Reklama

Ludzie

Lidia Bogaczówna: Rudnik jest moim miejscem na ziemi!

Aneta Gieroń
Dodano: 22.10.2023
  • Lidia Bogaczówna w domu rodzinnym w Rudniku nad Sanem. Fot. Tadeusz Poźniak
Lidia Bogaczówna w domu rodzinnym w Rudniku nad Sanem. Fot. Tadeusz Poźniak
Share
Udostępnij

Z Lidią Bogaczówną, znaną aktorką teatralną i filmową, urodzoną w Rudniku nad Sanem, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: „Seksmisja”, „Boże Ciało” kręcone w Jaśliskach na Podkarpaciu i wiele innych filmów oraz seriali, że nie wspomnę o rolach teatralnych. Jest Pani jedną z najbardziej rozpoznawalnych polskich aktorek i nawet jeśli ktoś nie od razu identyfikuje nazwiska, natychmiast poznaje twarz. Od zawsze kojarzona z Krakowem, a mało kto wie, że to Rudnik nad Sanem jest Pani domem, do którego często wraca i o którym z niezwykłą czułością pisze na swoim blogu.

Lidia Bogaczówna: Rudnik jest moim miejscem na ziemi. Dom od urodzenia kształtuje całą naszą przyszłość. Wrażliwość, język, postrzeganie świata. Gdybym urodziła się gdzie indziej, byłabym inną osobą. Ale ja urodziłam się w Rudniku, który ukochałam, tak samo jak jego historię i energię tego miejsca. I w gruncie rzeczy  jestem bardzo małomiasteczkowa.

Małomiasteczkowa twarz, Małomiasteczkowa głowa, Małomiasteczkowy styl, Małomiasteczkowo kocham, Z małego miasta wielkie sny… śpiewa Dawid Podsiadło.

Jestem kameralna, przywiązana do grupy przyjaciół, znajomych. Wywodzimy się z tego samego miejsca na ziemi, o które dbamy i gdzie czujemy za niego odpowiedzialność. Jest we mnie chęć bycia wizytówką miejsca, gdzie się urodziłam i dorastałam.

I to się udało. Jest Pani pierwszą aktorką z Rudnika nad Sanem.

Tak (śmiech). I nie daję o sobie zapomnieć, bo przyjeżdżam tutaj co najmniej raz w miesiącu i nawet jak synowie byli mali, to pakowałam ich do samochodu i jechaliśmy nad San.

Co Panią tu gna nieustannie?

A za czym się tęskni?! Za dzieciństwem, beztroską, za szczęściem wynikającym z ciągłości pokoleń. Rudnik wyposażył mnie w zrozumienie ziemi i natury. Tutaj dotarło do mnie, że natura jest najważniejsza na ziemi, nie my. Ja przed przyrodą chylę czoło i nie wynika to ze współczesnej mody na eko, ale wdrukowany mam w pamięci obraz babci i dziadka, którzy żyli w zgodzie z naturą w rytm pór roku. Oni nigdy nie odcinali się od korzeni i przyrody. Wiedzieli, że z naturą nie ma żartów, a jej zemsta może być bolesna. Ta mądrość ludzi starszych zawsze mi imponowała. Nie było w niej nic ze współczesnego pośpiechu i powierzchowności typowej dla treści z Internetu. Ich wiedza wynikała z tradycji, przekazu historycznego, obserwacji przyrody i pokory wobec natury.

Rudnik jest dla Pani nieustannym drogowskazem?

Od ponad 40 lat mieszkam w Krakowie, ale zawsze, gdy coś się dzieje, muszę podjąć trudne decyzje, jadę do Rudnika. Tutaj nabieram perspektywy i energii. Nawet śpię inaczej. W Krakowie wszyscy się ze mnie śmieją, że jestem monotematyczna, a na pytanie – skąd jestem? Odpowiadam: z Rudnika nad Sanem. To nie Kraków mnie ukształtował, mimo że rodzina mojego taty pochodziła z Krakowa, ale Rudnik właśnie. Kraków był moim marzeniem studenckim. Bardzo chciałam studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, dawnej Akademii Krakowskiej – zachwycała mnie historia tego miejsca, losy jego mieszkańców, możliwość chodzenia tymi samymi uliczkami, co wcześniejsze pokolenia 500 lat temu. Uwielbiam historię i nie przez przypadek zdawałam na historię sztuki, choć jako dziecko marzyłam, by być archeologiem śródziemnomorskim. Możliwość podróżowania była dla mnie najważniejsza i pewnie miało to związek z profesją taty, który był kapitanem Żeglugi Wielkiej. Do dziś mam książki, które zdobywał dla mnie spod lady o najsłynniejszych wykopaliskach i osiągnięciach, chociażby prof. Kazimierza Michałowskiego, jednego z najwybitniejszych archeologów na świecie.

Gnało Panią w świat z tego idyllicznego Rudnika.

Od zawsze ciągnęło mnie, by sprawdzić, co jest „za rogiem”. Już jako trzylatka uciekłam z domu, bo chciałam zobaczyć pociągi jadące przez Rudnik i choć babcia odnalazła mnie na sąsiedniej ulicy, czego długo nie mogłam jej wybaczyć, marzenia o poznawaniu nowych miejsc i ludzi są ze mną od zawsze.

W planach miałam jeszcze zostać marynarzem, co tata skutecznie wybił mi z głowy stwierdzając: „Nie wyobrażam sobie w rejsie na statku przez pół roku jednej baby i 40 chłopów”.

Rudnik nad Sanem jawi się trochę jak świat Astrid Lindgren  i „Dzieci z Bullerbyn”.

Wszyscy dorastaliśmy razem na jednej ulicy i ta magia beztroskiego dzieciństwa zatrzymała się dla mnie w czasie. Tutaj uczyłam się życia i samodzielności. W Rudniku nie było też miejsca na „głupoty” jak w dużym mieście. Czas poświęcało się na naukę i czytanie książek. Jako16-latka nie miałam już co wypożyczać w miejscowej bibliotece – wszystko zdążyłam przeczytać. Nawet „Ulissesa” Jamesa Joyce’a, mimo że niewiele z tego zrozumiałam.

I znosiła Pani góry książek do domu?

Ratowałam im „życie” (śmiech). W regulaminie biblioteki był zapis, że książka, która przez 10 lat nie zostanie wypożyczona, idzie na przemiał. Ja nie pozwoliłam żadnej książce, by przez 10 lat nikt do niej nie zajrzał, a tym samym odwlekałam im wyrok na kolejne 10 lat.

Po maturze w klasie matematyczno-fizycznej w liceum w Rudniku wybrała Pani historię sztuki w Krakowie. Oryginalnie.

Wydawało mi się to doskonałym wyborem. Byłam też pod ogromnym wpływem ojca, który był nie tylko marynarzem, ale miał też artystyczną duszę – uwielbiał malować, pisał wiersze, a co więcej, także moja starsza siostra rewelacyjnie rysowała i od dziecka wiedziała, że będzie zdawać na Akademię Sztuk Pięknych. Ostatecznie, nie złożyłam papierów na ASP – wiedziałam, że nigdy nie będę tak dobra, jak moja siostra,  historię sztuki wybrałam trochę zastępczo,  bo już wtedy marzyłam o szkole aktorskiej. Nawet odważyłam się zdawać do Krakowa na PWST, ale nie miałam szans na przyjęcie. Na historię sztuki egzaminy zdałam, ale z powodu braku miejsc nie zostałam przyjęta.

Aktorstwo pojawiło się w Pani życiu przez przypadek?

Przed laty powiedzieć w Rudniku, że chce się być aktorką, to jak stwierdzić, że chce się być panią do towarzystwa. Wszyscy się z tego śmiali. Mama i babcia były przerażone i zgorszone, ale to babcia jako pierwsza uszanowała moje marzenia i wspierała w wyborze. Talent odkryła we mnie siostra. Bo gdy ja namiętnie oglądałam teatr telewizji i któregoś dnia zaczęłam krytykować monolog aktora, który grał Hamleta w sztuce Szekspira i podekscytowana opowiadałam w domu, że zupełnie inaczej bym to powiedziała, recytując całą scenę, moja siostra spojrzała na mnie i stwierdziła: „Lidka, ty powinnaś zostać aktorką!” W pierwszej chwili śmiertelnie się na nią obraziłam. Byłam pewna, że to złośliwość starszej siostry, ale ta myśl głęboko we mnie zapadła. Pomiędzy 3 i 4 klasą liceum wyjechałam nawet na obóz teatralny do Krakowa dla kandydatów, którzy chcieli zdawać do szkoły teatralnej, a byli z małych miejscowości. Wspaniały czas – w ciągu dnia próby i ćwiczenia, a wieczorami wyjścia do prawdziwego teatru.

Wtedy też pierwszy raz w życiu była Pani w teatrze?

W Rudniku mieliśmy stacjonarne kino „Rusałka”, które uwielbiałam i nie opuściłam żadnego seansu. Do miasteczka przyjeżdżał też Teatr Kacperek z Rzeszowa. To były wspaniałe wydarzenia, prawdziwe święto dla mnie i dla siostry.

A spektakle w teatrze dramatycznym?

Po raz pierwszy widziałam w Sarzynie, gdzie na występy przyjeżdżał Teatr im. Juliusza Osterwy z Lublina.

Prawdziwą scenę dramatyczną zobaczyła Pani dopiero w Krakowie?

Tak. To była „Noc Listopada” w reżyserii Andrzeja Wajdy i z muzyką Zygmunta Koniecznego. Potem były „Biesy”, „Dziady” i stało się jasne, że po tych wizytach w Teatrze Starym w Krakowie nigdy nie zrezygnuję z marzeń o byciu aktorką.

Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że w przyszłości będę współpracować z Zygmuntem Koniecznym i śpiewać muzykę z „Nocy Listopadowej”, uznałabym go za szaleńca.

Dlaczego chciała Pani zostać aktorką?

Chyba nikt do końca nie wie, co nim powoduje, że chce co wieczór wychodzić na scenę. U mnie to był szczęśliwy splot różnych okoliczności. Tym bardziej, że wszystko zaprzeczało temu, że powinnam zostać aktorką.

Nieprawda. Siostry Bogaczówny słynęły z urody, co przed laty w pamiętniku odnotował młody Adam hrabia Tarnowski, najstarszy wnuk Hieronima Tarnowskiego, który w latach 90. XX wieku odzyskał rodzinny pałac w Rudniku nad Sanem.

Nie miałam o tym bladego pojęcia. (śmiech) W domu nigdy nie mówiło się o urodzie dzieci, raczej o obowiązkach i powinnościach. Po latach, Adam ze śmiechem mi o tym opowiadał. Wydaje mi się, że z siostrą zwracałyśmy na siebie uwagę, bo miałyśmy ubrania przywożone z zagranicy, co w czasach PRL-u było czymś naprawdę rzadko spotykanym.

Byłam chorobliwie nieśmiałą dziewczyną, rozpaczałam z powodu moich piegów, ale scena, rzeczywiście mnie z tego wyleczyła. To mnie też nauczyło, że w życiu trzeba sięgać wyżej, ponad urodę, że trzeba mieć do zaoferowania coś więcej, niż tylko ładną twarz.

Fot. Tadeusz Poźniak

I za którym razem udało się dostać do szkoły teatralnej?

Po czwartej próbie. Pocieszam się, że Janusz Gajos, wybitny polski aktor, też musiał czterokrotnie zdawać do szkoły teatralnej. Mamy wiele wspólnego. (śmiech) Jednocześnie, ani na moment nie zwątpiłam w chęć bycia aktorką. Dlatego też dziś pracując ze studentami, nie szukam w nich cech wspólnych, wręcz przeciwnie, w każdym staram się dostrzec inność. I ta inność jest dla mnie najważniejsza.

Co Pani robiła przez kolejne 4 lata, gdy próbowała się dostać do szkoły aktorskiej?

Po pierwszym niezdanym egzaminie załamałam się i siedziałam w Rudniku. Czytałam mnóstwo książek, prawie nie wychodziłam z domu i przygotowywałam się do kolejnych egzaminów. W następnym roku przeszłam pierwsze eliminacje i to był  dla mnie znak nadziei, a przecież nikt mi nie pomagał w przygotowaniach do egzaminu. W roku, kiedy się już dostałam, prezentowałam: „Kwiaty polskie” Juliana Tuwima i fragment z „Chłopów” Władysława Reymonta. Muzyka, śpiew i zajęcia akrobatyczne były moją mocną stroną i nie sprawiały mi żadnego problemu.  

I paradoksalnie, szybciej znalazła się Pani na profesjonalnej scenie, niż została studentką aktorstwa.

W życiu nie ma przypadków. Gdy za drugim razem nie dostałam się na studia, Krzysztof Jasiński robił nabór do studia przy Teatrze Stu w Krakowie. W tamtym czasie to był jedyny prywatny polski teatr, który wyjeżdżał na światowe festiwale. Zdawało tam około 200 osób, przyjęto 6, a tym gronie byłam też ja. Trafiłam do zespołu musicalu „Szalona lokomotywa” z Marylą Rodowicz, którego premiera odbyła się 17 sierpnia 1977 roku. To bardzo ważna dla mnie data – w trakcie przygotowań do spektaklu poznałam przyszłego męża, Andrzeja Popiela, perkusistę jazzowego, który występował z Markiem Grechutą i zespołem Anawa. Autorami muzyki do spektaklu byli właśnie Marek Grechuta i Jan Kanty Pawluśkiewicz. W dzień premiery, już po spektaklu wyszłam przebrana z garderoby, dookoła tłum ludzi, a do mnie podszedł Andrzej Popiel z kilkoma stokrotkami w dłoni i oświadczył mi się. Pamiętam to do dziś: „Pani Lidio, kocham Panią. Czy wyjdzie Pani za mnie?” Na co ja odpowiedziałam: Oczywiście. To był rodzaj żartu, wszyscy zaczęli się śmiać, ale już wtedy czuliśmy, że nie jesteśmy sobie obojętni. Zabawne jest to, że w tłumie gości stali moi rodzice, których Andrzej nie znał oraz jego siostra, o istnieniu której nie miałam pojęcia. Pobraliśmy się dopiero w kwietniu 1983 roku. Po drodze był stan wojenny, wyjazd Andrzeja do Niemiec i wizja, że nigdy więcej się nie spotkamy.

Dla Pani zaczynał się intensywny czas. Były występy w Teatrze Stu, w 1978 roku przyjęcie do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, po studiach 4 lata w Teatrze Bagatela i od 1986 roku już stałe miejsce w zespole Teatru Słowackiego w Krakowie.

Pierwszym spektaklem po ukończeniu studiów była „Księga apokryfów” według Karola Czapka na scenie Bagateli.

Do Krakowa przywiązała się Pani prawie tak mocno jak do Rudnika nad Sanem?

Kocham energię tego miasta, architekturę, w której zapisane są wieki historii Krakowa. Nie znoszę tylko patoturystów i betonozy, ale pierwsze miejsce w moim sercu zawsze ma Rudnik. (śmiech)

W Krakowie odnalazła Pani ślady po rodzinie ojca?

Historia moich rodziców jest niezwykła. Mama wywodzi się z Rudnika, choć urodziła się w Bełchatowie. To zasługa dziadka, Jana Skalskiego,  który pochodził ze Helenkowa k. Lwowa. Na Kresach, we Lwowie pracował jako policjant. W latach 20. XX wieku przyjechał do pracy w okolice Ulanowa, gdzie poznał babcię Weronikę. Po ślubie młodzi przenieśli się do Bełchatowa i tam urodziła się moja mama Izabela. Gdy jeszcze mieszkali w Bełchatowie, dziadek kupił działkę w Rudniku nad Sanem i tutaj postawił dom, który stoi do dziś, a gdzie ja się wychowałam i gdzie nieustannie wracam. Ziemia, gdzie stoi nasz dom, przed laty należała do Hieronima hr. Tarnowskiego, którą ten ofiarował tutejszej parafii, gdy ta zbierała datki na odbudowę spalonego kościoła. Duchowni podzielili ziemię na działki i tak dziadkowie Skalscy osiedli w Rudniku. Cała nasza ulica to byli koledzy dziadka z Policji Państwowej. Tutaj dorastała moja mama, tutaj ukończyła liceum i rozpoczęła pracę w Hucie Stalowa Wola. W tamtym czasie przełożony wysłał ją na wczasy do Międzyzdrojów. Na miejscu okazało się, że po dwóch dniach szef mamy przyjechał do niej bynajmniej nie służbowo (śmiech). Zszokowana Izabela, tak jak stała wyszła i koleją wróciła do Rudnika. W pociągu poznała mojego tatę, Jana Bogacza, który ze Szczecina, ze Szkoły Morskiej  jechał do rodziców do Krakowa, skąd pochodził. Po tym spotkaniu, kilka dni później przyjechał do Rudnika, czym moja mama i babcia były przerażone. Szybko się jednak okazało, że młodzi są sobie pisani i ślub wzięli w 1954 roku.

Rodzice zostali w Rudniku nad Sanem, mimo że tata całe życie pływał na statkach?

Tak, tata pokochał Rudnik od pierwszego wejrzenia. Nie było mowy o wyprowadzce do Szczecina, czy Gdańska. Przez wiele lat był jednak tylko gościem w domu. Mama miała to szczęście, że często wypływała z nim w rejs, dzięki czemu oboje poznali cały świat, a mnie i siostrę wychowali właściwie dziadkowie.

Dzięki tym podróżom Wasz dom w Rudniku nawet w smutnym PRL-u wydawał się oazą wolności?

Był niezwykłym miejscem, gdzie mieliśmy bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Gdy umierał nasz tata, mieliśmy czas, by powiedzieć sobie o wielu ważnych rzeczach – ojciec miał wyrzuty sumienia, że tak rzadko bywał w domu. Niepotrzebnie. Mimo że tak często go nie było, miał ogromny wpływ na mnie i na siostrę – to jakie jesteśmy, zawdzięczamy właśnie jemu. W siermiężnym socjalizmie nauczył nas kolorów i smaków świata. Z kolejnych rejsów przywoził nam nagrywane przez siebie filmy, wspaniałe opowieści i oczywiście legendarną pastę Colgate oraz herbatę Lipton. Tata nauczył nas, że w życiu trzeba od siebie wymagać. Pamiętam, jak raz zapytałam go, kim jest „gentelman”. Na co on odpowiedział: „To jest taki pan, który jeśli nawet pomyli toalety i wejdzie do damskiej, to mówi – och, bardzo pana przepraszam”.

Tata wyleczył Was z kompleksów.

Tak. To był światowy dom. Pamiętam, jak odwiedzał nas Henryk Jaskóła, który opłynął świat dookoła. Wiele ojcu zawdzięczał, gdy ten pomógł mu w czasie historycznego rejsu. W Rudniku wszyscy tatę znali. Nasza rodzina wniosła do lokalnej społeczności odrobinę przygody.

Kraków i Rudnik nad Sanem to Galicja. Dziś dostrzega Pani różnicę światów między Małopolską i Podkarpaciem?

Staram się dostrzegać podobieństwa. W Krakowie i Rudniku jem jagody zamiast borówek oraz zawsze wychodzę na pole. Nigdy na dwór. Podkarpacie ma bardzo piękny język, mówimy tu naprawdę dobrą polszczyzną, gdzie niewiele jest gwary. Dla mnie jako aktorki to bardzo ważne.

Podkarpacie jest dla mnie ciągle bardzo tradycyjnym regionem, przypominającym Polskę z czasów mojego dzieciństwa. Ludzie tutaj mają gorące serca, a człowiek dla człowieka jest ważny. Rudnik w stosunku do Krakowa jest tak uroczo niespieszny.

W Małopolsce mogę się spełniać jako aktorka. Kocham ten zawód i mogę z niego żyć, a to już ogromne szczęście.  Poza tym jestem minimalistką. Nie wydaję dużo na ubrania, nie mam wygórowanych potrzeb, a największą przyjemność daje mi podróżowanie. Najchętniej do Rudnika nad Sanem. (śmiech)

Rudnik jest też nieustannym bohaterem Pani wpisów na blogu. Słowo jest równie ważne jak scena?

Od zawsze uwielbiałam pisać. Dziś robię to, bo uważam za swój obowiązek historyczny, a historia to nie daty, ale dokumentowanie szczegółów rzeczywistości, która nas otacza, ludzkich rozterek, ich radości i smutków. Czuję się kimś w rodzaju kronikarza. Stąd tak wiele w moich wpisach opowieści o Rudniku, domu rodzinnym i ludziach z nim związanych. W Krakowie prowadzimy księgę domu i tam zapisujemy ważne dla nas rzeczy. Najmłodszy syn Maurycy wpisał kiedyś – „wpisuję się, bo mogę”. Po latach jest to urocze i wzruszające.

Mówiąc o historii, którą Pani uwielbia, rodzina Bogaczów miała swój udział w barwnych dziejach Rudnika nad Sanem. Dzięki Wam miasteczko doczekało się pierwszego kapitana Żeglugi Wielkiej, pierwszej aktorki dramatycznej, ale Pani do historii przeszła jeszcze w nieco inny, przewrotny sposób zostając żoną Andrzeja Chościak-Popiela z Kurozwęk herbu Sulima.

Mąż pochodzi ze starej ziemiańskiej rodziny, ale gdy wychodziłam za niego za mąż nie miałam o tym pojęcia. Kultywowanie pewnych tradycji rodzinnych jest miłe, ale mamy do tego duży dystans, a moi trzej synowie często z tego żartują. Mama mojego męża, Krystyna Zamoyska była córką Maurycego Zamoyskiego, przedostatniego ordynata z Zamościa. Babcia Zamoyska była z domu Sapieha i oni są rzeczywiście przedstawicielami polskiej magnaterii. Ze strony ojca męża, jest rodzina Popielów z Małopolski i to już było zamożne ziemiaństwo. Niekiedy śmiejemy się, że nasze małżeństwo dzięki mnie wniosło świeżą krew do rodziny, na szczęście.

Dbałość o tradycję, historię, to coś, co mimo zniesionych tytułów szlacheckich w waszym domu się kultywuje?

Staram się z tego środowiska brać co najlepsze, a takich rzeczy nie brakuje. Kindersztuba naszym synom przydaje się każdego dnia, dobre wychowanie także. Przestrzeganie wartości jest czymś, co powinno być ważne dla każdego z nas, bez względu na to, w jakim środowisku się wychował. Staramy się, by honor i patriotyzm, tak często dziś dewaluowane i cynicznie manipulowane, były dla nas wartością nadrzędną. Kilka lat temu w Kurozwękach odbył się zjazd rodzinny Popielów, co pozwoliło w jednym miejscu spotkać się ponad 500 osobom i było to wspaniałe przeżycie. Na pewno wzruszające.

W naszym życiu nie brakowało też zabawnych sytuacji, chociażby, gdy synowie brali udział w balach debiutantów – jest w tym teatralne przerysowanie, ale po latach wspominają to bardzo ciepło. Andrzej, Ludwik i Maurycy nie mają problemu z noszeniem smokingu i na pewno nie przeszkadza im to w życiu.

Fot. Tadeusz Poźniak

Długie lata przyjaźniła się też Pani z Adamem hrabią Tarnowskim, któremu w latach 90. XX wieku udało się wykupić rodzinny pałac w Rudniku nad Sanem.

To bardzo ważna dla mnie relacja. Po raz pierwszy spotkałam Adama, gdy byłam nastolatką, a on wrócił z ojcem Stanisławem z Anglii na stałe do Polski. Obowiązywał wtedy jeszcze przepis, że potomkowie dawnych właścicieli majątków nie mogą pracować, uczyć się i mieszkać w bezpośrednim sąsiedztwie rodowych posiadłości. To zamknęło Adamowi możliwość nauki w bardzo dobrym liceum w Rudniku i musiał kształcić się w Ulanowie. Na weekendy przyjeżdżał do Rudnika, gdzie przyjaźnił się z rówieśnikami, których rodzice przed laty pracowali we dworze. Widywaliśmy się w Rudniku i taki zapis o mnie i siostrze pojawił się w jego młodzieńczych zapiskach. Po latach poznałam go za pośrednictwem męża. Odwiedził nas w 1985 roku w Krakowie, gdy wspólnie z Janem Tarnowskim robili objazd rodzinny po Polsce. Doskonale to pamiętam, bo akurat wtedy urodziłam pierwszego syna – w maleńkim mieszkaniu, z niemowlakiem, kobieta w połogu wita się z krewnymi męża, którzy uroczy, rozsiedli się do całonocnych rozmów, w ogóle się nie przejmując, że czas i miejsce raczej były… dyskusyjne. Szybko jednak pierwsze wrażenie się zatarło, bo Adam był wspaniałym człowiekiem. Gdy w 1996 roku odkupił od Gminy wspólnie z żoną Dorotą pałac rodzinny w Rudniku zabrany dekretem o reformie rolnej z 1944 roku, jeszcze bardziej zbliżyły się do siebie nasze rodziny.

To był wspaniały czas także dla Pani dzieci.

Chłopcy uwielbiali chodzić do wuja Adama, gdzie w parku palili wspaniałe ogniska, a w dworskim ogrodzie zakopali butelkę ze skarbami i listem, na którym kulfoniastymi literami podpisała się cała zgraja dzieci, które latem bawiły się w majątku Tarnowskich.

Przez prawie dwie dekady to było ważne miejsce w Rudniku?

Dzięki powrotowi Adama do pałacu, Rudnik nabrał kolorytu. Mimo że nie wychował się tutaj, miał pamięć historyczną we krwi. Uwielbiał Rudnik. Prowadził współczesną księgę domu i udało mu się odzyskać przedwojenną księgę pałacu – ktoś ze służby ją przechował. Znaleźliśmy w niej przedwojenny wpis mojej teściowej, Krystyny Zamoyskiej, z czasów gdy jako młoda dziewczyna odwiedziła Rudnik.  Było też wspomnienie, jak w pałacu przebywał ksiądz biskup Józef Sebastian Pelczar, biskup przemyski oraz wpisy wielu innych wspaniałych osób.

Często przesiadywaliśmy u Adama przy kominku w pięknie odrestaurowanym salonie. Żył wtedy jeszcze Stanisław Poisel, nadleśniczy w przedwojennym majątku Tarnowskich, którego ojca, przed laty rodzina Adama ściągnęła z Austrii. Doskonale go pamiętałam z czasów, gdy chodziłam do liceum, a on piękny, przystojny, prawdziwy gentelman przyjeżdżał z uroczej leśniczówki na Groblach do Rudnika na zakupy. Jego córką jest Zosia Poisel, żona Waldemara Łysiaka, znakomitego pisarza i publicysty.

W trakcie jednego z takich spotkań, zapytałam Stanisława Poisla  o starego tulipanowca, który rośnie przy moim domu rodzinnym, ale w ogóle nie kwitnie. Pan Poisel zapytał o wiek drzewa, a gdy usłyszał, że 30 lat. Stwierdził: „Widocznie nie chce robić Pani konkurencji”. To były piękne rozmowy, w przedwojennym stylu i za tym tęsknię ogromnie. Tak samo, jak za poczuciem humoru przedwojennego nadleśniczego, który słysząc moje zachwyty nad jego osobą, tylko westchnął: „Droga Pani, że też mi Pani tego przed laty nie powiedziała”.

Pałac w Rudniku nad Sanem miał być siedzibą rodową Tarnowskich, ale Adam zmarł w 2021 roku, nie miał dzieci, a dziś to miejsce jest w okresie przejściowym. Czeka na nową historię.

Rudnik i podróże – to kształtowało Pani dom rodzinny. Tak bardzo, że nawet na Kresy nie bała się Pani jechać z 90-letnią mamą.

Jeśli się chce, to wszystko można. Mama uwielbia podróże, podobnie jak ja. Życie jest za krótkie, by się smucić. Trzeba poznawać jak najwięcej ludzi, ziemi i lądów. Dać się przesiąknąć wszelką odmiennością, bo to nas uczy tolerancji. Przypomina, że nie jesteśmy pępkiem świata, bo obok tych pępków świata jest bez liku. Różnorodności nie należy się bać – wystarczy ją poznać, a już nieustannie z niej czerpiemy. Zawsze powtarzam, że podróże kształcą, ale tylko wykształconych. Gdy moi chłopcy byli mali i nie stać nas było na zagraniczne podróże, jeździliśmy po Polsce, zwiedzaliśmy muzea, galerie, chodziliśmy na koncerty i wystawy – Andrzej, Ludwik i Maurycy, nienawidzili mnie za to, a dziś mi dziękują. Przed wyjazdem przygotowywałam plan, wiedziałam, gdzie chcemy jechać i co zobaczyć. Tak mam do dziś.

Kilkutygodniową podróż po Europie też Pani mamie zaplanowała.

Mama miała wtedy 84 lata. Pojechaliśmy w trzy osoby, towarzyszył nam mój syn Andrzej i 20-letnim samochodem bez klimatyzacji zwiedziliśmy kilka krajów. Bardzo zależało nam na wizycie we Francji, gdzie mama ma przyjaciela, z którym w młodości pracowała w Hucie Stalowa Wola. Pan Józef pochodzi z rodziny francuskich komunistów z polskim korzeniami,  którzy w latach 50. XX wieku przyjechali do Polski budować socjalizm. Po wielu latach panu Józefowi, który był świadkiem na ślubie rodziców, udało się wrócić do Francji i kilka dekad nie widzieli się z moją mamą. Jedynie dzwonili do siebie.  

Któregoś dnia moja mama smutno stwierdziła: „Tak się lubimy z tym Józkiem, tyle lat się nie widzieliśmy i nadal tak fajnie się nam rozmawia. Szkoda bardzo, że on jest taki schorowany i już nigdy się nie zobaczymy”. To słowo nigdy tak we mnie zapadło, że pomyślałam sobie – jedziemy. Zapożyczyłam się, zaplanowałam z synem trasę, żeby mama się nie zmęczyła i żeby nie zasiedzieć się zbyt długo we Francji w Gaskonii u pana Józefa. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze Wiedeń, Cannes, Wenecję, Monte Carlo i dotarliśmy nad Adriatyk. Wspaniała, sentymentalna podróż, którą mama do dziś wspomina. W następnym roku znów odwiedziłyśmy pana Józefa, ale już samolotem poleciałyśmy do Barcelony, gdzie spędziłyśmy kilka dni, a stamtąd doleciałyśmy do Tuluzy.  W 2020 roku, gdy mama miała 89 lat odwiedziłyśmy Izrael, a śladami dziadka Skalskiego dotarłyśmy do Lwowa i Helenkowa, gdzie się urodził. Byłyśmy tak zdeterminowane, by odwiedzić Kresy, że nie przeszkodziła nam nawet złamana ręka mamy z nieszczęśliwego upadku kilka dni przed wyjazdem. Lekarz nas „pobłogosławił” na drogę, dał pozwolenie i tak wyruszyłyśmy na Wschód.

Na wszystkim można oszczędzać, ale nie podróżach i relacjach z ludźmi. To Pani słowa!

Bo ludziom trzeba sprawiać przyjemność. Gdy w ubiegłym roku mama obchodziła 90. urodziny pojechałyśmy na Dolny Śląsk, do Długopola-Zdrój, gdzie dziadek Jan Skalski, zaraz po wojnie, w sąsiedniej miejscowości Poręba był przez kilka lat burmistrzem. W tamtym czasie dostał piękny dom i gospodarstwo poniemieckie, a że babcia Weronika powiedziała, że nie przeniesie się z Rudnika, dziadek w Porębie przez kilka lat włodarzył samodzielnie, a dzieci przyjeżdżały do niego na wakacje. Trwało to 7 lat, po czym Jan Skalski ubogiemu, ale uczciwemu sąsiadowi przekazał wszystko za darmo i wrócił do Rudnika. Bo jak mawiał mój dziadek: „Ta Lidzia, wszystko Ci w życiu mogą zabrać, jeden honor od Ciebie zależy”. I tak to tłumaczył – dał za darmo, bo sam też za to nie zapłacił.  

Gdy szukałam dla nas noclegu w okolicach Poręby, okazało się, że willa, gdzie nocujemy jest położona niedaleko gospodarstwa, gdzie mieszkał dziadek i… żyją tam potomkowie rodziny, której Jan Skalski przekazał gospodarstwo. Tej samej, która przed laty zapewniała, że zawsze będzie wspominać Skalskiego , jego dar i… słowa dotrzymała. Syn dawnych gospodarzy doskonale znał historię mojego dziadka, popłakał się na spotkaniu z mamą, która też nie mogła ukryć wzruszenia, jak bardzo cieszy ją powrót do miejsc znanych sprzed lat. W życiu nie widziałam jej szczęśliwszej i dla takich właśnie chwil warto żyć.

Lidia Bogaczówna, właściwie Lidia Danuta Bogacz-Popiel, polska aktorka teatralna i filmowa, która w 1957 roku urodziła się w Rudniku nad Sanem. Absolwentka Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Karierę zaczynała w krakowskim Teatrze Stu. W latach 1982–1986 występowała w Teatrze Bagatela. Obecnie aktorka Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. W latach 2006–2010 przewodnicząca oddziału ZASP w Krakowie, 2010 – 2014 zastępca przewodniczącej tego samego oddziału. Wykładowczyni na wydziale Aktorskim Akademii im. Frycza Modrzewskiego. Odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi w 2009 roku.

Fotografie do wywiadu powstały w domu rodzinnym Lidii Bogaczówny w Rudniku nad Sanem.

Fotografie Tadeusz Poźniak

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy