Reklama

Ludzie

Ewa Siemaszko: Zgoda na ekshumacje to ludzki gest

Alina Bosak
Dodano: 14.07.2023
Ewa Siemaszko, podczas konferencji naukowej w 80. rocznicę Zbrodni Wołyńskiej, 7 lipca w Cieszanowie. Fot. Alina Bosak
Ewa Siemaszko, podczas konferencji naukowej w 80. rocznicę Zbrodni Wołyńskiej, 7 lipca w Cieszanowie. Fot. Alina Bosak
Share
Udostępnij

Z Ewą Siemaszko, badaczką niezależną, która od ponad 30 lat, najpierw pracując z ojcem Władysławem Siemaszką, a następnie kontynuując pracę ojca, zajmuje się dokumentowaniem historii Zbrodni Wołyńskiej, rozmawia Alina Bosak.

Alina Bosak: Zaczęło się od oskarżeń. Prawda? To dlatego Pani ojciec, były żołnierz 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, zajął się zbrodnią?

Ewa Siemaszko: W 1984 roku w poznańskim czasopiśmie „Nurt” ukazał się wywiad z prof. Jerzym Tomaszewskim, historykiem z Uniwersytetu Warszawskiego na temat stosunków polsko-ukraińskich, głównie w okresie  II Rzeczpospolitej. Padły tam słowa, że na Wołyniu Armia Krajowa mordowała kobiety i dzieci ukraińskie, i że to nie była samoobrona. I ani słowa o zbrodniach ukraińskich, nawet słowa o tym, przed kim mogła być ta samoobrona. To ciężkie oskarżenie bardzo poruszyło kombatantów ze Środowiska Żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Zarząd Środowiska, w tym mój ojciec, opracował ankietę dla wszystkich oddziałów organizacji w Polsce z prośbą o ustosunkowanie się do stwierdzenia prof. Tomaszewskiego i o opisanie wydarzeń, do których doszło na Wołyniu w latach 1943-1944. Odzew był duży. Napłynęło 360 relacji. Świadkowie odpowiadając na ankietę nie trzymali się dokładnie pytań. One raczej sprowokowały i uwolniły ich pamięć. Uznano, że ich wspomnienia najlepiej będzie opublikować i w ten sposób odpowiedzieć na zarzuty z wywiadu w „Nurcie”. Opracowania relacji podjął się mój ojciec wspólnie z Józefem Turowskim. Obaj byli w 27. Wołyńskiej Dywizji. Powstało niezbyt duże opracowanie, ale pokazujące, że były to zbrodnie masowe i że doszło do nich na całym Wołyniu. Relacje opracowane zostały w układzie terytorialno-chronologicznym. Z prośbą o ich wydanie zwrócono się do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Warszawie. Niestety, maszynopis utknął w niej na kilka lat, podczas których relacje zostały przeredagowane na układ chronologiczny, bez uwzględnienia podziału terytorialnego. Data – miejscowość – ofiary.

To zamazywało, jaki był obszar zbrodni?

Ewa Siemaszko: Nie było widoczne, że na część miejscowości było kilka napadów i w jakim zakresie poznaliśmy fakty zbrodni w poszczególnych powiatach. Mimo, że Komisja przygotowała opracowanie do druku, to wciąż nie można było doczekać się wydania. W końcu, w 1989 roku, kiedy panowało ogólne zamieszanie w związku z przemianami ustrojowymi i nic nie wskazywało na to, że praca zostanie wydana, Zarząd Środowiska Żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji interweniował u ówczesnego ministra sprawiedliwości, któremu podlegała Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich. Po tej interwencji, w 1990 roku opracowanie „Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu 1939–1945” zostało wydrukowane. To było zaledwie 300 egzemplarzy. O wiele za mało. Książeczkę rozesłano do członków środowiska kombatanckiego, a zainteresowanie było tak ogromne, że bez pytania kogokolwiek o zgodę Środowisko zrobiło pokątnie dodruk. W nieco większym formacie. I tak opracowanie poszło w świat.

Otwarło Wołyniaków?

Ewa Siemaszko: Tak. Zaczęły napływać listy. Z uzupełnieniami, sprostowaniami. Niestety, Józef Turowski zmarł tuż przed ukazaniem się opracowania i ojciec został z tym wszystkim sam i właśnie w tym ostatnim etapie wydania „Zbrodni…”  przygotował korekty, a przed samym drukiem musiał zrobić indeks miejscowości. Termin był zabójczy. Poprosił mnie o pomoc. Siedzieliśmy całą noc. Wtedy sprawa Wołynia zaczęła się także dla mnie.

Dlaczego nie wcześniej? Czym był Wołyń dla dziewczynki, która przyszła na świat niedługo po wojnie, ale już w Bielsku-Białej? Daleko od Włodzimierza Wołyńskiego, Łucka, i miejsc, w których tyle przeżyli rodzice?

Ewa Siemaszko: O zbrodniach ukraińskich w moim domu w ogóle się nie mówiło. Ani w domu, ani w rodzinie, z którą utrzymywaliśmy przecież częste kontakty. Odwiedzaliśmy się w każde święta, a jednak tego tematu się nie poruszało. Wracano do innych traum. Nasza rodzina była doświadczona przez represje sowieckie. Oboje rodzice działali w Związku Walki Zbrojnej – Okręg Wołyń. Tato zajmował się wywiadem wojskowym, mama opiekowała się uchodźcami i ukrywała ludzi. Już po kilku miesiącach, w 1940 r. aresztowało ich NKWD. Trafili do więzienia w Łucku, które Sowieci urządzili w klasztorze sióstr Brygidek. Oboje z wyrokami śmierci czekali na wykonanie kary. Siedzieli w sąsiednich celach i przez ścianę zawarli ślub. Z tatą było trzech księży, dwóch z Włodzimierza Wołyńskiego. Jeden z nich został świadkiem. Mama miała w celi dwie towarzyszki i również poprosiła jedną o bycie świadkiem. Ta kobieta przeżyła wojnę, mieszkała w Lublinie. Ta druga, sekretarka szefa Okręgu ZWZ Wołyń Janina Dynakowska, została tam w Łucku zamordowana. Kiedy ją wyprowadzano na egzekucję, mama myślała, że wywożą ją na Sybir. Wcisnęła jej do ręki ciepłą czapeczkę. Enkawudzista popatrzył z politowaniem. Bo to nie było już potrzebne.

Pobrali się wbrew rozpaczy – to Pani słowa. Na początku kwietnia 1941 roku.

Ewa Siemaszko: W Wielkanoc. I cudem przeżyli „śmierć więzienia”. Kiedy w czerwcu 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka i do Łucka zbliżali się Niemcy, NKWD wymordowało około 2 tysięcy więźniów – Ukraińców, Polaków, Żydów. Rodzicom krótko przedtem zmieniono wyroki śmierci na pobyt w łagrach, ale nie zdążono wywieźć, a w trakcie likwidacji więzienia ojca nie trafiła kula i do kolejnej egzekucji, w której razem z niedobitkami rozstrzelane byłyby kobiety, nie doszło, bo do Łucka wkroczyli Niemcy. Znaczna część rodziny została wywieziono na Sybir – brat dziadka ze strony mamy z rodziną, siostra stryjeczna mamy z mężem i dziećmi, babcia ze strony ojca i jej dwie siostry – mąż i synek jednej z nich do Kazachstanu. Siostra mamy siedziała w więzieniu niemieckim, a ojciec mamy w sowieckim. Martyrologia naszej rodziny wiązała się z rządami Sowietów i oni stanowili w naszych oczach największe niebezpieczeństwo, tym bardziej, że po wojnie zostaliśmy wzięci pod ich but, a oboje rodzice ponownie zostali przez NKWD aresztowani w 1944 r. w Lublinie.

Zbrodnia Wołyńska nie pojawiała się w naszych rozmowach

Ledwo Armia Sowiecka zaczęła nas „wyzwalać”, Pani rodzice znów trafili do więzienia, bo przecież, kiedy uratowali się z więzienia w Łucku, to wrócili do Włodzimierza Wołyńskiego, ale od razu i do konspiracji w ZWZ, potem AK.

Ewa Siemaszko: Dlatego w 1944 roku NKWD aresztowało ich po raz drugi, w Lublinie, razem  wujkiem mamy. Mamę i jej wujka po kilku miesiącach wypuścili. Ojca zamknięto w Zamku Lubelskim, a potem we Wronkach. Przesiedział tam do 1946 roku, kiedy ogłoszono amnestię. Przez kolejne lata żyliśmy zbrodniami sowieckimi i tym całym złem, które wychodzi ze Związku Sowieckiego, rozlewa się na Polskę i inne kraje. Zbrodnie ukraińskich nacjonalistów nie pojawiały się w naszych rozmowach wcale.

Naprawdę nic Pani o nich nie słyszała do 1984 roku?

Ewa Siemaszko: Nie. Byłam zdziwiona. Nie wiedziałam nawet, że i wśród naszych krewnych były ofiary. Ich historię poznałam dopiero, kiedy ojciec zaczął zbierać relacje i poprosił kogoś z rodziny o opisanie okrutnego mordu na czteroosobowej rodzinie właścicieli majątku w powiecie włodzimierskim. Byliśmy z nimi skoligaceni przez siostrę babci.

W domu nie mówiono. A w szkole, na podwórku?

Ewa Siemaszko: Nie. Po wojnie zamieszkaliśmy w Bielsku-Białej. Miejscowi mówili, że jesteśmy Ukraińcy, bo przyjechaliśmy ze wschodu. Taki paradoks. Kolega z liceum zwierzył mi się kiedyś, że jego rodzinę też nazywano Ukraińcami, bo jego mama pochodziła z Wołynia, a ojciec z Małopolski Wschodniej. Po 1990 roku, kiedy napływały kolejne relacje świadków zbrodni, zaczęłam się włączać do ich opracowywania.

Bo ojciec prosił?

Ewa Siemaszko: Owszem. Coś trzeba było załatwić, sprawdzić w archiwum. Chciałam mu pomóc. Zaangażowałam się, bo widziałam, jaki to ogrom materiału. Ojciec przeglądał akta, jeździł na spotkania po Polsce, nagrywał świadectwa. Tymczasem zaczęły się jego kłopoty ze wzrokiem. Ale nie to było najsilniejszą motywacją.

Więc co?

Ewa Siemaszko: Relacje dzieci. Czytałam je i to mnie mocno poruszyło. Opisywały, jak mordowano ich rodziców, jak uciekały, jak przerażone tułały się po drogach. Te wszystkie makabry, które one przeżyły, wstrząsnęły mną. Powiedziałam sobie: „Teraz już nie możesz się wycofać”.

Dużo osób wtedy przestało też milczeć.

Ewa Siemaszko: Na początku lat 90. zaczęto zakładać stowarzyszenia kresowe. Wcześniej nie było wolno. One bardzo nam pomogły w zbieraniu relacji. Wiele informacji przekazało nam m.in. Stowarzyszenie Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu w Zamościu i Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Nacjonalistów Ukraińskich we Wrocławiu. Ułatwiały nam one kontakty z kolejnymi świadkami i ta współpraca zaczęła rozlewać się na cały kraj. Milczenie zostało przerwane. Po 1989 roku zaczęły się też ukazywać drukiem wspomnienia. Ale były i takie osoby, które mimo tej swobody, nie otworzyły się i nie chciały mówić.

Wciąż się bały?

Część nadal czuła ogromny strach. Były takie relacje, które musieliśmy oznaczać: autor NN. Ci świadkowe zastrzegali swoją tożsamość, tłumacząc, że nawet jeśli ich nic nie spotka, to przecież żyją ich rodziny, które może dosięgnąć zemsta morderców.

Groza – ogromna z powodu sposobów, w jaki mordowano na Wołyniu – została w nich na zawsze?

Ewa Siemaszko: Bali się zemsty nawet w Polsce. Wielu uciekinierów z Wołynia, a także ekspatriantów z miast – bo w 1944 roku na wołyńskich wsiach Polaków już nie było – trafiło na ziemie, na które przywieziono potem Ukraińców z akcji „Wisła”. Wołyniacy bardzo się ich bali. To był jeden z czynników, który ich powstrzymywał od składania relacji. Z czasem ten strach słabł, ale niektórzy do końca życia nie chcieli nic powiedzieć.

Relacji i tak były tysiące. Jak to ogarnąć w dwójkę?          

Ewa Siemaszko: Na początku pisaliśmy na maszynie, ale co rusz pojawiał się nowy szczegół, jakieś uzupełnienie. Przecinaliśmy kartki, wklejając paski z nowymi informacjami. Albo wycinaliśmy tekst, który trzeba było przerobić. Ręce opadały na ten ogrom pracy. Dopiero komputer pomógł. Nauczyłam się jego obsługi i było nam lżej. 

W 2000 r. ukazało się dzieło monumentalne – dwutomowe opracowanie autorstwa Pani i Pani ojca, pod tym tytułem „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945”. 1450 stron, a na nich powiat po powiecie, gmina po gminie, wyliczono wszystkie miejscowości, w których udało się ustalić ofiary. Oszacowaliście ich liczbę na ok. 60 tys., i to na samym Wołyniu, nie licząc Małopolski Wschodniej. Spis powstał po przeanalizowaniu niemal 1700 relacji, wspomnień, wykazów, listów, po przeczytaniu ponad 300 akt sądowych, dziesiątek ksiąg parafialnych i dokumentów Polskiego Państwa Podziemnego, ponad 300 książek i publikacji prasowych. Ile godzin pracy trzeba było na to poświęcić?

Ewa Siemaszko: Gdybym pracowała na etacie, tych dziesięciu lat by nie starczyło. Miałam na szczęście większą swobodę i tak zorganizowałam sobie pracę, aby móc zajmować się także tematem Wołynia. Faktem jest, że nie mieliśmy z ojcem wolnych niedziel. Nawet w święta siedziałam przy komputerze. Pod koniec 1999 roku opracowanie w zasadzie było gotowe. Chociaż do ostatniej chwili coś jeszcze uzupełnialiśmy. Fundusze na wydanie pomagali nam zbierać ludzie dobrej woli. Najtrudniej było od wiosny do jesieni 2000 roku. Książka była już w składzie, musieliśmy jeszcze opracowywać mapy na podstawie przygotowanych materiałów i nieustannie coś sprawdzać, korygować.

Przed tą pracą wielu historyków pochyliło głowy. Pozytywnie ocenił je m.in. prof. Grzegorz Motyka, autorytet w dziedzinie polsko-ukraińskiej historii.

Ewa Siemaszko: Nie ma opracowań idealnych. Oczywiście, pojawiły się tam pewne błędy. Niektóre źródła okazały się mniej pewne, niż to oceniliśmy przy pisaniu książki. Tak było np. w przypadku określenia daty napadu na Wiśniowiec. Świadek pomylił dzień napadu o dwa tygodnie, co zweryfikowaliśmy w toku wielu lat dalszej pracy. Takie korekty pojawiają się przy kilku datach, dotyczą także ofiar. Trafiły nam się osoby, które figurowały jako zmarłe, a jednak okazało się przeżyły, ale z drugiej strony doszło także bardzo wiele nowych nazwisk ofiar, o których wcześniej nie wiedzieliśmy.

Spis z opracowania wydanego w 2000 roku obejmował 1642 miejscowości na Wołyniu, w których zamieszkiwali Polacy. Zawiera 36,5 tys. udokumentowanych ofiar, a do tego 13,5-23 tys. osób, których okoliczności śmierci nie są znane. Od 23 lat uzupełnia Pani te dane. Jak zmieniają się liczby?

Ewa Siemaszko: Robiłam statystykę w 2008 roku, na 65. rocznicę ludobójstwa na Wołyniu, a potem w 2016 i w 2018 roku. Różnica była istotna. W wielu miejscowościach podawaliśmy ogólną liczbę ofiar, ale nazwiska tylko części zamordowanych. Przez lata udało się wiele nazwisk uzupełnić. Mamy też wiadomości o miejscowościach, które wcześniej w wykazie się nie pojawiły. Liczba miejscowości, w których zostali zamordowani Polacy wzrosła o ok. 400, liczba ustalonych znanych i nieznanych z nazwiska ofiar wzrosła o ponad 5 tys., a ofiar znanych z nazwiska o ponad 3 tys. Dane się zmieniają, prace są w toku, ale na pewno nie dojdziemy do ustalenia pełnego obrazu, bo po tylu latach jest to po prostu niemożliwe. Gdyby zaczęto na tym pracować tuż po wojnie, udałoby się to zapewne w 99 proc. Mimo to uważam, że pracę należy kontynuować, aby dojść do maksimum tego, co jest możliwe.

Zajmuje się Pani tym już od ponad 30 lat. Jakie refleksje pojawiają się po tylu dekadach pracy? Co cieszy, co smuci?

Ewa Siemaszko: Zrobiliśmy bardzo dużo. Nie mówię tylko o sobie. Wielką pracę wykonały stowarzyszenia kresowe i różni ludzie, którzy gromadzili i publikowali informacje na temat małych nawet wycinków terenu zbrodni. Tu w Polsce udało się bardzo dużo udokumentować i z całą pewnością wiedza o Zbrodni Wołyńskiej dotarła do społeczeństwa. Może nie całego, ale stan wiedzy pomiędzy 1990 a 2023 rokiem jest nieporównywalnie większy. Bardzo dużą rolę odegrał film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego, bo czytających nie jest tak dużo, a oglądających filmy znacznie więcej. Wiedzę spopularyzowały także filmy na YouTube – przygotowane przez różne media, IPN, ale i amatorów. Po ukazaniu się naszej książki, byłam z ojcem na konferencji we Wrocławiu. Bardzo duża frekwencja, ale odzew w mediach żaden. W latach 90. w uroczystościach upamiętniających uczestniczyły tylko rodziny ofiar i to głównie ze starszego pokolenia. Po 2008 roku to się zmieniło. Tą historią zaczęli się interesować młodzi ludzie. Wymianę informacji, wiadomości niesamowicie ułatwił internet. Postęp jest ogromny. Chociaż zawsze będą ludzie, których historia nie interesuje. “Co tam przeszłość”, machają ręką. “Przyszłość nas interesuje”.

Ktoś podrzucił worek kości

Czy rozczarowuje brak porozumienia w tej sprawie z Ukraińcami? Bo mimo, że jesteśmy w okresie upamiętniania 80. rocznicy, i to jako ważny sojusznik w toczącej się wojnie, wciąż ono nie nastąpiło. Chociaż były jakieś gesty, pojednawcze wystąpienie szefa ukraińskiego parlamentu Rusłana Stefanczuka w polskim sejmie, ekumeniczna msza św. z udziałem prezydenta Dudy i Zełenskiego. 

Ewa Siemaszko: Mam pretensje do elit ukraińskich. Zwyczajni ludzie całą wiedzę czerpią z tego, co elity przekazują: szkoły, media, politycy. I tutaj nie ma żadnej zmiany na dobre. Wręcz odwrotnie. Kult ludobójców z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii jest poszerzany i pogłębiany, część Ukraińców neguje zbrodnie, wszyscy usprawiedliwiają i usiłują wykazać, że to nasza wina, część wręcz twierdzi, że to Polacy mordowali Ukraińców, a nie odwrotnie.

Kiedy w 2003 roku, w 60. rocznicę prezydenci Kwaśniewski i Kuczma spotkali się w Pawliwce w Ukrainie, w dawnym Porycku – gdzie w krwawą niedzielę ukraińscy nacjonaliści zamordowali w kościele kilkuset Polaków – i potępili zbrodnie, wydawało się, że porozumienie jest bliżej.

Ewa Siemaszko: Wydawało się tak, bo w Porycku uporządkowano dawny cmentarz katolicki, wykonano tam upamiętnienie, postawiono też drugi pomnik po drugiej stronie drogi. Z obu przed samą uroczystością ktoś skuł fragmenty napisów. Z pomnika na cmentarzu usunięto słowo: „zamordowani”. W trakcie uroczystości słychać było wrogie okrzyki tłumu, który tam się zjawił, ale nie został wpuszczony na teren celebry. To nie byli miejscowi. Ci ludzie skądś przyjechali. Mówiło się, że Kuczma, który tkwił jeszcze w systemie sowieckim, nie był odpowiednią osobą, by wypowiadać się w sprawie zbrodni UPA i upamiętniać ofiary. Mimo tych ekscesów wydawało się jednak, że nastąpi jakiś zwrot. Ale on nie nastąpił. Od prezydentury Juszczenki chwała UPA – armii, która wykonała zaplanowane przez OUN-B ludobójstwo na Polakach – była forsowana. Dziś ta chwała przybrała takie rozmiary, że aby się z tego wycofać, trzeba by było wykonać tak samo wielką pracę, jaką włożono w jej upowszechnienie.

Dwadzieścia lat?

Ewa Siemaszko: Tak, dwadzieścia lat. To mnie smuci, ale w pewnym momencie doszłam do wniosku, że najważniejsze, abyśmy tutaj w Polsce dbali o prawdę i pamięć. I nie możemy ulegać naciskom tu u nas. Jeszcze zanim napłynęli uchodźcy wojenni, prowadziłam szkolenie dla nauczycieli historii na temat Wołynia. Podchodzili do mnie po zajęciach i mówili, że mają trudności z poruszaniem tego tematu w szkole, ponieważ w klasach są dzieci ukraińskie i ich rodzice po takich lekcjach przychodzą z awanturą – nie życzą sobie, aby o tym mówić. Pretensje zgłaszali wcale nie napływowi Ukraińcy, którzy przyjechali do pracy w Polsce, ale polscy, potomkowie przesiedleńców z akcji „Wisła”.   

Ktoś nazwał Panią kiedyś Antygoną – tą, która nieugięcie domaga się pochowania zmarłego. Bez pochówku żałoba nie może być domknięta. Na Wołyniu katolickiego pogrzebu doczekały się 2853 ofiary. Kości tysięcy leżą w dołach śmierci, czasem zarosły trawą tam, gdzie padła kobieta, mężczyzna, dziecko.  

Ewa Siemaszko: To nasze wielkie zmartwienie, że ofiary są pohańbione. W jednym z czasopism kresowych wydrukowano świadectwo kobiety, która dziesięć lat temu pojechała z grupą odwiedzić rodzinne strony na Wołyniu. Zwiedzali okolice miejscowości Szpaków. Kiedy tam byli, na cmentarz podrzucono worek kości. Polacy zrozumieli, że kogoś ruszyło sumienie, i że przyniósł te szczątki z powodu ich przyjazdu. Jest wiele relacji, w których Polacy jeżdżący na Wołyń jeszcze w czasach ZSRR, dowiadywali się o szkieletach wyorywanych na kołchozowych polach. To pokazuje, że my tych wszystkich kości, nawet przy dobrej woli Ukraińców, nie odnajdziemy, ale żebyśmy chociaż mogli ekshumować je ze zbiorowych mogił, o których wiemy, gdyby chociaż zgodzili się na to, abyśmy mogli je godnie pochować, ustawić znak pamięci, byłby to wielki krok. Ludzki gest. Tymczasem jest w tej kwestii po stronie ukraińskiej chroniczny opór. Tylko pięć ekshumacji w przeciągu 30 lat. Ostatnio otrzymaliśmy zgodę na poszukiwanie jednej zbiorowej mogiły. Gdy zostanie odnaleziona, trzeba będzie wnioskować o możliwość ekshumacji – zgoda może być udzielona, ale pewności nie ma, a jak wynika z dotychczasowych doświadczeń, udzielanie będzie trwało długo i tak o każdą czynność trzeba oddzielnie czynić starania, co wydłuża ogromnie cały proces. Podsumowując, ta ostatnia zgoda to nie powód do radości, bo wszystko wskazuje na to, że Ukrainie bardzo zależy na tym, żeby ekshumacji ofiar zbrodni UPA i jej pomocników nie było.  

Wywiad przeprowadzono 7 lipca 2023 r. w Cieszanowie, gdzie odbyła się konferencja naukowa w 80. rocznicę Zbrodni Wołyńskiej zorganizowana przez Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie. Podczas tego wydarzenia Ewa Siemaszko wzięła udział w panelu dyskusyjnym “Jak w 2023 r. rozmawiać o Wołyniu”, w którym uczestniczyli również: prof. Grzegorz Motyka, prof. Jan Pisuliński, ks. bp dr Marian Buczek oraz prof. Leonid Zaszkilniak.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy