Reklama

Ludzie

Inka Wieczeńska: Bieszczady fotografuję sercem i duszą!

Aneta Gieroń
Dodano: 26.08.2024
  • Inka Wieczeńska. Fot. Tadeusz Poźniak
Inka Wieczeńska. Fot. Tadeusz Poźniak
Share
Udostępnij

Z Inką Wieczeńską, fotografem i niezależną dziennikarką z Ustrzyk Dolnych, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Najsłynniejsza bieszczadzka kapelusznica! To o Tobie Inko?

Inka Wieczeńska: Może i o mnie?! ( śmiech) Noszę  je od ponad 30 lat … Dzięki nim  i  skórzanej torbie z koniem  stałam się rozpoznawalna. I tu nieskromnie powiem, że nie tylko w Bieszczadach, ale i w Polsce, zwłaszcza w Mrągowie. Mój pierwszy skórzany kapelusz uszyła mi wspaniała Romana Woźniak, popularna “Roma”, której kapelusze noszą wszyscy bieszczadnicy. To najpiękniejsze kapelusze w Bieszczadach! Na tym pierwszym podpisał się sam Kris Kristofferson, amerykański aktor, piosenkarz, kompozytor i autor tekstów piosenek. Legenda muzyki country. Do dziś jestem z tego dumna i noszę ten kapelusz jako symbol najlepszego, bieszczadzkiego rękodzieła.

Gdy rozmawiamy, z Twojego kapelusza spoglądają na mnie oczy wilka…

To pamiątka z pleneru fotograficzno-malarskiego, na którym jedna z artystek, Ludmiła Sabadini, w 15 minut namalowała wilki i teraz ze  mną chodzą. Są symbolem  Bieszczadów, niezależnej natury. Pióra w kapeluszu, to moje znaleziska, ale i  prezenty od przyjaciół. Kilka dostałam od artysty Andrzeja „Żmiju” Borowskiego.

 Ale kapelusze ciągną się za Tobą od Mrągowa.

Tam od 42 lat odbywa się najstarszy  w Polsce oraz jeden z największych w Europie festiwal muzyki country. Ludzie uwielbiają słychać muzyki, która narodziła się z kowbojskich i traperskich ballad na początku XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Mrągowo dało mi impuls do stworzenia wraz z grupą zapaleńców Bieszczadzkiego Festiwalu Countrowego CROCK Country Rock. Oprócz koncertów, odbywały się próby sprawności wozów terenowych, zawody konne w stylu Western i inne atrakcje. Wówczas sprawowałam obowiązki Szeryfa w spódnicy. (śmiech)

Bo gdzie, jak nie w Bieszczadach – tutaj mamy polski Teksas, albo Alaskę. Idealne miejsce na tego typu rozrywki. Na pierwszą edycję przyjechało więcej ludzi niż Ustrzyki Dolne liczyły mieszkańców. Szok….  i piękne czasy. Z organizatorami wspominamy je często z łezką w oku, ale wszystko ma swój kres.

Eksplozja. Fot. Inka Wieczeńska

W latach 80. XX wieku zdecydowałaś się zamieszkać tutaj na stałe?

Ponad 35 lat temu odnalazłam tu swoje miejsce na ziemi, ale wiele miejsc mnie ukształtowało. Urodziłam się w Elblągu, wychowałam w Częstochowie, w Warszawie ukończyłam studia na Uniwersytecie Warszawskim. Wtedy też rozpoczęłam współpracę z Polskim Radiem – zafascynowało mnie dziennikarstwo. Dostałam propozycję pracy w radiu jako „ latający” reporter. Nadszedł jednak czas stanu wojennego i już wiedziałam, że to nie jest zawód dla mnie. W mojej rodzinie pamięć o niepodległej, przedwojennej Polsce była żywa i nie wyobrażałam sobie, bym mogła brać udział w słownej obronie komunizmu. W końcu jestem wnuczką polskiego ułana.

Konie, kapelusze, umiłowanie wolności – kontynuujesz rodzinne tradycje.

Dziadek był niezwykłą postacią: rotmistrz, oficer przedwojennego WP, ułan, dżokej dżentelmen, wygrywał wszystkie gonitwy. Uhonorowany Rondem 7 Dywizji Piechoty w Częstochowie, ujeżdżał konie hrabiego Mielżyńskiego. I gdy przed laty nagrywałam wywiad z Beatą Tyszkiewicz, znakomitą aktorką filmową, na rodzinnej fotografii rozpoznała swojego ojca, który wręczał mojemu Dziaduniowi puchar zawodów jeździeckich.

Elbląg, Częstochowa, Warszawa – z każdego z tych miejsc w Bieszczady daleko. A jednak Ustrzyki Dolne Cię urzekły.

Kończąc studia wiedziałam, że nie ma przede mną przyszłości w Warszawie. Przypomniałam sobie wtedy,  że przecież z ukochanym tatusiem Jerzym, jako nastolatka przez pół Polski pędziłam  Iżem z przyczepą, by spędzić kilka tygodni pod połoninami. To był cudny czas. Wróciłam do tych wspomnień i już wiedziałam, gdzie chcę osiąść. Paradoksalnie, jako 13-latka kompletnie nie interesowałam się historią czy przyrodą Bieszczadów. Byłam harcerką i to było dla mnie najważniejsze. Biwakowaliśmy w okolicy Cisnej. Tatuś rozkochany w klimacie gór, aż promieniał, a ja od rana do wieczora biegałam z harcerzami i  też byłam zachwycona.

Śp. Król Juliusz z śp. Duchem gór. Fot. Inka Wieczeńska

Gdy zdecydowałaś, że dla Ciebie i męża Bieszczady będą nowym domem, nie bałaś się, że „na końcu świata” zmarnujesz najlepsze lata życia?

Nie, nigdy! Zawsze lubiłam wyzwania. Od początku byłam też absolutnie przekonana, że nasza przeprowadzka jest dobrą decyzją i musi się nam udać. Początkowo zamieszkaliśmy w Lutowiskach, a w Igloopolu znaleźliśmy pracę. To nie trwało długo, szybko przenieśliśmy się do Ustrzyk Dolnych, gdzie wspólnie z mężem otworzyliśmy zakład optyczny, który prowadzimy do dziś. W moim życiu ważna jest jeszcze Częstochowa – tam się wychowałam. W tym mieście urodziłam dzieci, a na Jasnej Górze ochrzciłam córkę oraz syna.

W Ustrzykach poczułaś się naprawdę wolna?

Tak, choć zawsze staram się być wolna i niezależna. Kiedy podchowałam dzieciaki, zatęskniłam za dziennikarstwem. W kolejnych  latach jako  niezależna dziennikarka przeprowadziłam  dziesiątki ciekawych rozmów z bieszczadnikami oraz ponad 50 wywiadów z czołowymi artystami scen polskich.

Wróciłaś do pasji, z której zrezygnowałaś w stanie wojennym?

Ale na swoich warunkach. Nie chciałam z nikim wiązać się etatowo.  I to była świetna decyzja. Od lat robię zdjęcia i teksty, o których sama decyduję, a co najważniejsze – one znajdują swoich odbiorców. Dużo publikowałam na łamach pisma „Konie i rumaki”, a przygotowując artykuły robiłam coraz więcej zdjęć. Dziś fotografia stała się moją największą pasją.

Jesteś autorką wielu pięknych portretów bieszczadników.

Dzięki temu świat Bieszczadów szerzej się dla mnie otworzył. Zaczęłam wchodzić w życie i ukochane miejsca bieszczadników, coraz bliżej byłam przyrody. Aż w końcu dostałam się do Polskiego Związku Fotografów Przyrody Okręgu Roztoczańsko-Podkarpackiego, jestem członkiem wspierającym  Stowarzyszenia Przewodników Turystycznych „Karpaty” i „przepadłam”. Zaczęło się prawdziwe fotograficzne szaleństwo. I tak jest do dziś!

Portret czy pejzaż?

Przyroda w tzw. złotych godzinach, kiedy jest miękkie światło, a  obrazy stają się bardzo  plastyczne. Nie ma dla mnie nic piękniejszego. Wiele osób twierdzi, że moje prace to nie  fotografia, a malarstwo – wówczas „pęcznieję” z dumy. (śmiech) Zawsze jednak mam świadomość, że jeszcze dużo mi brakuje do tej najlepszej, wspaniałej fotografii.

Najpiękniejsze bieszczadzkie miejscówki?

Nie będę oryginalna – najpiękniejsze są połoniny Wetlińska, Caryńska, Rawki. Wędruję tam nieustannie, o każdej porze dnia i roku. Ciągle potrafię się nimi zachwycać, odnaleźć w nich coś nowego, zaskakującego. Wiele razy nocowałam pod  połoninami. A ten  śpiew ptaków o poranku w przejmującej ciszy jest czymś absolutnie mistycznym.

Głębia. Fot. Inka Wieczeńska

Jesień w Bieszczadach, gdy buki się czerwienią jest najpiękniejsza. W fotografii także?

W górach każda pora roku jest wspaniała, ale ja bardzo lubię fotografować Bieszczady zimą, wiosną i jesienią.Latem za dużo jest ludzi, a bujna zieleń ogranicza nieco przestrzeń. Brakuje mi niuansów, jakie wydobywam w fotografii robionej w pozostałych porach roku.

Masz na koncie prawie 40 wystaw zorganizowanych w całej Polsce, a swoje prace prezentujesz pod tytułem „I takie są właśnie moje Bieszczady” nawiązując tym samym do utworu bieszczadzkiego zespołu KSU. Jakie są Bieszczady Inki Wieczeńskiej?

Naturalne, nie wydumane. Fotografia to kwestia wrażliwości i nie należy jej przypisywać żadnej ideologii. Fotografuję to, co mnie zachwyca i co porusza moją  duszę. Wszystko zależy od wnętrza fotografa i tylko w ten sposób  może powstać własny styl. A moje Bieszczady? Te, które stworzyłam, sfotografowałam sercem i duszą. Fotografia jest dla mnie kreacją obrazu poprzez wrażliwość.

I obraz ukochałaś bardziej niż słowo?

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest inaczej, ale te wszystkie wywiady też są dla mnie ważne. Uwielbiam dziennikarstwo, ale to fotografia jest moją największą pasją. Dlatego nie mam problemu, by o trzeciej w nocy wyjść w plener,  zrobić zdjęcia i wrócić do domu. Kilka lat temu, gdy opiekowałam się chorą mamą, tak właśnie planowałam sobie fotografowanie, by rano być już z powrotem w domu, zrobić śniadanie i być z rodziną. Ostatnio znów dużo czasu  muszę spędzać w domu, ale gdy się ma prawdziwą pasję, wszystko da się pogodzić.

Mimo to, udało Ci się zrobić dużo świetnych zdjęć i rozmów z bieszczadnikami.

I jestem z tego dumna. Dobrze zapamiętałam rozmowy chociażby z pustelnikiem Jano, czyli Janem Dareckim albo Juliuszem Wasikiem znanym jako Król Włóczęgów. Tego ostatniego trzeba było mocno dyscyplinować, bo obdarzony dużą fantazją, lubił snuć nie do końca prawdziwe opowieści. Mam diaporamę, która jest wzruszającym zapisem wielu tych postaci, które w ostatnich dziesięcioleciach stały się ikonami Bieszczadów, a spośród których wielu odeszło już na niebiańskie połoniny. Powoli żegnamy ostatnie pokolenie bieszczadników, które na te ziemie trafiło pod koniec lat 50. i w latach 60.  XX wieku. Prawdziwi, pierwsi traperzy, którzy przyszli w Bieszczady, zaraz po tym, jak wysiedleni zostali rdzenni mieszkańcy.

Ty przyjechałaś dwie dekady później, ale mocno włączyłaś się w popularyzację Bieszczadów, ich pozytywnego, niekoniecznie zakapiorskiego kolorytu. 

Przez wiele lat byłam współorganizatorką Zlotu Leśnych Ludzi w Polańczyku, na który zjeżdżali: Krysia Rados, Henryk Victorini,, Krzysztof Bross, Przemysław „Chmielu” Chmielewski, Lech Dyblik, Ryszard „Prezes” Krzeszewski, Piotr Dmyszewicz, Ryszard „Bury” Denisiuk, Krzysztof „Zbój” Szymala i wielu innych bieszczadników zwanych zakapiorami. Jednak kilka lat temu postanowiłam odejść. Uznałam, że chcę być wierna swojemu wyobrażeniu o Bieszczadach. Ich zakapiorska idea nie jest mi tak bliska, a samo słowo zakapior ma dla mnie negatywną konotację. W tych górach jest takie bogactwo przyrodnicze, kulturowe, historyczne i sakralne, że niekoniecznie trzeba budować mit bieszczadzkiego zakapiora.

Krysia Sienkiewicz. Fot. Inka Wieczeńska

Od ponad 30 lat obserwujesz, jak w kolejnych dekadach Bieszczady się zmieniają. Jak to wygląda z Twojej perspektywy?

Gdy przyjechałam tu w latach 80. XX wieku były autentycznie dzikie i słabo zaludnione. Dziś szybko się komercjalizują, co ma też swoje dobre strony, bo powstają świetne gospodarstwa agroturystyczne, kameralne, nawiązujące do historii Bieszczadów, promujące tutejszą kulturę.

I dlatego ciągle warto tu przyjeżdżać?

Bieszczady mają swój klimat, który dla mnie jest jedynym w Polsce. Wspaniałe połoniny, Jezioro Solińskie z widokiem na góry, do tego cudowna przyroda ze wspaniałą fauną i florą. Nasze buki trafiły na Listę Światowego Dziedzictwa Przyrodniczego UNESCO. To ciągle jest miejsce, które przyciąga niezwykłe osoby – ludzi wrażliwych, umiejących tworzyć, artystów, malarzy, rzeźbiarzy, reżyserów. W tej chwili współpracuję z  Robertem Żurakowskim, reżyserem przygotowującym film o rodzinie  Zdzisława Pękalskiego. Robię fotosy. Wspaniałe doświadczenie, zupełnie inne od moich wcześniejszych fotograficznych aktywności. Najtrudniej mi się odnaleźć, gdy słyszę: „Cisza na planie”, ale i tak się cieszę, że mam swój udział w tym wspaniałym przedsięwzięciu.  Zapowiada się kolejna, bieszczadzka, filmowa opowieść stworzona przez utalentowany duet reżysersko – operatorski Roberta Żurakowskiego i Mirosława Mazurkiewicza.

W Bieszczadach można oglądać Twoje zdjęcia?

Niedawno otwierałam swoją wystawę „IV Odsłona Bieszczadzka – I to są właśnie moje Bieszczady” podczas II edycji Bieszczadzkiego Festiwalu Filmowego „ALE CZAD” w Lutowiskach. Kilka dni temu wspomniane zdjęcia – 30 fotosów  w rozmiarze 60×80 drukowanych na płótnie przewiozłam do  Centrum Promocji Leśnictwa w Mucznem.

Fotograficzna kwintesencja Inki Wieczeńskiej?

Trochę tak, zdjęcia zbierane od wielu lat – fauna, flora i krajobrazy. Moje Bieszczady – jak je widzę i czym mnie fascynują. Wiele miejsc w tych górach ukochałam – w ostatnich latach najbardziej mój letniskowy domek na wzgórzu Laworty, skąd mam bajeczne widoki na góry z Ustrzykami u stóp. I gdy wstaję rano, mgła otula wszystko, z dołu wyziera tylko czubek kościelnej wieży, na moich oczach dzieje się magia!

Fotografie Tadeusz Poźniak i Inka Wieczeńska

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy