Uczestniczyłem w co najmniej kilku debatach medialnych na temat szans Podkarpacia i tego, co zrobić, by nasz region przestał być postrzegany przez niewtajemniczonych jako Polska „B” czy „C”. Wnioski zazwyczaj sprowadzały się do tego samego: stwierdzenia, że największym atutem Podkarpacia są Bieszczady i Dolina Lotnicza. Z pozoru dwa odległe światy. Z jednej strony atrakcyjne turystycznie góry, stanowiące wielkie dziedzictwo – nie tylko przyrodnicze, ale także kulturowe; z drugiej – klaster firm przemysłu lotniczego, a więc przemysłu wysokich technologii. Co skądinąd pokazuje, jak zróżnicowany jest potencjał regionu.
Czasy są jednak takie, że wszystko – nawet taki, wydawać by się mogło, „samograj” jak Bieszczady – wymaga promocji. A z tym jest fatalnie. Przynajmniej na poziomie urzędniczym. Kiedy ponad rok temu przeprowadzaliśmy dla magazynu VIP Biznes&Styl rozmowę na temat Bieszczadów z Zofią Kordelą-Borczyk, szefowa Fundacji Karpackiej – Polska z siedzibą w Sanoku wyraziła zdziwienie, jak bardzo nie potrafimy sprzedać takiego potencjału jak Bieszczady. Jej zdaniem, problem tkwi m.in. w braku współpracy gmin, z których każda próbuje promować się na własną rękę, a skądinąd uważają one promocję za „dopust Boży” i kierują do niej nie specjalistów, lecz ludzi z „selekcji negatywnej”.
Na szczeblu samorządu wojewódzkiego nie jest lepiej. Ostatni przykład to to, jak Urząd Marszałkowski traktuje rzecz na swój sposób unikatową, czyli cykl o czterech porach roku w Bieszczadach, zrealizowany techniką filmu poklatkowego, autorstwa Marcina i Krystiana Kłysewiczów (o spotkaniu z braćmi w kinie „Zorza” w ramach naszego cyklu BIZNESiSTYL „Na żywo” możecie przeczytać >
tutaj<). Są już gotowe trzy części – letnia, jesienna i zimowa, które na portalu YouTube obejrzało kilkaset tysięcy internautów. Te filmiki obejrzeli nie tylko Polacy, ale także osoby z innych krajów Europy, z USA, Azji, a nawet Afryki (miały ponad 20 wyświetleń z… Konga). Obejrzał je też zapewne Jarosław Reczek, dyrektor Departamentu Promocji w Urzędzie Marszałkowskim, bo zapewnił w Radiu Rzeszów, że ceni twórczość braci Kłysewiczów, a filmiki bardzo mu się podobają. „Cóż mogę dodać?” – stwierdził i… zawiesił głos.
No rzeczywiście, po tej urzędniczej „mowie-trawie” nie bardzo jest co dodać. Zwłaszcza, że konkretów brak. Jeszcze jesienią, po wypowiedzi rzecznika marszałka – Wiesława Beka, że samorząd województwa chętnie będzie wspierał tego typu inicjatywy, Krystian Kłysewicz wysłał do Urzędu Marszałkowskiego e-maila z prośbą o spotkanie. Ma potwierdzenie, że mail został skierowany do Jarosława Reczka. Odpowiedzi się nie doczekał, sam dyrektor od promocji twierdzi zaś, że żadnego maila nie otrzymał. Wytłumaczenia są tylko dwa: albo to „ściema”, albo w Urzędzie panuje totalny chaos komunikacyjny. Reczek opowiada o wielu inicjatywach promocyjnych Urzędu Marszałkowskiego, m.in. o filmie o Krystianie Herbie, który ma już dziesiątki tysięcy wejść na YouTube. Dziennikarka prostuje, że (skądinąd ciekawy) film, umieszczony w sieci trzy miesiące temu, obejrzało tylko 10 tys. internautów, a film promocyjny „Podkarpacie – przestrzeń otwarta” od 2011 niespełna 2 tys. Wyniki niezbyt imponujące. Reczek postuluje, by nie licytować się na liczby odsłon.
Powiem szczerze, że nie bardzo rozumiem sposobu myślenia i działania „fachowców” od promocji z Urzędu Marszałkowskiego. Nawet im się nie chce „przyjść na gotowe” i podpiąć się (potrząsając nieco kiesą, a nie chodzi o astronomiczne sumy) pod projekt, który już zdobył popularność, a pokazuje to, co mamy na Podkarpaciu najlepszego.
Bycie urzędnikiem w czasie kryzysu to fucha jakich mało: praca pewna, zarobki nie najgorsze, a wysilać się trzeba tylko na tyle, by się nikt nie czepiał. Urzędnik (w Rzeszowie czy gdzie indziej) stosuje tzw. obstrukcję z reguły z dwóch powodów: albo dlatego, że jest leniwy, więc musi pracować wolno, bo gdyby pracował szybciej, to wykonałby pracę za wcześnie i mogliby mu dołożyć zadań, albo ponieważ ma w tym ukryty cel: musi pilnować, by urzędowe „frukty”, w postaci np. dotacji, nie były dla każdego, kto ma pomysł (bo wtedy mógłby je dostać „nie nasz”), lecz tylko dla „swoich”.
Jak jest w tym przypadku? Nie wiem. Więc pytam.