Wracam do protestu uczennic i uczniów I LO w Rzeszowie przeciwko zapowiedzi surowszego egzekwowania dress code’u, jaki obowiązuje na terenie szkoły. Media papierowe i ekranowe podchwyciły temat, ścigając się na hasła, z których – obowiązek noszenia biustonoszy – wzbudził najwięcej emocji oraz skojarzeń. Bo jak biustonosz, to i cycki, a o cyckach wiadomo, wielu marzy na jawie, we śnie, czasem pod kołdrą. Słowa jednej z nauczycielek, która podobno zwróciła się do uczennic luźnym tekstem – „ … dziewczyny, im więcej ukrywacie, tym bardziej pociągacie…”, pociągnęły i mnie do napisania tego tekstu.
Jestem absolwentką I LO w Rzeszowie, zatem temat dress code’u nie jest mi nowy. Sto lat temu rozpoczęłam naukę w tej wówczas elitarnej i wspaniałej szkole w centrum Rzeszowa. Nie było szatni, ani gdzie usiąść na przerwie, poza parapetem okiennym, z którego nas konsekwentnie przeganiano, sklepik był miernie zaopatrzony ze względu na kryzys, na papierosa szło się albo do toalety, albo za stertę desek na tyłach kościoła, a pani woźna Władzia i jej miotła posiadały władzę absolutną. Cztery lata minęły w cudownej atmosferze oraz przekonaniu, że po maturze świat możemy sobie wziąć na barana i ponieść, gdzie tylko nam się zamarzy. Wciąż spotykam absolwentów I LO (różne roczniki) i z przyjemnością stwierdzam, że stanowimy sentymentalną grupę gotową sobie wzajemnie pomagać i przy byle okazji wspominać – choćby sławnego historyka, który lubił sobie „postrzelać z biustonoszy” uczennic, kiedy te pochylone nad kartką pisały sprawdzian.
Pani dyrektor I LO, Lidia Wal, często osobiście przeprowadzała kontrole na obecność tarczy. Przyszyta miała być, nie wisieć na agrafce! Mnie się od Pani Dyrektor dostało nie za agrafkę, tylko za kolor sweterka. W czerwonym, ręcznie wydzierganym sweterku, przyszłam do szkoły spóźniona i pecha miałam, gdyż Pani Dyrektor akurat też się spóźniła. Spotkałyśmy się przy tych najcięższych na świecie drzwiach wejściowych. Ja grzecznie, dzień dobry, proszę bardzo, wrota pcham, Panią Dyrektor puszczam przodem, ona wchodzi, ja za nią, stajemy w przedsionku. Patrzy na mnie chłodno i mówi – „Słuchaj lalu, są inne sposoby zwrócenia na siebie uwagi, niż ubiór. Nie chodzimy do szkoły w takim kolorze”. – No i nie chodziłyśmy kilka miesięcy, aż do zmiany na dyrektorskim stołku. Nowy dyrektor nie zwracał się do nas per lalu i za jego kadencji można się było kolorowo, lecz skromnie, ubierać. Nikt nic nie odsłaniał, nosiło się raczej długie niż krótkie, buty płaskie, włosy na trwało, a czarne rajstopy robiły za afrodyzjak. A jednak, w tych przaśnych i zapiętych pod szyję czasach z „pociąganiem” nie było problemów… Wszystko działało jak trzeba, spojrzenia jak lawa gorące i odbicia zimne jak lód.
Dziś półnagość zastąpiła nagość, wyobraźnia umarła z nudów. Dyrekcja się denerwuje, rodzice się denerwują, uczniowie się denerwują, ksiądz-katecheta żegna się przerażony, bo jak tu religię wykładać młodzieży, kiedy tyle gołego ciała wyziera spod ubrania. I kusi…
Kończę felieton propozycją, która, jak wszystkie propozycje na świecie, jednych wykluczy, poniży i obrazi, innych uskrzydli i pchnie do działania.
Dress Code dla uczniów I LO im. Stanisława Konarskiego w Rzeszowie.
Punkt pierwszy i ostatni: Kiedy osiągniesz średnią ocen 5.0, możesz przyjść do szkoły w czym chcesz, nawet w bikini z węża strażackiego lub w koszuli hawajskiej rozpiętej na klacie do samego pępka. Dla wszystkich pozostałych, bez osiągu 5.0 – szary dres, pod dresem golf, a zamiast butów juniorki, koniecznie w kolorze czerwonym.