Nie trzeba sięgać do Wikipedii, żeby się dowiedzieć, co oznacza termin minimalizm. Jako kierunek w sztuce, muzyce, architekturze, jako filozofia życia, w skrócie – posiadanie mniej. Posiadanie jedynie tego, co niezbędne do życia. Przez tysiące lat panował na świecie minimalizm. Gdzie tylko rządzący królestwem mieli nadmiar, ich poddani natomiast, żyli za stawkę minimum, czekając na spełnienie proroctwa, że dopiero po śmierci Bóg im dołoży, a tamtym odbierze. Świat nie próżnował, ciągle się rozwijał i unowocześniał. Czasy prosperity rozlewały się po kontynentach niczym zaraza, jednak nie wszędzie dotarły, nie wszędzie się przyjęły.
Jedna część świata z epoki minimalizmu nigdy nie wyszła, a tym jedynym luksusem, który obywatele w tej części posiadają, jest krowa, smartphone i T-shirt Nike. Druga część świata – do której należymy my, Europejczycy – dostała zapewnienie od mediów i rządów, że bogate życie im się po prostu należy. Wzięliśmy tę obietnicę na serio, zaczęliśmy żyć na kredyt, za szybko, na wyścigi, gromadząc coraz więcej, na zapas i na wyrost. Przystawialiśmy drabinę, żeby sięgnąć jeszcze wyżej, przy tym wybrzydzaliśmy i wyrzucaliśmy produkt po jednorazowym użytku.
W tygodniach “zamknięcia” spowodowanego paniką wirusową – ach, jak żeśmy się wszyscy zmartwili, że to, co posiadamy na nic nam się przydaje – ze zgrozą przeglądałam swoje szafy, kufry i szuflady. Choć w chwili histerii, nie przyniosłam do domu tira papieru toaletowego, tony cukru czy mąki, ani kilo drożdży, i tak wszystkiego miałam w domu za dużo. Paczek makaronów, przypraw w 40 słoikach i 45 saszetkach, sosów o smakach słodkich, kwaśnych i spleśniałych, zjedzonych do połowy dżemów, majonezów czy tam biopast z bakłażanów. W woreczku z sezamem zalęgły się larwy!
W telewizji nie pracuję, nie występuję na Instagramie, do sanatorium w Krynicy czy na wczasy do Egiptu nie jeżdżę, nawet nie przesiaduję co sobotę na rzeszowskim rynku, a nagromadziłam przez ostatnie lata tyle, jakbym była skrzyżowaniem dziennikarki TVN z żoną piłkarza. 21 bar butów, 11 torebek, kilogramy kosmetyków – na cerę, na rzęsy, włosy, paznokcie, łokcie, pod pachy, pod brodę. Hektolitry płynów – do kąpania, smarowania, wdychania, polewania, namaczania, polerowaniai błyszczenia. W szafie kurtki, kurteczki, spodenki, spodnie, bluzki z pięcioma długościami rękawów w 25 kolorach oraz niezliczone ilości podkoszulków (większość za ciasnych) OMG!
Może właśnie nadszedł czas, aby wysiąść z tego „pociągu szczęścia”, który wozi nas od sklepu do sklepu, od wystawy do wystawy, a wszystkie stacje, na jakich się zatrzymuje, noszą taką samą nazwę – konsumpcja. Ci, którzy już wysiedli, żałują, że tak późno. Uświadomili sobie, że zmarnowali lata goniąc nie to, co im naprawdę daje szczęście. Inni zaczęli się zastanawiać, czy to, co widzą przez okno pędzącego „pociągu szczęścia”, naprawdę istnieje? Jeszcze inni, zamówili kolejnego drinka i pytają maszynisty, czy nie mogliby jechać szybciej?
Pozbycie się nadmiaru ubrań, butów, kosmetyków, bibelotów i doniczek, nie uczyni z nas automatycznie minimalistów. Uwolnienie się od pasji posiadania, nie polega jedynie na przewietrzeniu szaf i wyprzedaży garażowej, bo wtedy z minimalizmu robi się kolejny produkt – patrzcie i podziwiajcie czego nie kupiłam! Patrzcie i podziwiajcie moje puste szafy i brak dywanu w salonie!
Minimalizm, jeśli ma przynieść nam wolność, musi się zacząć od środka.