Fortepian jest dziełem sztuki, stworzonym przez genialnych rzemieślników |i wynalazców. Potrzebował jednak prawie 300 lat, żeby z anemicznie brzęczącego clavicembalo col piano e forte przeistoczyć się w potężnego króla instrumentów.
Rondo a’la Polacca
Mierni a nawet dużo lepsi zawsze będą zazdrościć wielkim. Po recitalu w salonie Pleyela w Paryżu, gdzie Szopen grał przez bite dwie godziny preludia i inne swoje perełki aż najpiękniejsze kobiety Paryża tupały albo mdlały z wrażenia, George Sand, jak by nie było – przyjaciółka, podsumowała trywialnie, że tak oto „uderzeniami dwóch rąk… zarobił sobie na spokojne lato”. Zgarnąwszy do kieszeni ponad 6 tys. franków. Te franki utkwiły mi szczególnie w pamięci, bo zastanawiam się, czy kurs był podobny jak teraz. Jeśli tak, to wakacje na Majorce z jadowitą babą kurzącą fajkę kosztowały horrendalnie drogo. Dziś pan Frycek objechałby za to pół świata.
Rówieśni Szopenowi wierszokleci, też nie potrafili ukryć zawiści, bezinteresownej jak to u Polaków. Kłuło w patriotyczne oczęta nawet to, że ze „stajni Pleyela”, – czyli firmy o tej nazwie produkującej fortepiany, Szopen dostaje prowizję od instrumentów, które wybiera dla swoich uczennic. To była normalna praktyka. Wtedy i później. Jak Małysz narty, tak pianiści promowali i promują marki fortepianów. O Paderewskim trudno powiedzieć, z jakiej był stajni, bo miał tysiąc fortepianów. Własnych! Moniuszko był ze stajni Kralla&Seidlera – warszawskiej fabryki, którą instrumentolog J.Hirt zaliczył do ważniejszych wytwórni na świecie (przed 1880 rokiem). Na K&S grał koncerty warszawskie Liszt. Chociaż należał do stajni Erarda, paryskiego konkurenta Pleyela, – z którym trzymał Szopen. Różnica zasadnicza: w brzmieniu instrumentów. Naszego Szopena słychać było w salonach. Liszta w wielkich salach koncertowych całej Europy. „Mój fortepian – mawiał Liszt – jest dla mnie tym czym dla marynarza fregata, a dla Araba jego rumak. A może jeszcze czymś więcej. Mój fortepian to jest moje słowo, moje życie.”
Co jest takiego w fortepianie, że budzi tyle emocji? Dobrych i paskudnych. Bywa obiektem pożądania, fałszerstw, skandali. Jak ostatnio gdy po ogłoszeniu zwycięzcy Konkursu Szopenowskiego jurorzy zaczęli się kłócić czy słusznie laureatką została Rosjanka.
Odrestaurowany za ciężkie pieniądze i jak relikwia przechowywany w muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego „fortepian Szopena” okazał się składakiem z dwóch różnych instrumentów. Na szczęście z epoki. Mity, sensacje… Egzaltacje…
Męski fortepian
Nasz fortpian Kralla&Seidlera był w rodzinie od zawsze. Gdy go odziedziczyłam, a potem musiałam sprzedać dom, został skazany na banicję. Do garażu pod blokiem. Zmarnowałam go. – Życie go zmarnowało – filozoficznie zauważa Jakub Dziurzyński, w drugim pokoleniu stroiciel fortepianów rzeszowskiej filharmonii. Jest synem słynnego stroiciela Zdzisława Dziurzyńskiego, który stroił dla filharmonii pierwszy fortepian, gdy jeszcze budynku nie było. Instrument przyjechał ze Szczecina, nie miał gdzie stać, więc powędrował do szkoły muzycznej. Nietykalny dla uczniów, oczywiście. To były lata sześćdziesiąte ub. stulecia.
Pan Jakub był niedawno uczestnikiem historycznego wydarzenia. Historycznego, bo nie co dzień kupuje się nowiutkiego koncertowego steinwaya prosto z fabryki. Taki fortepian kosztuje (razem z taboretem i innymi utensyliami) prawie pół miliona złotych. Mamy go w Rzeszowie! W naszej odmłodniałej po remoncie filharmonii.
Jak się teraz kupuje takie cacko?
– Poleciałem – opowiada Jakub Dziurzyński – z panią Martą Wierzbieniec, dyrektorem filharmonii oraz przedstawicielem Steinwaya na Polskę do fabryki w Hamburgu. Czekało tam na nas sześć instrumentów. Próbował je pan Krzysztof Jabłoński. Skupiony jakby dawał koncert, szedł od fortepianu do fortepianu i grał. Kwadrans, czasem dłużej. Wracał po kilka razy do niektórych instrumentów i znów próbował. I tak przez pięć godzin. Nie padło ani jedno słowo. Ani pani dyrektor ani ja nie chcieliśmy niczego sugerować. – Ale miał pan swego faworyta? – Wszystkie fortepiany były świetne, szuka się jednak takiego, który ma jeszcze to „coś”. Ja zastanawiałbym się nad egzemplarzem zaprezentowanym jako pierwszy i jeszcze jednym. Maestro Jabłoński wybrał ten pierwszy.
To bardzo męski fortepian. Elegancki, mocny, odważny. Dziurzyński przyznaje: – Fortepian ma bardzo mocne brzmienie. Będzie niełatwo pianiście zagrać na nim piano bez lewego pedału. Ale są tacy, co potrafią – dodaje uśmiechając się dyskretnie. No pewnie, po dziesięciu latach w filharmonii i doświadczeniach z różnymi artystami wystarczy zerknąć na afisz, a już się wie. Weźmy Makowicza – gra tak, że instrument trzyma strój idealnie, choćby koncertował cały tydzień.
Potrzeba ze sto godzin grania, żeby nowy steinway – jak to każdy młodzik – wyszumiał się, dojrzał, spoważniał. Szkoda byłoby go zmatowić. Dajmy mu czas. Czy Heinrichowi Steinwegowi przyszło do głowy gdy składał w 1836 roku swój pierwszy instrument we własnej kuchni, że jego fortepiany będą traktowane z taką czułością? I będą tyle warte. A firma Steinway&Sons będzie jedną z czterech najbardziej liczących się na świecie – produkuje rocznie 5 tysięcy fortepianów.
Zawód – stroiciel
Niebo dla fortepianów jest również w Żołyni. Tutaj mieszka Zdzisław Dziurzyński, ojciec Jakuba. W domu harmonia zapachów i dźwięków. Żona pana Zdzisława, Krystyna upiekła ciasto orzechowe. Grają czyściutko w salonie kuranty zegara. W stosownym dystansie – pianino Calisia.
Jest stroicielem od półwiecza. Obchodzi właśnie cichy jubileusz w tym elitarnym zawodzie – prawdziwych stroicieli, czyli takich co stroją na słuch (muzyczny) a nie do tunera, i z takim doświadczeniem można na palcach policzyć.
Leczy swoimi metodami instrumenty z chronicznych chorób, często spowodowanych złym traktowaniem. – Wołają mnie kiedyś do instytucji kulturalnej (z nazwy): „Panie Dziurzyński, klawisze nie chcą grać”. Sprawdzam cały mechanizm pianina, a tam wszystko posklejane. Winem. W rodzinie nie było tradycji muzycznych. – Tuż przed maturą straciłem wzrok w wypadku; parę lat jeżdżenia po szpitalach nic nie dało. Trzeba było coś robić, trafiłem do Bydgoszczy, na życzliwych ludzi i oni mnie uczyli. To była jedyna szkoła dla stroicieli niewidomych. W Bydgoszczy były przed wojną dwie fabryki fortepianów: Sommerfelda i Jeny. Fabryki spłonęły, fachowcy zostali. Pierwszy fortepian – starego wiedeńczyka – dostałem do strojenia na próbę, w szkole muzycznej w Rzeszowie. Miałem tremę jak licho. W tym zawodzie nie da się wyprzedzić czasu.