Reklama

Kultura

Piszę o tym, na czym się znam, a Przemyśl znam od podszewki!

Z Magdaleną Skubisz, pisarką, wokalistką jazzową, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 04.10.2020
48765_skubisz
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Jesteś świetnie śpiewającą wokalistką jazzową, docenianą nauczycielką głosu, ale z równie dużą czułością jak do muzyki podchodzisz też do słowa. Napisałaś 4 książki, a to dopiero początek. Skąd w Twoim życiu pisanie?
 
Magdalena Skubisz: Pisać zaczęłam w liceum, zmotywowana przez wspaniałą polonistkę, Dorotę Kostelecką. Na początku nikt w klasie jej nie lubił, bo była wymagająca, przemądrzała, złośliwa i kompletnie nieczuła na podlizywanie się. Ale okazała się świetnym fachowcem i szybko ją pokochaliśmy. Założyła szkolny kabaret, zabierała klasę do teatru, robiła happeningi i inne zwariowane rzeczy. Mnie zmusiła do pisania kabaretowych tekstów, a potem namówiła na indywidualne lekcje języka polskiego (wiązało się to z czytaniem ogromnej ilości dodatkowych lektur i pisaniem wypracowań), argumentując, że zdolności trzeba rozwijać, a nie zaniedbywać. I w momencie, kiedy wszystko wskazywało na to, że zostanę najwybitniejszym talentem pisarskim przed osiemnastką, zrobiłam największą głupotę w życiu, czyli… zmieniłam liceum. Wybrałam tak zwaną szkołę z tradycjami i tam trafiłam pod skrzydła polonistki mającej zupełnie inny stosunek do nauczania i mojego „talentu”. Pisałam coraz mniej, często ograniczając się wyłącznie do robienia notatek (koniecznie ładnym pismem, bo ocena z zeszytu liczyła się do średniej). Zbliżała się matura, a ja, pozbawiona dobroczynnego wpływu profesor Kosteleckiej, zaczęłam wątpić w swoje umiejętności i ostatecznie zakończyłam edukację z trójką z języka polskiego. Wiedziałam, że z taką oceną nie dostanę się na filologię polską, więc wybrałam wokalistykę jazzowo-estradową na Akademii Muzycznej w Katowicach. Pojechałam bez przygotowania – prawdę mówiąc chciałam się sprawdzić, a do egzaminu podejść w następnym roku, jednak, o dziwo, zdałam całkiem dobrze. Studia i podjęta w międzyczasie praca w Klubie Garnizonowym w Jarosławiu, pochłonęły mnie całkowicie. Pisanie zarzuciłam na kilka lat, aż do momentu, kiedy trzeba było sklecić pracę magisterską pt. „Jeremi Przybora, Jerzy Wasowski – twórcy evergreenów”. Napisałam pracę w dwa tygodnie, jednak wstęp do niej wciąż brzmiał mi za mało poważnie, więc oczywiście pobiegłam do pani profesor Kosteleckiej po pomoc. Wstęp powstał od nowa, a na temat mojej pracy usłyszałam: „Merytorycznie to jest dno, ale bardzo przyjemnie się czyta. Powinnaś wreszcie napisać książkę”. Pracę oceniono na piątkę, a zaraz po obronie zabrałam się za pisanie „LO Story”.
 
Nie często się zdarza, żeby rzeczywistość okazywała się bardziej przerażająca i mroczna niż fikcja literacka, ale Twoja ostatnia książka „Master” jest tego najlepszym przykładem. Niektóre wątki wydają się jakby dosłownie cytowane z dokumentów prokuratorów, którzy od niedawna zajmują się głośną „aferą podkarpacką”, tylko że Ty napisałaś to dwa lata temu…
 
… a przeżyłam ponad dziesięć lat temu, jako wokalistka śpiewająca w różnych muzycznych składach. Świetnie pamiętam podkarpackie lokale, w których wtedy występowałam, szczególnie dwa z nich… Teraz te miejsca stanowią obiekt zainteresowania prokuratury, a wówczas wyglądały jak z innego świata: carska rewia, blichtr, luksus i towarzystwo z pierwszych stron gazet. Po raz pierwszy do jednego z tych lokali trafiłam bodajże w 2007 lub 2008 roku z jazzowym składem, potem  – już z innym bandem – grałam jakiś firmowy event. Trzeba pamiętać, że muzyka była tylko jedną z towarzyszących gościom atrakcji: robiliśmy przerwy na pokazy tańca, pirotechniki, akrobacji, sztuki barmańskiej, występy prestidigitatorów, połykaczy ognia, wszelkiego rodzaju performerów, a także na koncerty gwiazd polskiej estrady. Jednak największe wrażenie na gościach robiły tancerki z rewii. Szalenie atrakcyjne, świetne warsztatowo (jak teraz wiadomo, większość z nich ukończyła szkoły baletowe), występowały w niesamowitym show. Pamiętam ich kostiumy, strusie pióra albo bogato zdobione stroje ludowe – te ostatnie były dość specyficznie uszyte: z przodu, frontem do widza, przypominały długie suknie, a kiedy tancerki się odwracały, ukazywały nagie ciało. Zagraliśmy z dziewczynami masę wyjazdowych imprez, Sylwestrów i firmowych eventów w całej Polsce, często dzieliliśmy wspólnie garderobę (moi koledzy z zespołu byli wówczas zachwyceni).
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak. Fotografie wykonane w Cafepub Niezła Sztuka w Rzeszowie
 
Twoja powieść jest tym bardziej porażająca, że miejsce, które opisujesz w książce i w którym wielokrotnie występowałaś, jeszcze 12 lata temu było synonimem dobrej zabawy dla elit z Podkarpacia, gdzie można było obejrzeć pokaz rewii carskiej w wykonaniu zawodowych tancerek baletowych, dla których było to tylko dodatkowe zajęcie, bo głownie zmuszano je do nierządu. Doskonale pamiętam, jak sama opisałam to miejsce, a zaraz po publikacji artykułu gazetowy prawnik przerażony kręcił głową, że bardzo to było nieroztropne, a carska rewia budzi duże podejrzenia, zwłaszcza w prawniczych kręgach. To nieprawdopodobne, ale w tamtym czasie bywały tam osoby z pierwszych stron gazet i nikt nie alarmował, że może to być mocno wątpliwe miejsce, choć symptomów, które  powinny wzbudzić czujność nie tylko organów ścigania, było tam wiele.
 
Cieszę się, że o tym wspominasz. Dla mnie to bardzo ważne, bo relacja dziennikarza dodaje wiarygodności fabularnej książce.  Sama o aferze podkarpackiej dowiedziałam się przypadkiem. Mąż oglądał program dokumentalny poruszający temat handlu ludźmi na Podkarpaciu i nagle zawołał: „Popatrz, to chyba twój hotel!” Pamiętam, że przeżyłam szok. Coś, co istniało w mojej głowie, wyłącznie jako fikcja literacka, nagle nabrało realnych kształtów. Natychmiast wysłałam e-mail do wydawnictwa, że do swojej nowej, prawie ukończonej wtedy książki chcę dołączyć wstęp. Napisałam w nim: „Tak się składa, że znam to miejsce, występowałam tam wielokrotnie jako dodatek do kotleta, homara, stand-upu, tańca na rurze i na parkiecie. Wokalistka do wynajęcia. W kapiących od złota wnętrzach, w brokatach, boa i meloniku śpiewałam dla mafiozów, polityków i skorumpowanych policjantów, którzy — wedle zawartych w reportażu informacji — za łapówki ukrywali prawdziwy charakter tego miejsca. Migawki wspomnień: piękna dziewczyna drżąca na dźwięk kroków jednego ze stałych klientów, jej rozszerzone strachem źrenice. Innej — jeszcze piękniejszej — zdarzało się publicznie płakać przy niektórych piosenkach… Przypadek? Zmęczenie? Zły dzień…? Pamiętam atmosferę prywatnych koncertów: wynajęty hotel (a raz nawet cały renesansowy zamek), ochrona, catering, panie z agencji towarzyskiej obsługujące kilku rozrywkowych panów. I ja, z kolegami z zespołu, jako umilacze konsumpcji. Dlaczego o tym piszę? Bo nieświadomie ocierałam się o ludzki dramat! Te dziewczyny, absolwentki szkół baletowych, częstokroć świetne tancerki, były zmuszane do prostytucji. Przewożone nielegalnie przez granicę, czasem ukryte w bagażnikach, odurzone alkoholem i narkotykami, na miejscu dowiadywały się, na czym ma naprawdę polegać ich praca. Że występy w carskiej rewii (którą kusili pośrednicy) są tylko przykrywką dla innej, bardziej dochodowej działalności. Miejsce, którego znakiem rozpoznawczym była właśnie carska rewia, naprawdę istnieje. Posłużyło mi jako tło do „Chałturnika”, a obecnie stanowi obiekt zainteresowania policji. Dlatego „Mastera” dedykuję tym wszystkim, którzy pracowali obok mnie, a ja — przez swoją głupotę, ślepotę i zachłyśnięcie się szpanerskim otoczeniem — nie dostrzegłam ich nieszczęścia… Przepraszam.”
 
Aura skandalu poniekąd unosi się nad Twoimi książkami. Gdy zadebiutowałaś „LO Story”, stałaś się bohaterką sesji Rady Miasta Przemyśla, gdzie na forum publicznym chyba po raz pierwszy omawiana była literatura współczesna, a konkretnie fragmenty Twojej powieści.
 
Kiedy po raz pierwszy ukazało się „LO Story”, nauczyciele z mojego byłego liceum poczuli się urażeni i pod wpływem tej urazy wysłali do wydawcy list protestacyjny. Napisali w nim, że szargam dobre imię szkoły i dopytywali, ile mi zapłacono za  – uwaga, cytat: „kalanie własnego gniazda”. Była wychowawczyni wysłała do mnie e-maila, w którym stwierdziła, że napisałam stek bzdur, że wstydzi się znajomości ze mną i jeszcze parę innych, miłych rzeczy. Potem okazało się, że podpadłam komuś ze Związku Zawodowego Nauczycieli i rzeczywiście skutek był tego taki, że moją książkę omawiano na zebraniu Rady Miasta (swoją drogą,  zaszczyt – chyba żadnej innej książce przemyskiego autora to się wcześniej nie udało). Oczywiście „zareklamowano” „LO Story” jako przykład zakłamanej literatury, która daje złe świadectwo miastu, pedagogom i młodzieży. Całe szczęście ten lokalny skandal przygasł z czasem. Teraz jedyne objawy społecznego ostracyzmu wyglądają w ten sposób, że część byłych nauczycieli nie odpowiada na moje „dzień dobry”. Ale ponieważ rzadko bywam w Przemyślu, nie jest to specjalnie uciążliwe.
 
Zgadzasz się z opinią, że po każdej premierze wydawniczej ktoś się na Ciebie obraża. Po „LO Story” nauczyciele z Twojego dawnego liceum. Publikacja „Dżus&dżin” miała przynieść niezadowolenie samych mieszkańców Przemyśla, zaś „Chałturnik” ochłodzić twoje przyjaźnie z kolegami-muzykami.
 
Po „Dżusie” dotarły do mnie sygnały, że opisuję Przemyśl jako miasto przemytników, ale były to wyłącznie pojedyncze głosy. Natomiast jeśli chodzi o reakcję muzycznego środowiska po „Chałturniku”, to absolutnie nie, nikt się nie obraził. Wręcz przeciwnie – książkę uznano za relację z „pola walki”, bo wszystkie opisane w niej sytuacje są autentyczne i pochodzą z doświadczeń własnych, bądź doświadczeń moich znajomych. Generalnie, muzycy mają do swojej pracy zdrowy, pełen humoru dystans. Miałam okazję przekonać się o tym podczas spotkań autorskich promujących „Chałturnika”; koledzy i koleżanki na wyścigi dzielili się anegdotami, najczęstszą reakcją był okrzyk: „A szkoda, że nie napisałaś, jak…” – i tu następowała relacja jakiegoś pamiętnego incydentu z chałtury. Branżowymi anegdotami dzielił się także Jerzy Dynia – legenda rzeszowskiej sceny muzycznej. Według niego, opisy zachowań nietrzeźwej publiczności podczas chałtur to materiał na poważną pracę z socjologii. Zgadzam się z tym stwierdzeniem w stu procentach. Muzyk ma sporo czasu na obserwację, a ze sceny wszystko lepiej widać.

„Master” jest nieprawdopodobnie publicystyczną książką, zdaje się aż krzyczeć, czy mamy odwagę mówić „nie” złu, które nas otacza, zwłaszcza wtedy, kiedy w mafijne procedery zamieszani są szefowie CBŚ i CBA…
 
Powiem szczerze, na samo wspomnienie niektórych imprez przeszywa mnie dreszcz. Wyobraź sobie prywatny event w wynajętym na tę okoliczność zamku. Cała budowla zamknięta, a my, muzycy, przed wejściem zostajemy dokładnie przeszukani, ochrona sprawdza nam nawet futerały na instrumenty. Na miejscu czeka już kilka pań (jak się później okazuje – pań do towarzystwa), potem zjawia się bus z pięcioma postawnymi panami. Gramy w ogromnej, narożnej sali, do której nikt nie ma wstępu – panowie i panie bawią się w loży obok, my prawdopodobnie stanowimy tło akustyczne, które ma zagłuszać rozmaite odgłosy. Po północy jedna z pań wchodzi do „naszej” sali i prosi o zadedykowanie piosenki. Siada na wprost mnie. Zaczynam śpiewać i nagle zauważam, że dziewczyna płacze, łzy lecą jej po policzkach, cała się trzęsie. Po skończonym utworze, wstaje i zarzuca mi ręce na szyję. Nie wiem, co powiedzieć, w końcu pytam, czy aż tak źle śpiewam, że się rozpłakała, a ona na to: „To była najlepsza rzecz, jaką przeżyłam”.  Potem rozlega się wołanie jednego z klientów, dziewczyna wyciera twarz i szybko wybiega.
 
Drugie wspomnienie to Sylwester w jednym z hoteli w Krynicy. My i tancerki z carskiej rewii. Nowy Rok 2007 albo 2008, siedzimy na zapleczu przy wspólnym stole, wznosimy toast, składamy sobie życzenia – nagle do garderoby wchodzi jakiś mężczyzna. Tancerki zajęte rozmową zauważają go dopiero po chwili; jedna z dziewczyn momentalnie kuli się, jakby facet miał ją uderzyć, druga prawie spada pod stół. Ich przerażenie jest tak oczywiste, że wszyscy milkniemy, zapada totalna cisza. Mężczyzna zauważa naszą konsternację, gromi dziewczyny wzrokiem, mówi coś, żeby rozładować atmosferę. Dziewczynom na twarz wypływa sztuczny uśmiech, po chwili pospiesznie zrywają się od stołu i wracają do pracy. Nazajutrz, w drodze powrotnej, wraz z kolegami długo wspominamy to wydarzenie. „Jakby tu były z własnej woli, to by się tak nie bały. Zobaczycie, że z tego wyjdzie gruba afera” – spuentował wtedy nasz perkusista. Prorocze słowa, prawda?
 
Aż za bardzo. W każdej z Twoich książek szeroko dziękujesz też za pomoc, a to zaprzyjaźnionemu lekarzowi, prawnikowi, a to uznanemu specjaliście od ziołolecznictwa. Jak bardzo wspomniani konsultanci inspirują Cię w pisaniu?
 
Pomoc konsultantów jest nieoceniona. Dzięki wsparciu fachowców czuję się bezpieczniej kreując fabułę, a prawdziwym zaszczytem jest korzystanie z wiedzy wybitnych specjalistów, takich jak chociażby doktor Henryk Różański, guru polskiej fitoterapii. Mecenas Robert Bruliński to współpracujący ze mną od pierwszej książki świetny prawnik i dodatkowo instruktor strzelectwa. W arkana wiedzy farmaceutycznej od lat wprowadza mnie mój przyjaciel, Paweł Kogut – to on jest autorem trujących mikstur opisanych w moich książkach. Nie wiem, czy to dobra rekomendacja dla klientów jego apteki, ale większość „receptur” komponował – i testował – osobiście, np. w „Dżus&Dżin” dość brutalna, końcowa scena pacyfikacji głównej bohaterki acetonem to rezultat naszej rozmowy telefonicznej, którą zaczęłam od słów: „Wymyśl coś do zabicia człowieka, żeby się paliło i śmierdziało”. Na potrzeby „Dżusu” skorzystałam również z uprzejmości innych konsultantów – ponieważ pracowałam wtedy w jednostce wojskowej, pozwolono mi „zapoznać się” z karabinem Kałasznikowa, samodzielnie go rozłożyć i złożyć (złamałam przy tej czynności dwa paznokcie). Współpracuję także z patomorfologiem z przemyskiego szpitala, doktorem Wojciechem Pydzińskim. Za jego zgodą zapożyczyłam do książki kilka powiedzonek a także znakomite puenty, np. tę usłyszaną przy wejściu do sali sekcyjnej: „Tylko nie zemdlej. Dziesięć lat nikogo nie reanimowałem”.
 
Urodziłaś się w Przemyślu, mieszkasz w Przemyślu, akcje Twoich powieści zazwyczaj toczą się w Przemyślu. Skąd ten patriotyzm lokalny?
 
Ktoś mądry powiedział, że autor powinien pisać o tym, na czym się zna. Znam Przemyśl od podszewki, uważam, że to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce, dlaczego mam umieszczać akcję gdzie indziej?!
 
Magdalena Skubisz, absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, utalentowana wokalistka jazzowa, która  nakładem  Wydawnictwa Videograf SA wydała 4 powieści. Skubisz, która urodziła się i mieszka w Przemyślu, zadebiutowała w 2008 roku książką "LO Story”. Jej druga powieść Dżus&dżin" znalazła się wśród 10 polskich tytułów nominowanych do prestiżowej Nagrody Literackiej  im. Józefa Mackiewicza. W 2016 roku ukazał się „Chałturnik”, a pod koniec 2018 roku „Master”. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy