Krystyna Mazurówna, urodzona w 1939 r. we Lwowie. Absolwentka elitarnej Szkoły Baletowej w Warszawie, solistka Teatru Wielkiego. W 1967 założyła pierwszy w Polsce prywatny zespół tańca nowoczesnego. Niedługo później ówczesne władze Polski „zasugerowały" Krystynie Mazurównej wyjazd poza granice kraju. Swoje miejsce znalazła w Paryżu, gdzie mieszka i pracuje od 45 lat. Do Polski wraca przy okazji realizacji różnych projektów- jest m.in. autorką choreografii do programu „You Can Dance" oraz członkiem jury w projekcie telewizyjnym „Got to Dance". Do Rzeszowa po raz pierwszy przyjechała z okazji tegorocznego, marcowego Zlotu Krystyn. W lipcu Krystyna Mazurówna znów gościła w Rzeszowie.
Elżbieta Lewicka: Witam ponownie w Rzeszowie! Co Panią tym razem do nas sprowadza?
Krystyna Mazurówna: Jestem w Rzeszowie po raz drugi, ale na pewno nie ostatni. Bardzo dobrze się tutaj czuję, a tym razem przyjechałam nie jako artystka, lecz jako matka artystki. Moja córka Ernestine Bluteau jest pianistką i występowała tutaj z recitalami. Dała recitale w Mielcu, Hyżnym, Rzeszowie, będziemy też w Dębnie i we Wrocławiu. Ernestine gra, a ja jako wierna matka jeżdżę z nią i zapowiadam jej koncerty.
Czyli wciela się Pani w kolejną rolę swojego życia- rolę menadżerki?
KM: Można to tak nazwać. Popieram działalność rodzinną i przede wszystkim staram się jak mogę pomagać trójce moich dzieci, które są muzykami. Jestem na wszystkich ich koncertach, bez względu na to, czy są w Tokio, Nowym Jorku, Hyżnym, czy Paryżu.
Czy to znaczy, że poświęca Pani swój czas bardziej dzieciom, niż sobie?
KM: Nie, nie! Właśnie jestem po nagraniach do kolejnej edycji programu telewizyjnego „Got to Dance", które trwały przez osiem dni od 9 rano do północy, podpisałam umowę na wydanie mojej drugiej książki, kończę właśnie trzecią i mam jeszcze sporo innych zajęć.
Ostatnio ma Pani w Polsce świetną passę – mam na myśli głównie „Got to Dance", w którym jest Pani jurorką. Ten program ma dużą oglądalność i cała Polska teraz wie, kim jest Krystyna Mazurówna. Kto Pani zaproponował udział w tym programie?
KM: Moja wieloletnia znajoma Nina Terentiew, którą cenię i szanuję. Kiedy złożyła mi propozycję, nie wahałam się ani chwili.
Zastanawiam się, czy gdyby Pani wyglądała „normalnie", to czy też interesowałyby się Panią media i zwykli ludzie?
Już 50 lat temu, kiedy telewizja polska była w powijakach, nagrywałam tam programy. I już wtedy moja osoba wzbudzała kontrowersje z powodu odbiegającego nieco od ogółu stylu ubierania i zachowania. Pozostałam temu wierna na zawsze. Jestem sobą, nikogo nie udaję i to na ogół – choć nie zawsze – przynosi dobre rezultaty.
Największa przykrość, jaka Panią spotkała z powodu bycia sobą?
KM: Przede wszystkim to, że nie pozwolono mi kontynuować mojej pracy w Polsce, kiedy po latach osobistych sukcesów scenicznych założyłam pierwszy w kraju prywatny zespół tańca nowoczesnego „Fantom". To był rok 1967. Zespół tworzyli najlepsi, młodzi artyści Teatru Wielkiego w Warszawie, na czele z moim partnerem Gerardem Wilkiem. Złożyli wypowiedzenia ze swoich etatów i przeszli do mojego zespołu. To się bardzo nie podobało ówczesnym władzom i zaczęto przede mną roztaczać perspektywy atrakcyjnych wyjazdów, a to do Nowego Jorku, a to do Londynu. Ale ja odmawiałam i chciałam pracować w Polsce. Więc ktoś z władz wpadł na pomysł, aby wszystkich moich tancerzy wcielić do przymusowej służby wojskowej, a mnie kazano opuścić kraj. To była dla mnie najbardziej przykra sytuacja, która zaważyła na całym moim dalszym życiu. Dziś na pewno mogę powiedzieć, że niczego nie żałuję, bo mieszkam w Paryżu od 45 lat, poznałam cały świat, mogłam się sprawdzić w bardzo różnych życiowych i zawodowych rolach. Dzięki temu uzyskałam całkowitą wolność i radość życia, która jest u mnie coraz większa.
Afirmuje Pani dość zwariowany styl życia: sporo obowiązków zawodowych, nieustające podróże, dyspozycyjność medialna. Cały czas musi Pani być na tip-top! Nie męczy to Pani nic, a nic?
KM: Ależ bardzo przyjemnie jest być na tip- top, a nie w rozdeptanych kapciach i starym szlafroku, z grubą warstwą kremu na twarzy! Poza tym – tu nie ma słowa „muszę". Ja uwielbiam gdzieś gonić, podróżować i mieć – jak pani to mówi- nowe obowiązki. To są dla mnie wciąż nowe przygody i takim stylem życia zaraziłam też moje dzieci. Cała trójka to artyści, żadne z nich nie ma stałego etatu, nigdy nie wiedzą, czy coś zarobią i ile zarobią. Ale są szczęśliwe i co rusz dzwonią do mnie: mamo, mam nagranie! Mamo, będę robić nową płytę, mam trzy koncerty! A ja gonię za nimi na te koncerty, siadam zawsze w pierwszym rzędzie, pierwsza biję brawo na wypadek, gdyby ktoś nie chciał tego robić i płaczę ze wzruszenia.
A nie chciałaby Pani teraz założyć zespołu baletowego w Polsce?
KM: Miałam balet w Paryżu, od lat tworzę układy choreograficzne do projektów baletowych wystawianych na polskich scenach, ostatnio też dla telewizji, ale nie chcę tworzyć zespołu w Polsce. Tak więc chętnie przyjadę zrobić choreografię i popracować tydzień, dwa, trzy, ale generalnie wolę być wolnym strzelcem i bardzo chętnie wracam do mojego ulubionego trybu życia, czyli ciągłych zmian, podróży, poznawania nowych sytuacji i ludzi.
A może jest Pani egocentryczna i musi (przepraszam: CHCE ) ciągle być w centrum zainteresowania. Większość tzw. celebrytów jest wręcz uzależniona od ciągłego skupiania uwagi innych na sobie…
KM: Nie. Ja bardzo lubię być w cieniu, na przykład kiedy zapowiadam koncert mojej córki, nie pcham się na scenę, żeby tańczyć i skupiać uwagę widzów na sobie.
Ale to właśnie Pani osoba zwraca w takim momencie większą uwagę publiczności!
Ale ja mam nastroszone włosy i makijaż w trzech kolorach, a Ernestine jest osobą skromną, bez makijażu i naprawdę świetnie gra na fortepianie. Ona mnie ciągle traktuje, jak przybysza z kosmosu, a ja podziwiam jej skromność i tak się nawzajem tolerujemy.
A propos tolerancji… jedna z moich córek poprosiła mnie kiedyś przed wyjściem na wywiadówkę: mamusiu, ubierz się normalnie. Jak było u Pani?
KM: Jest pani świetnie ubrana! Zauważyłam to od razu.
Ale w Rzeszowie z tym nie tak łatwo…ciągle słyszę komentarze – często niepochlebne, oczywiście za moimi plecami.
KM: Myślę, że na taki stan rzeczy ma wpływ szerokość geograficzna, w której pani żyje. W Paryżu, czy Londynie nikomu, moim dzieciom też, nie przyszłoby do głowy nawet pomyśleć, a co dopiero obgadywać, że jestem jakoś nienormalnie ubrana. Po prostu każdy ubiera się tak, jak uważa za stosowne. Można w środku lata chodzić w futrze i nikt na ciebie nie zwraca uwagi, nie potępia. Na tym polega wolność obywatelska, że każdy może wyrażać siebie i swoją osobowość przez swój ubiór, uczesanie, zachowanie, przez to, co mówi i sposób, w jaki mówi. W Paryżu nikt na mnie zwraca uwagi, w Nowym Jorku podchodzą czasem ludzie i pytają: jaki to numer farby? Świetny kolor włosów, a ta sukienka, od jakiego projektanta? W Polsce niestety z powodu mojego wyglądu spotykam się z wieloma przykrymi uwagami. Np. na ulicy panowie podchodzą i oburzonym głosem mówią: Proszę pani! Jak pani wygląda, przecież w pani wieku to nie wypada! Kiedyś szła naprzeciw mnie jakaś starsza pani (tak ze dwadzieścia lat młodsza ode mnie), na mój widok stanęła jak wryta, postawiła swoje zakupy na chodniku i krzyknęła: Ależ proszę pani, tak nie można! Na co ja odpowiedziałam: ależ można, można, niech pani też spróbuje! Ale najgorzej jest w Moskwie. Tam plują na mój widok.
Polacy mieszkają w centrum cywilizowanej Europy, mają dostęp do wszystkich, światowych mediów i ambicje bycia nowoczesnymi ludźmi, a jednak kiepsko tolerują choćby czyjś odmienny wygląd. Co zrobić, żeby to zmienić?
KM: Trzeba walczyć. Ostatnio przyszłam na nagranie do telewizji w mini spódniczce, a młody kamerzysta pyta: do jakiego momentu można nosić takie spódniczki? A ja na to: do 55. On zbity z tropu pyta: a to pani jeszcze nie ma tylu? Odpowiedziałam, że nie – dziś mam 54,8 ( oczywiście miałam na myśli kilogramy, a on wiek kobiety). Jest trochę lepiej, niż 20, 30 lat temu. Myślę, że to idzie w dobrą stronę. Polacy mają wiele wspaniałych osiągnięć w wielu dziedzinach, widać ciągłe zmiany na lepsze, ale jedyne, co najtrudniej zmienić, to mentalność. Tu rzeczywiście jest jeszcze wiele do zrobienia!
Paryż to miasto o wielkich tradycjach artystycznych. Jak Pani widzi to niezwykłe miasto po 45 latach mieszkania w stolicy Francji?
KM: Paryż rzeczywiście jest niezwykły i magiczny, ale tradycje, o których pani wspomniała trochę mu ciążą. Paryż idzie trochę opornie w stronę nowoczesności. Są tam najlepsi artyści świata, ale wbrew pozorom oni tam nie mieszkają, tylko przyjeżdżają na występy. A młodzi paryżanie, zdolni artyści muszą wyjeżdżać z Paryża na prowincję, żeby tam zdobyć pozycję, wypracować nazwisko i dopiero wtedy wracają, ale na zaproszenie jako uznani artyści. Paryż jest wspaniały, ale ja o wiele bardziej lubię atmosferę Nowego Jorku, gdzie jest energia przez 24 godziny na dobę, więc kiedy wracam stamtąd do Paryża, to jest to wieś! O drugiej w nocy już restauracje zamykają. A jeśli ktoś jest głodny o czwartej rano, to co ma zrobić? Ostatnio w Warszawie chciałyśmy z córką zjeść kolację po 21. i też lokale już były zamykane. To są właśnie schematy, z których trzeba wychodzić, bo nie wszyscy idą do pracy na 7. i nie wszyscy kładą się spać po 21. Nowy Jork jest „czynny" 24/24.
Wszystko wskazuje na to, że Krystyna Mazurówna była i jest niezatapialna…
KM: Chyba rzeczywiście tak jest, bo – pomijając wszystkie moje wcześniejsze, życiowe przygody – kiedy skończyłam 50 lat, rozwiodłam się z mężem, zostawiłam mu wszystko, łącznie z pełnym kontem bankowym i zaczęłam znów od początku. Pracowałam jednocześnie na kilku stanowiskach: ekspedientki, informatorki w metrze, hostessy, modelki. Po pewnym czasie uskładałam na tyle konkretną sumę pieniędzy, że mogłam kupić mieszkanie. A później następne i kolejne. W końcu praca w nieruchomościach stała sie moim hobby. Kolejne mieszkania kupowałam już na nazwiska dzieci, żeby coś miały, kiedy umrę. Nawet, jeśli okażą sie fatalnymi artystami, to będą miały z czego żyć.
Projektuje Pani własne życie do plus nieskończoności?
KM: Tak. Teraz miałam pomysł, żeby przyjechać z córką do Polski i asystować jej w tournee koncertowym, w następnym miesiącu jadę z synem i jego synkami do Marakeszu. Moi wnukowie uwielbiają się ze mną bawić w różne przebieranki (już są skrzywieni zawodowo), więc będziemy się bawić do woli.
Pani życie jawi się nam jako fantastyczna przygoda, w której Pani grając główną rolę, zawsze wychodzi na swoje. Ale nie wierzę, że nie było w takim życiu Pani osobistych, emocjonalnych, wewnętrznych porażek…
KM: Oczywiście, że były! Największe wtedy, kiedy robiłam coś wbrew własnej woli. Na szczęście nigdy nie zapisałam się do PZPR, chociaż powiedziano, że jeśli się zapiszę, to dostanę główną rolę Czarnego Łabędzia w Operze Warszawskiej, gdzie byłam tancerką. Oznajmiłam, że nie wiedziałam, że czarne łabędzie powinny być partyjne i tej roli oczywiście nie dostałam. Ale ponieważ tej roli nie dostałam, to nigdy nie dowiedziałam się, jak to smakuje – więc nie mam czego żałować. Ale na przykład mój Tatuś, którego wielbiłam i szanowałam powiedział kiedyś: „Krysiu! Podobno Ty z jakimś panem mieszkasz, jak tak można bez ślubu. Bardzo Cię proszę, dziecko, weź ślub!". I ja głupia, posłuszna Ojcu, wzięłam ślub. Małżeństwo trwało 3 miesiące, rozwód 3 lata i to był jeden z największych błędów mojego życia.