Każda podróż poza Europę przynosi taki ogrom doświadczeń, że gdyby je upchnąć w walizce, ciężar zepsułby lotniskową wagę. A lotniska stanowią ważne przystanki w podróży, szczególnie, kiedy masz tylko 40 minut, aby przesiąść się na ogromnym lotnisku w Johannesburgu. Najpierw się biegnie, potem się tłumaczy służbom granicznym, potem się znów biegnie, a na koniec ty lecisz do Harare i cieszysz się jak dziecko, że zdążyłeś, choć twój bagaż nie miał tyle szczęścia co ty.
Biały raj, jakim jest okolica Cape Town, zorganizowali Holendrzy, którzy zaczęli się tu osiedlać w połowie XVII wieku. Jednak flagę odkrywcy na Przylądku Dobrej Nadziei w 1488 roku zatknął Portugalczyk, Bartolomeu Dias. A był to rok, kiedy w Polsce nie działo się nic szczególnego, poza tym, że syn Kazimierza Jagiellończyka, Fryderyk, został biskupem krakowskim.
Biali mieszkańcy RPA czują się synami tej ziemi, nie kolonistami, nie najeźdźcami, a prawowitymi od wiek wieków gospodarzami. Tutaj jest ich ojczyzna, tutaj panuje porządek przez nich zaprowadzony. Biali są białymi, a czarni czarnymi. Biali biegają rano po promenadzie Queen’s Beach, wdychając oceaniczne powietrze, Czarni przycinają trawniki, zbierają śmieci i wyprowadzają psy. W Cape Town wieczory należą do Czarnych, Biali z domu nie wychodzą po zmroku.
Po niespełna dwóch godzinach lotu z Johannesburga do Harare, weszłam w świat zupełnie inny. Ciemne ulice, brak oznaczeń na jezdni. No lights and no lines – jak skomentował mój towarzysz podróży. Grupki ludzi stojących na ulicach nie czekają na autobus. Nie zajmują się niczym szczególnym, po prostu stoją, rozmawiają, sprzedają i obserwują. W Harare nie znajdziesz sklepów z ubraniami czy uroczych kafejek pełnych rozweselonych turystów. Są miejsca, gdzie można coś bezpiecznie zjeść i nieco odetchnąć, ale jest ich niewiele. W Zimbabwe panuje susza, a jej katastrofalne skutki odczuwają miasta oraz wsie, gdzie wciąż brakuje prądu, który produkują elektrownie wodne pracujące na 17 proc. swojej mocy. Rząd opowiada dziennikarzom europejskim bajki o inwestycjach w energię słoneczną, ale tak naprawdę – niczym w Polsce – opierają swoją energetykę na węglu. 2 miliony obywateli nie ma dostępu do wody i nie trzeba daleko jechać poza stolicę, żeby zobaczyć kobiety dźwigające na głowie baniaki z wodą. Pytam, dlaczego tylko kobiety noszą wodę? – Bo to jest ich rola, zadbać o dom, a mężczyzna powinien być w pracy. Powinien, ale z pracą krucho.
Największym skarbem Zimbabwe są dzieci, które uczą się w szkołach zorganizowanych przez Brytyjczyków. Edukacja to wszystko, co mamy, mówią. Grzeczni, otwarci, ciekawi świata, ale bardzo niepewni siebie i swoich możliwości. Chcą się uczyć, bo tylko wtedy mogą stąd wyjechać. Nastolatki zadają mnóstwo pytań: Miss, czy po studiach w pani uniwersytecie mogłabym dostać pracę w polskim CIA? Była też prośba: Miss, niech nam pani opowie jak działa kaloryfer…
Zostało mi 500 znaków, żeby podsumować moją podróż do Zimbabwe, rzecz niemożliwa, nawet dla felietonistki tak rygorystycznie streszczającej swe wrażenia jak ja. Chciałabym napisać o słonicy imieniem Mandy, która jadła mi z ręki, o naburmuszonych nosorożcach, które podeszły zbyt blisko, ciekawe, jaki ma zapach „white lady”, a przede wszystkim o ludziach, którzy są tak mili i pogodni, że chciałoby się podpiąć do ich baterii dobrej energii. W tym biednym miejscu globu, nieudolnie rządzonym kraju, gdzie legenda zmarłego niedawno prezydenta, Roberta Mugabe, stanowi najjaśniejszą kartę historii, spotkałam obywateli, którzy cieszą się przywilejami, a także takich, którzy nie mają pewności, czy uda im się zjeść kolejny posiłek. Widziałam plantacje tytoniu, kopalnie diamentów i kilometry suchej, nieprzyjaznej ziemi, gdzie żyją ludzie, którzy mają inne potrzeby niż my, ale marzenia takie same.
Europo, nie narzekaj, przyjedź tu, doświadcz życia w miejscach, gdzie woda jest luksusem, a światło rzadkością. Twoje troski przeminą, jak ręką odjął.