony językiem polski. Skąd ta fascynacja językiem?

Chyba mam skazę charakterologiczną, że jak już zaczynam opowiadać o języku polskim, to robię wrażenie człowieka,  dla którego przydawka, przysłówek, przyimek, deklinacja i koniugacja są najważniejsze na świecie. A mówiąc poważnie, oprócz językowych fascynacji mam jeszcze kilka innych i wydaje mi się, że okazuję im nie mniejsze zainteresowanie.

Geny też odegrały swoją rolę. Pochodzę z nauczycielskiej rodziny. Ojciec był absolwentem przedwojennego Seminarium Nauczycielskiego, kierownikiem szkoły w Tarnowskich Górach. Mama ukończyła polonistykę krakowską i całe życie pracowała jako nauczycielka języka polskiego w różnych szkołach średnich; w Turku, Łowiczu, w Tarnowskich Górach. Jeszcze dobrze nie umiałem chodzić, a już nieustannie słyszałem nazwiska: Rey, Słowacki, Kochanowski. Rodzice zanurzeni byli w książkach, zeszytach, notatkach, a ja im w tym życiu nauczycielskim towarzyszyłem. Do dziś pamiętam, jakie figle wyprawiałem, gdy spuszczali mnie z oczu. Mama poprawiała wypracowania swoich wychowanków, gdy ja po kryjomu zamieniałem minus dostateczny na plus dostateczny i tak „pomagałem” moim starszym kolegom.

Tarnowskie Góry na Górnym Śląsku – idealne miejsce, gdzie po II wojnie światowej „godo sie po slonsku”.

Śląska gwara królowała. Do końca szkoły podstawowej z kolegami rozmawiałem tylko gwarą. Kontakt z literacką polszczyzną miałem na lekcjach w szkole i z rodzicami. Ta gwara tkwi we mnie do dziś. Wystarczy powiedzieć „czopka” zamiast czapka, „dej mi to”. zamiast „daj mi to”, a ja już się ożywiam i mówię po śląsku. Nie przez przypadek po trzecim roku studiów mając do wyboru językoznawstwo albo literaturoznawstwo,  od razu wybrałem zagadnienia językowe, które wydały mi ciekawsze, bardziej życiowe, a w dodatku tajniki języka od zawsze są dla mnie cudowną zagadką.

W kolejnych pokoleniach rodziny Miodków fascynacja językiem trwa?

Tak (śmiech). Wszystkie rodzinne spotkania kończą się dyskusją o języku polskim. Syna to fascynuje, wnukom też nie jest obojętne.

Rodzina i większość Pańskich rozmówców, bardzo się kontroluje, wręcz stresuje, gdy z Panem rozmawia, obawiając się, że popełnia błędy językowe?

Tak i bardzo mnie to bawi. Gdy wsiadam do pociągu, a towarzysze podróży zauważą, że Jan Miodek wszedł do przedziału, natychmiast milkną i widzę po ich minach, że obawiają się cokolwiek powiedzieć. Nawet mnie to cieszy, bo mogę w spokoju poczytać. Po około godzinie wszyscy proszą o wspólne zdjęcie, a potem rusza lawina pytań. Niekiedy w takiej grupie zdarzają się tak rozgadane osoby, że nie chcą mnie wypuścić z pociągu, tyle mają pytań i wątpliwości związanych z językiem, a ja po 4 godzinach podróży, jestem kompletnie wyczerpany i marzę, by już nic nie mówić. 

Każdy rozmówca to dla Pana potencjalny temat na felieton językowy?

Kiedyś przed laty w jakimś wywiadzie stwierdziłem, że lubię słuchać ludzi i to prawda. Jednocześnie zapewniam, że nie jest to słuchanie „czyhające”, nastwione tylko na wyłapywanie błędów językowych.  Ja naprawdę z nikim i z niczym nie walczę, mnie tylko sprawia ogromną radość mówienie o języku. Gdy przypominam słynne „poszłem”, czy „poszedłem”, to tylko podpowiadam, że nieprawidłowe „poszłem” wynika z naszego ulegania formom żeńskim czasownika, jak choćby wyszła, poszłam, zaszłam. Mówiąc krótko – chłopi „babieją” gramatycznie i stąd błędy.

Z powodu popełnianych przez rozmówcę błędów językowych nigdy nie zakończył Pan rozmowy?

Nie, nigdy. Nie robiłem tego nawet w stosunku do moich studentów, choć chwile zniecierpliwienia przeżywałem często. Kilka miesięcy temu podróżowałem z byłą studentką, a ta co chwilę wykrzykiwała „wow”. Dotrwałem do końca podróży, ale to była gehenna. Ja rozumiem, że ona jest z pokolenia, dla którego „wow” jest ulubionym słowem, ale czy naprawdę ani raz nie można powiedzieć „o rany”, niemożliwe”, czy „nie żartuj”?! Bardzo to było pretensjonalne.

Niedawno ukazała się Pańska kolejna książka „Polszczyzna. 200 felietonów o języku”. Skąd Pan czerpie inspiracje do kolejnych felietonów, podsłuchuje Pan ludzi na ulicy, w kolejce, albo w pociągu?

Felietony o języku pisałem od 1968 roku do 2020 w „Słowie Polskim”. Początkowo byłem przerażony, czy będę w stanie co tydzień wymyślić nowy tekst, ale okazało się, że życie przynosi tyle językowych zdarzeń, że zawsze było co opisywać. To był osobisty pamiętnik co tydzień publikowany. W tekstach przebijały się moje przeżycia z wydarzeń sportowych na stadionach, sytuacje codzienne, czy spostrzeżenia z audycji radiowych. Dziś mi tych felietonów brakuje – piszę już tylko do „Indeksu” czasopisma Uniwersytetu Opolskiego i miesięcznika „Śląsk”. 

A język przechodzi rewolucyjne zmiany…

Możemy przyjąć cezurę roku 1989 — zaszła wtedy istotna zmiana w rzeczywistości geopolitycznej, ale i cywilizacyjnej, która spowodowała, że, w stosunku do polszczyzny sprzed tamtego momentu, mamy więcej anglicyzmów. Wiąże się to z tym, że podłączyliśmy się do gospodarki krajów Europy Zachodniej. Przyszły do nas terminy opisujące tamtejszą rzeczywistość. Rozgościł się w Polsce świat elektroniki, też obsługiwany przez język angielski. To były zjawiska przełomowe, które zadomowiły się w polszczyźnie w ciągu ostatnich trzech dekadach. 

Postępująca rewolucja technologiczna to przewrót kopernikański dla języka. Starsze pokolenie Polaków ukołysane jest na metaforyce przyrodniczej, chociażby „tchórzliwy jak zając”, „siedzi cicho jak mysz pod miotłą”, czy „dumny jak paw”. Natomiast kilka lat temu przeżyłem szok na egzaminie studentki piątego roku, gdy ta miała opowiedzieć o tradycyjnych i nowszych związkach frazeologicznych. Początek był obiecujący, mówiła o przeszłości i przyrodniczych wpływach na język, nawiązała do teraźniejszości i wskazała na wpływy terminologii technicznej, po czym poproszona o metaforykę nawiązującą do siły zwierząt, zamyśliła się na długą chwilę i powiedziała: „silny jak… Pudzian”. To pokazuje, jak gigantyczny wpływ na nasz język mają media. 

Jak szybko zmienia się rzeczywistość językowa, niech świadczy mój wykład inauguracyjny z lat 90. XX wieku na jednej z warszawskich uczelni. Ten poprzedzony był mową rektora, który życzył nowo przyjętym studentom, by nie byli jak „dyskietki”, ale by w szkole wyższej nauczyli się samodzielnie myśleć. Ledwie dekadę później nikt już o dyskietkach nie pamięta. Kiedyś metafory funkcjonowały przez stulecia, współcześnie w ciągu jednej dekady tracą na aktualności.

To jak z wpływem języków obcych na polszczyznę. Kiedyś największy wpływ na nasz język miały: łacina, greka, także język niemiecki i francuski, dziś pełnymi garściami zapożyczamy słowa z języka angielskiego.

Wszystkie słowa, które obsługują rzeczywistość ekonomiczno-gospodarczą czy elektroniczną, typu: spółki joint venture, leasing, marketing, joystick, skaner, mail — są przeze mnie witane z radością. Wypełniły istotną lukę w polskim systemie leksykalnym. Ich obecność jest dla mnie potwierdzeniem zachodzącego od 1989 r. cywilizacyjnego, gospodarczego i ekonomicznego normalnienia Polski.

Natomiast,  jeśli w sklepie ktoś mnie przekonuje, że te śruby są “dedykowane” do konkretnego typu drzwi — to się złoszczę! To językowa kalka, która pochodzi od podobnego angielskiego słowa, ale w tamtym języku “dedykować” oznacza “przeznaczać”, a u nas tradycja wieków wykształciła znaczenie węższe. Podobnie z kondycją — dla mnie to sprawność fizyczna. Jeśli nagle czytam o „kondycji” paznokcia, to się denerwuję. Drażnią mnie kalki semantyczne z języka angielskiego.

Feminatywy w języku polskim, czyli żeńskie formy gramatyczne nazw zawodów czy stanowisk, są dla Pana naturalnym rozwojem języka polskiego, czy raczej wywołują niechęć?

Jestem na „tak”. W powojennych wydaniach słowników ortograficznych języka polskiego ich autorzy pisali w patetycznym stylu, ale jednak, że PRL zapewni kobietom miejsca pracy, otworzy dla nich stanowiska i godności zastrzeżone do tej pory wyłącznie dla mężczyzn, przez co należy spodziewać się lawinowego przyrostu form zaopatrzonych w przyrostki. Dla mnie od zawsze wszystkie nauczycielki były „profesorkami”, na czele szkoły stała pani „dyrektorka”, a wywiad przeprowadzały ze mną „dziennikarki” i „redaktorki”. Niestety, rewolucja z feminatywami, poszła w innym kierunku i przez kolejne lata to właśnie brzmienie męskie dowartościowywało kobiety. Teraz formy żeńskie wracają  dla języka polskiego i są zjawiskiem naturalnym. Oczywiście, jest to też napędzane przez ruchy feministyczne, ale dla mnie, dla historyka języka jest to powrót do typologicznej charakterystyczności. 

Nie wszyscy też rozumieją, dlaczego do lutego 2022 roku mówiliśmy wojna „na” Ukrainie, a od roku poprawnie jest powiedzieć wojna „w” Ukrainie?

Obydwie formy są poprawne. Mówimy do Paragwaju, do Argentyny, do Niemiec, do Francji, ale już na Litwę, na Białoruś i na Ukrainę. Przyimek „na” dodaje elementu swojskości i w stosunku do państw, które są nam bliskie kulturowo i historycznie, używamy właśnie przyimka „na”. Ale przyszedł 24 lutego 2022 roku i to, co niekiedy zmienia się w języku przez kilkaset lat, w przypadku Ukrainy zmieniło się z dnia na dzień. „Na” Ukrainę nie jest deprecjonującym zwrotem, ale przyimek „w” nadaje Ukrainie większą rangę.

Prof. Jan Miodek, językoznawca i gramatyk normatywny, były dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członek Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk. Popularyzator wiedzy o języku, znany szczególnie jako autorytet normatywny w dziedzinie języka polskiego.  Twórca i prezenter programów telewizyjnych: Ojczyzna polszczyzna i Słownik polsko@polski.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy