Reklama

Ludzie

Nie tylko cerkiew w Baligrodzie trzeba odbudować, coś między ludźmi też

Z Jarosławem Tomaszewskim, warszawiakiem, architektem wnętrz i sekretarzem Stowarzyszenia Ratowania Cerkwi w Baligrodzie, rozmawia Alina Bosak
Dodano: 08.10.2018
41364_gl
Share
Udostępnij

Alina Bosak: Tak to było? „Zobaczyłem cerkiew. Przechyloną kopułę. Pomyślałem, że jeśli nikt nic nie zrobi, to dachy się zawalą”. I jeszcze: „Jeśli nie ja, to być może nikt”?

Jarosław Tomaszewski: Znalazła to pani…

Kiedyś Pan powiedział, że pomagając ratować cerkiew w Baligrodzie, spłaca lata przyjazdów w Bieszczady, „ładowanie akumulatorów”. To jest aż tak wielki dług?

Jest. W Bieszczady przyjechałem po raz pierwszy z rodzicami w latach 60. ubiegłego wieku. W czasach studenckich chodziłem po tych górach z obozami wędrownymi, nocowałem w schroniskach, przesiadywałem z gitarą przy ogniskach. To taka „choroba”, z której nie da się wyleczyć. Zapachu, jak w Bieszczadach, nie ma nigdzie. Jechałem tu pociągiem, potem pekaesem i pierwsze, co mnie uderzało, gdy w końcu wysiadałem u celu podróży, to zapach. Już wtedy zaczęły się pewne rzeczy, które doprowadziły mnie do cerkwi w Baligrodzie.   W stanie wojennym przyjechaliśmy z przyjaciółmi. To był rok 1982. Chcieliśmy w górach spędzić święta Wielkiej Nocy. Dziewczyny w Warszawie spakowały kostiumy do opalania, a tu zima na całego. W dodatku ten stan wojenny i zakaz przebywania w strefie przygranicznej. Wysiedliśmy w Lutowiskach i poszliśmy do strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza po zezwolenie. Mundurowy aż się uniósł. „Nie wiecie, że jest stan wojenny? Wypier…!”, krzyknął. No to pojechaliśmy do Ustrzyk Górnych. Stamtąd dotarliśmy na Połoninę Wetlińską, gdzie spędziliśmy urocze święta wśród śniegu i lodu, śpiąc na ziemi. Na drugi dzień zeszliśmy do schroniska PTTK w Wetlinie, gdzie pierwsze słowo, jakie usłyszałem to było: „Psiakrew!” Tak poznałem Piotra Ostrowskiego, który prowadził ze swoją mamą schronisko. To wtedy zaczęła się nasza przyjaźń i dziś wspólna praca w Stowarzyszeniu Ratowania Cerkwi w Baligrodzie. W tamtych czasach, zawsze gdy zawędrowałem z gitarą do Wetliny, siadałem na ławce pod ścianą, zaczynałem grać i zaraz dało się słyszeć: „Psiakrew!”. Jak Pani pyta, skąd ten dług, to właśnie stąd. Jechałem na tydzień w Bieszczady i wracałem do Warszawy, będąc kompletnie innym człowiekiem. Zapatrzonym w naturę i ludzi, których spotykałem. Takie to było rzetelne i prawdziwe. Łącznie z krajobrazem i tym, co na jego tle się działo. Przyroda i historia. Idąc doliną, wchodziło się nagle między stare jabłonie, spotykało przeszłość, przywracało ją pamięci.

Stare jabłonie po wysiedlonych mieszkańcach Bieszczadów – prawdziwe, ale i smutne.  Zaraz po wojnie te tereny zostały objęte przesiedleniami na mocy radziecko-polskiego porozumienia o wymianie ludności. Do Polski wysyłano Polaków z Kresów, a Ukraińców, którzy znaleźli się po polskiej stronie granicy – na wschód. No a potem była jeszcze rozprawa z UPA i rozpoczęta w 1947 roku Akcja „Wisła”, w ramach której masowo wysiedlono Ukraińców, Bojków, Łemków, głównie na Ziemie Zachodnie. Dramat tysięcy rodzin.

W latach 80. tą historią bardzo się zainteresowałem. Coraz więcej wędrowałem po dolinach, w których mogłem się natknąć na pozostałości po łemkowskich i ukraińskich wioskach. Szukałem zdziczałych jabłonek, trześni i śliw. Starych piwniczek i zarośniętych studni. Sporo czytałem o tych miejscach. Budował się szczególny obraz tego miejsca. Obraz, w którym to kompletnie nie jest błahe. Każda rzecz, z którą mamy do czynienia, jest dramatycznie silna, mocna. Jabłoń to nie jest tylko drzewko owocowe. To kawał tragedii. Dziś rosną chaszcze, pokrzywy, a pod spodem kryje się dramat.

Niektórzy woleliby tamte czasy zapomnieć. 

Wielu po prostu nie wie, nie interesuje się. W PRL-u władza nie bardzo chciała te tematy odgrzebywać. Młodzież rosła w świadomości, że Bieszczady to piękna przyroda i tyle. Zgoda, gdyby nie przyroda, to na te góry i ja bym nie zachorował. Ale potem okazało się, że historia też mi zapadła w serce. Któregoś razu jestem u Piotra Ostrowskiego, już w jego Leśnym Dworze w Wetlinie. Rok chyba 2001. Wracam przez Cisną i Baligród. Kiedy jedzie się od Bystrego, to w perspektywie widać cerkiew w Baligrodzie. Patrzę, a ona ma wieżę tak przekrzywioną, że zaraz runie. Katastrofa była o włos. Z powodu wieloletnich zaniedbań, przez dach ciekła woda, która wymywała zaprawę spomiędzy kamieni i cegieł. Spowodowało to zarwanie nadproży nad  oknami z północnej strony, poleciały słupy i wieża odchyliła się od pionu o kąt 36 stopni! Zatrzymałem się wtedy w Baligrodzie i doszedłem do wniosku, że jeśli czegoś nie zrobię, to się to zawali. Wiem, najłatwiej było wsiąść do samochodu i pojechać dalej…

Albo gdzieś zadzwonić i powiedzieć: Zróbcie z tym coś, bo się zawali.

Albo takie ogólnoświatowe: „Oni z tym nic nie robią”. Jacyś Oni. Nie znałem wtedy jeszcze Jana Herbetko, który dziś jest prezesem naszej organizacji, ale zacząłem rozmawiać z różnymi ludźmi, jak można by cerkiew uratować. Grażyna, żona Piotra Ostrowskiego, mówiła: „Zanim się za to weźmiesz, dobrze się zastanów”. Jako specjalistka budowy dróg i mostów wiedziała, że koszt ratowania zabytku będzie ogromny, że mogą pojawić się różne niespodziewane trudności. „Zrobisz krok w przód, dwa będziesz musiał dać w tył”, ostrzegała. Ale na tym etapie byłem idealistą i wszystko wydawało się do zrobienia, nawet jeśli koszty były kosmiczne. No i zdecydowałem, że będę ratował cerkiew.    

Wcześniej nie było na nią chętnych. Kiedy w 2000 roku kopuła przechyliła się, gmina zabezpieczyła środek stemplami i chciała przekazać jakiejś instytucji, którą byłoby stać na remont. Ale nikt nie chciał. Ani wojewoda, ani marszałek, ani Ordynariat Polowy Wojska Polskiego. Nawet kuria greckokatolicka odmówiła. Nikomu ta cerkiew nie była potrzebna, tylko Panu? Wójt Baligrodu musiał Pana witać z otwartymi ramionami.

Zanim do niego poszedłem, zacząłem od nagłośnienia sprawy. Bieszczady to miejsce szczególne. Moja żona śmieje się, że jeżeli jesteśmy gdzieś na końcu świata i siadamy na chwilę, to zaraz ktoś podchodzi i pyta: „Jarek?”  Któregoś dnia znów jechaliśmy do Piotra do Wetliny i zatrzymaliśmy się w Lesku, w herbaciarni. Zamówiliśmy coś, siedzimy i słyszę to właśnie: „Jarek?” Okazuje się, że gospodarze herbaciarni kiedyś tu ze mną jeździli na obozy wędrowne. Jak to się mówi, rzucili wszystko i wyjechali w Bieszczady. Namówili mnie, bym zagrał w ich herbaciarni pierwszy bieszczadzki koncert, podczas którego mówiłem o ratowaniu baligrodzkiej cerkwi. Zacząłem też robić koncerty w Warszawie, opowiadać ludziom o Bieszczadach, ich historii i tym, co jest dziś. W tych rozmowach z bieszczadzkimi przyjaciółmi rodził się plan. Zadzwoniłem do wójta  Baligrodu i powiedziałem, że chciałbym cerkiew ratować. Bardzo się ucieszył. Przyjechałem i poszliśmy do cerkwi. Otworzył drzwi. Wszedłem i oniemiałem. Ściany i sklepienia pokryte polichromiami. Na kopule niebo z gwiazdami, czterej ewangeliści i Święta Trójca, ale też ślady ostrzału z karabinu maszynowego. Barwne krajki w ościeżach okien i dziury po pociskach w dachu. Dziś polichromii z kopuły nie widać. Zniszczone wilgocią i mrozem, rozpadły się w rękach, jak tylko zaczął się remont. Zostały te krajki wokół okien i trzy obrazy figuratywne na słupach: św. Włodzimierz, św. Konstanty i św. Helena. Wtedy, gdy wszedłem tam pierwszy raz, wpadłem w zachwyt. Z zewnątrz cerkiew nie robiła wielkiego wrażenia, wyglądała jak coś zmurszałego, zawalonego. Wchodzę do środka, a tam jakaś baśń. Tylko śpiewającego chóru mi brakowało. Pomyślałem, że zrobię wszystko, by zaśpiewał. Przez to, że o cerkwi zrobiło się głośno, odnalazła się inwentaryzacja Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków z 1985 roku, a potem dokumentacja budowlana, ponieważ remont tego budynku był kiedyś zapisany w planach WKZ. I całe szczęście, bo wielu rzeczy ujętych w dokumentacji w momencie, kiedy przystąpiliśmy do remontu, już nie było.

Alina Bosak i Jarosław Tomaszewski Fot. Tadeusz Poźniak

Jak to się stało, że został Pan prezesem działającego od 2005 roku Stowarzyszenia Ratowania Cerkwi w Baligrodzie?

Podczas rozmów z wójtem dowiedziałem się, że w tym samym czasie grupa kilkunastu osób założyła Stowarzyszenie. Janek Herbetko był w tym gronie, także Maria Harasymowicz, a organizacji szefował wtedy ks. Miron Michaliszyn, greckokatolicki duchowny, postać tutaj znana i kontrowersyjna. Zaoferowałem pomoc. Gmina przekazała cerkiew Stowarzyszeniu. Zbieraliśmy pieniądze na remont. Dzięki pomocy różnych ludzi udało się dotrzeć do ministra kultury, powiedzieć, jak sytuacja wygląda i uzyskać pierwszą dotację na remont cerkwi. Dzięki tej pierwszej dotacji mieliśmy odbudować mury prezbiterium, dach nad prezbiterium i zakrystiami. Te pieniądze dostaliśmy w sierpniu 2006 roku i musieliśmy do końca roku wydać. Udało się zatrudnić inspektora nadzoru i firmę budowlaną z Sanoka. Zaczęliśmy remont, a tu któregoś dnia ks. Miron wygania inspektora i ekipę, bo coś mu się nie spodobało. Ekipa zeszła z placu i trzasnęła drzwiami. A był już październik, dotacja mogła przepaść. Wtedy ks. Miron przestał być prezesem. Cudem przekonaliśmy ludzi, by powrócili i dokończyli prace. 19 grudnia kończyliśmy deskowanie, przy padającym śniegu, z deszczem. Konfliktową sytuację ratował ks. Stefan Batruch z Lublina, także greckokatolicki duchowny. Postać znakomita. Odbudował kilka cerkwi, uruchomił dom pomocy społecznej w Prałkowcach pod Przemyślem. Zgodził się zostać na rok prezesem naszego Stowarzyszenia, a potem ta funkcja przypadła mnie, od roku Jasiowi Herbetko, ale ks. Batruch do dziś jest w zarządzie. Dalsze, najtrudniejsze prace prowadziła firma Józefa Kufla z Bliznego. Im się należą ogromne podziękowania, bo tak, jak Eugeniusz Kaliniecki, nasz inspektor nadzoru, tak i oni zaangażowali się w sprawę bez reszty.

Organizowanie pieniędzy nie było jedynym kłopotem?

Wyobrażałem sobie, że najtrudniejsze będzie zdobycie pieniędzy i zorganizowanie całej budowy, co się okazało nieprawdą. Najtrudniejsze się okazało to wszystko, co było w ludziach. Wszystkie niezabliźnione rany trudnego współżycia i historii polsko-ukraińskiej, polsko-łemkowskiej, polsko-bojkowskiej.

Ludzie wciąż pamiętają. 6 sierpnia 1944 roku do Baligrodu weszła sotnia UPA i zamordowała 40 osób. Wtedy część mężczyzn została uratowana dzięki interwencji księdza greckokatolickiego. Chcieli wejść do kościoła, ale duchowny im nie pozwolił. Jan Herbetko mówi, że to był ksiądz, który uciekał przed Rosjanami z Ukrainy. Przebywał tu kilka dni. Sotnia, która przyszła, nie znała go. Stanął w drzwiach i powiedział: „Możecie wejść, jak mnie zastrzelicie”. I odpuścili. Ale zabili ludzi na zewnątrz. Po wojnie gmina Baligród jako jedna z pierwszych została objęta przesiedleniami. Po grekokatolikach została ta cerkiew. Obrabowana przez wojsko. Niechciana przez miejscowych. Historia, z którą wciąż trudno sobie poradzić?

Animozje wciąż się odzywają. Kiedy zaczęliśmy remont cerkwi, z jednej strony mieliśmy postawę typu: „Będą odbudowywać i będą znów tryzuby tu chrzcić na Polaków”, a z drugiej niechęć Ukraińców: „Odbudowujecie, ale przecież my i tak nie możemy się ujawnić, nie możemy wrócić, wyście nas wypędzili”. Kiedy podnieśliśmy część budynku z gruzów i zaczęliśmy organizować w cerkwi pierwsze wydarzenia kulturalne, koncerty, to wielu ludzi nie przekraczało progu. Jakby wciąż nie byli pewni, co tu się może stać. To uważam za największy problem, największe zadanie, jakie stanęło przed nami – udowadniać, że cerkiew jest świadectwem kultury wszystkich, którzy tu byli, którzy tutaj są. To nie było i nadal nie jest łatwe. Ale, może dwa lata temu, coś drgnęło. Ludzie zaczęli w końcu do cerkwi zaglądać, pytać, czy będzie jakaś wystawa, koncert? I to, moim zdaniem, jest największy sukces tej odbudowy.

Odbudowuje się coś między ludźmi?

Tak, nie chodzi tylko o architekturę, ale także to, co ma ją wypełniać, czyli ludzki duch. Chcieliśmy szukać porozumienia, pojednania, a nie jątrzyć i rozgrzebywać rany. Traktować tę odbudowę jako pomnik dla przeszłości, dla ludzi, którzy tu byli, bo im się należy, żeby to uchować. 

Jako dom sztuki?

Co się tam w środku będzie działo, to już inna sprawa. Poza koncertami, były tu także msze ekumeniczne. Naprawdę piękne.

Kuria greckokatolicka nie chce cerkwi pw. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny w Baligrodzie? Wybudowana w 1829 roku była kiedyś centrum dekanatu baligrodzkiego, który przed wysiedleniami obejmował 11 parafii. To cenny zabytek.

Ale dla kurii byłby kłopot. Nie ma tu takiej społeczności, która mogłaby cerkiew utrzymać. Większość została wysiedlona.

Co zostało wyremontowane, a co jeszcze trzeba zrobić?

Najpierw ratowaliśmy przekrzywioną kopułę. W 2006 roku przyjechała firma, która się zajmuje m. in. przesuwaniem kościołów, domów. To też byli ludzie, których spotkałem u Ostrowskich w Wetlinie. Poprosiłem, a oni przyjechali i pomogli. Kopułę podnieśli, umocowali na rusztowaniach. Stała tak przez rok. Udało się zdjąć dachy, odbudować mury, nadproża okienne, zrobić wieńce. Odbudować całą konstrukcję i więźbę dachową, belki stropowe oraz tambur – podstawę i na tym osadzić kopułę. Potem zrobiliśmy blachowanie dachu. Tynki zewnętrzne, okna, drzwi do zakrystii, posadzki w prezbiterium, schody na chór i podłogi chóru. Można powiedzieć, że niedużo. Ale w stosunku do obrazu, z którym mieliśmy do czynienia, wykonana został praca gigantyczna.

Jarosław Tomaszewski i Jan Herbetko, obecny prezes Stowarzyszenia Ratowania Cerkwi w Baligrodzie 

Ile kosztowała?

Prawie 2,8 mln zł. I wydaje się, że  dość tanio to zrobiliśmy. 

Była nie tylko dotacja od ministra, ale i poszukiwanie darczyńców.

Zbierałem pieniądze na tych koncertach. Zawsze był futerał otwarty i ludzie wrzucali datki. Szukaliśmy też darczyńców prywatnych. Dawali pieniądze, i to wcale nie błahe. Dali nam więcej niż konserwator zabytków. Wspierali nas ludzie, wykonując za darmo różne prace, usługi. Ofiarowując materiał, drewno. Wszystko to pozwalało ciągnąć budowę.

Co teraz?

Najpierw posadzki nawy i babińca. Walczymy o fundusze na nie od paru lat. Od 2013 zarwało się wsparcie ministerialne. I trochę to rozumiem. Dopóki się obiekt walił, to miał priorytet. Teraz budowla jest bezpieczna. Chociaż, czy w kulturze zawsze racjonalnie dysponuje się pieniędzmi? Często wydaje się miliony na jakieś wielkie wydarzenie, po którym wszystko wyrzuca się na śmietnik. A można by dofinansować kilka takich obiektów jak ten. Ile jeszcze potrzebuje nasza cerkiew? 2 miliony i byłoby pięknie.

I co wtedy?

Dyskutujemy na temat ikonostasu. Mam w duszy ideę ikonostasu ze szkła. W cerkwi została tylko szafa – jego szkielet. W związku z tym, że ikonostasu nie ma, to jego odwzorowywanie byłoby złe z dwóch powodów. Po pierwsze, bo nie wiemy, jak to wyglądało, a po drugie – byłoby naśladownictwem i nie miałoby wartości autentyku. Jestem przeciwny odtwarzaniu tego, co było na ścianach i sklepieniach. To jest bardzo dobrze udokumentowane przez kalki i zdjęcia. Można pokazać w cerkwi na planszach, jak to wyglądało. Wolę o tym miejscu myśleć w sposób nowoczesny i otwarty. Połączyć tę starą bryłę, stary kamień z czymś niezwykłym. Nie tynkować cerkwi wewnątrz, zostawić ją w kamieniu. Wyspoinować, zrobić ościeża okien, odtworzyć w nich malowane krajki. Pokazać, co jest zachowane i takie jak kiedyś, a co nowe. I w tym umieściłbym nowoczesny ikonostas. Tamtego starego już nie ma. Ten nowy to cień ikonostasu, z duchami świętych. Wyobraziłem więc sobie taflę szkła z napylonymi złotem cieniami. Zarysy postaci, które są archetypiczne i bez trudu je rozpoznajemy – głowa, aureola, szata, ręce w różnych pozycjach, Matka Boska z dzieciątkiem. Cała tafla szkła podświetlana od dołu jest gigantyczną złotą ścianą. Przezierną, ale złotą. Trzy otwory, drzwi…

Chodzi o to, by nie wypierać się tego co było? Pokazać wspólne, wielokulturowe dziedzictwo? Ono tu przecież zostało. Nie było oddzielone jak brzytwą, ale przenikało się, zostawiało ślad w każdym, kto tu żył i żyje.

Mieliśmy ideę powołania Forum Kultury Karpat. Chcieliśmy powołać Fundację, która przejęłaby cerkiew od stowarzyszenia i zajęła się działalnością. Niechby te autokary, które lecą na pętlę bieszczadzką, zatrzymywały się w Baligrodzie. Po to dwukrotnie zapraszaliśmy do cerkwi Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej. Jak oni przyjechali… tu pył z posadzki, gołe mury, a oni weszli w tych frakach, w biżuterii, z instrumentami i zagrali. Pięknie. Niemal płakałem. Pomyślałem, że skoro na miejscu jest tylko garsteczka ludzi, których nie stać na utrzymanie takiego obiektu, to może jeśli w tę treść starą wprowadzimy sztukę wszelkiego rodzaju – muzyczną, plastyczną, teatralną, albo taki niezwykły ikonostas – to ludzie tu się będą zatrzymywać, zwiedzać, oglądać, słuchać. Mogłoby tu być np. muzeum instrumentów, które na tym terenie występowały. Bo tu istniał niezły tygiel kulturowy. Poza Polakami, Ukraińcami, Żydami, Łemkami, Bojkami, byli jeszcze i Węgrzy, i Słowacy, i Romowie, i Niemcy oraz Austriacy, którzy napływali tu w czasach Franciszka Józefa. Każdy wnosił kawałek siebie i swojej kultury. To jest skarb. To coś, czego nie należy niszczyć.

Warszawiakowi łatwiej to zrozumieć? 

Jak się siedzi w Warszawie, która jest mieszanką wszystkiego, tam jest to normalne. Nagle okazuje się jednak, że ten Baligród z tymi swoimi rynkami, piwnicami na wino ukrytymi pod miastem, też jest ciekawy. W cerkwi mógłby powstać ośrodek kultury, bazujący na tej przeszłości, na szacunku dla wszystkich, którzy tutaj byli, a z drugiej strony przyciągający ludzi tym, że tu się spotkają z rzeczami artystycznymi niezwykłej klasy. Że wchodząc do starej cerkwi, zobaczą coś nie z tej ziemi. A przekonuje mnie do tego jeszcze taka rzecz, że spotkałem się z twórczością artysty z Białorusi, który pisze ikony absolutnie nowatorskie, posługując się właśnie tymi archetypicznymi skojarzeniami. To ikony właściwie abstrakcyjne, ale z drugiej strony tak czytelne, tak mocne i tak piękne, że nic innego nie potrzebuję. Pojechał do Jerozolimy i zrobił tam kaplicę. Całą w czerni i złocie. Cudownie. O takim duchu myślenia artystycznego myślę tu.

Od paru lat ciekawe instalacje w baligrodzkiej cerkwi prezentują studenci architektury z Politechniki Warszawskiej. Odbywają się koncerty w ramach Festiwalu Tchnienia, którego współorganizatorem jest Tomasz Sybidło, także członek Stowarzyszenia Ratowania Cerkwi w Baligrodzie. Przyjeżdżają ludzie z całej Polski. 

I to jest piękne – zbitek tego starego, kamiennego wnętrza, jego ducha i historii, z lekkością i świeżością pomysłu artystycznego. To jest ożywcze, budujące. To należy robić. Nie naśladować, nie oszukiwać, nie udawać. Tego, co było, już nie ma. Wiem, że dla wielu miejscowych próg wciąż jest barierą nie do przebycia. Ale te koncerty coś zmieniają.

Wędrując po Bieszczadach dziś, znajduje Pan jeszcze wiele takich miejsc zapomnianych, o które trzeba by się upomnieć i coś z nimi zrobić?

Wiele. W Tarnawie Niżnej jest cerkiew murowana w coraz gorszym stanie. Żal jej. Ale muszę powiedzieć, że przy remontowaniu cerkwi w Baligrodzie poznałem wielu takich wariatów jak ja. Jednego z Katowic, który postanowił ratować cerkiew w Liskowatem k. Ustrzyk Dolnych, kolejnego z Warszawy, który chce remontować cerkiew w Króliku Polskim. Doradzamy sobie nawzajem, przecieramy szlaki do urzędów. Kiedy remontowaliśmy cerkiew w Baligrodzie, konserwatorem zabytków w Przemyślu była Grażyna Stojak, która bardzo mnie namawiała na podjęcie się także remontu cerkwi w Wielkich Oczach k. Lubaczowa. To jest o tyle ciekawy zabytek, że jest to jedyna cerkiew o konstrukcji szachulcowej, czyli muru pruskiego. Musiał ją budować jakiś niemiecki cieśla, może Austriak. Na szczęście została zabezpieczona i nie upadła. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, byłem pewny, że to się stanie. Tę budowlę trudno będzie jednak uratować, ponieważ trzeba by wymienić wszystkie belki drewniane, a ta konstrukcja trzyma się wyłącznie na nich, a nie na murze. Mur jest tylko wypełnieniem. Ją trzeba by po prostu rozebrać i postawić na nowo. Trzeba przyznać, że jej sylwetka jest szczególnie piękna.

Czy w Bieszczadach wciąż pachnie Panu wolnością?

Bardzo się zmieniły. W latach 70. chleb był dostarczany w czwartki, a dzisiaj oferta turystyczna kusi bogactwem. Na szczęście zapach został. Znów otwarła się szkatułka ze wspomnieniami… Kiedyś przyjechaliśmy zimą na Sylwestra. PKS wiózł nas z Sanoka przez te serpentyny. Stanął w Wetlinie. Otwieramy drzwi, a kierowca mówi: „Tylko uważajcie”. Wysiadamy i od razu wywinęliśmy orła na lodzie. A on po tych serpentynach zasuwał. Mogę też zdradzić, że w 1982 roku, 31 grudnia, w Bieszczadach zbudowana została figura Jaruzelskiego ze śniegu i o północy obalona. Ten zapach wolności wciąż tu jest. I boczne drogi też. Owszem, w Bieszczadach są i oblężone szlaki, po których w weekend majowy lepiej nie chodzić. Ale poza nimi zostały dziesiątki takich miejsc i takich dróg, gdzie człowiek idzie i jest sam ze sobą. I może spokojnie pomyśleć.  


Jarosław Tomaszewski, architekt wnętrz, poeta, „chłopak z gitarą” i bieszczadzki tramp, od 2006 roku zasiada w zarządzie Stowarzyszenia Ratowania Cerkwi w Baligrodzie – niegdyś jako prezes, obecnie sekretarz. Mieszka w Milanówku. Swoje prace prezentuje pod szyldem Armada Interiors. Jest autorem tekstów, muzyki i liderem zespołu Latający Dywan, który w tym roku wygrał festiwal Natchnieni Bieszczadem.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy