W czasach, kiedy komputery nie nadążają ze zmianami, jakie się im w pamięć wprowadza, w czasach wściekłego dążenia, żeby stare zastąpić nowym, wolne szybkim, duże małym a grube płaskim i najlepiej bezdotykowym, mnie się coraz bardziej wszystko wczorajsze podoba. Obsesję na punkcie starych filmów i seriali miałam zawsze, ale ta niegroźna dla otoczenia ekstrawagancja nigdy wcześniej tak mną nie targała jak teraz. Kiedy w telewizji zaczynają serialową nowość, mój palec odruchowo naciska czerwony guzik na pilocie. Z góry zakładam, że to nie moje klimaty, bo wszystko, co piękne i wzruszające w polskiej kinematografii już było a żaden dzisiejszy aktor nie będzie przypominał mi wyglądem mojego taty jak Andrzej Kopiczyński w „Czterdziestolatku”, żadna polska aktorka nie wzbudzi tyle złości, co Małgorzata Braunek jako Izabella Łęcka, kiedy życie Wokulskiemu marnowała, więc na żadną nie czekam. A jakby tego było mało, „Lody jak dawniej”, które obiecywały przenieść cię smakami w dzieciństwo, samą sztucznością są mrożone.
Zimą, szczególnie w okresie przedświątecznym, za tym wczorajszym dniem tęsknię najbardziej. Szczęśliwa ja, której Boże Narodzenie kojarzy się z beztroską i bezpieczeństwem dzieciństwa! Niech tylko odrobinę śniegu spadnie a mnie się zaraz przypominają tamte srogie zimy, czuję mróz na policzkach i gorąc pod czapką, kiedy tak człapię na ostrzach łyżew, których nigdy mi się nie chciało przebierać na drogę powrotną z lodowiska do domu. (Zamarznięte bajorko na Piastów za punktowcami, gdzie obecnie jest stacja benzynowa Shell) Tyłek mokry, kolana obite, rękawiczki zamarznięte, z których wysysam trochę śniegu, żeby z głodu nie umrzeć. Idę i myślę, czy tato przywiózł już choinkę z lasu, bo to przecież dzisiaj ten dzień! Tato z panem Leszkiem, sąsiadem i przyjacielem, co roku wycinali nielegalnie pod osłoną nocy dwa świerki – o zgrozo! – przywozili przytroczone do dachu białej Dacii, targali po schodach klatki, świeży leśny zapach szedł za nimi na pierwsze piętro i wyżej.
W przedpokoju naszego mieszkania tato siekierą przycinał pień i razem ustawialiśmy drzewko w centralnym miejscu dużego pokoju. Pies wypijał wodę z talerzyka podstawionego pod śrogi, dziwił się kolorom, zapachom, ciągnął włosy anielskie po dywanie, nie pojmował, dlaczego w bańkach w których się przegląda, jego nos nagle taki wielki wyrasta…
Takie to były czasy, że chociaż niczego nie było, wszystko było. Szynka konserwowa obtoczona w pysznej galaretce, radziecki szampan, czekoladki malaga, sałatka jarzynowa, sernik z rodzynkami i obowiązkowo pod choinką praktyczny prezent – zestaw szalik+rajtuzy+pomarańcze+flamastry+czekolada. Pierwsza gwiazdka zawsze błysnęła na czas, kiedy już pusty żołądek przyklejał się do kręgosłupa, to ja zazwyczaj rzucałam hasło – jest! Potem przy zgaszonych światłach długo patrzyłam na rozjaśnione śniegiem podwórko, na wystrojone w biel gałęzie drzew, na płatki wirujące wokół głowy latarni i marzyłam… tylko nie pamiętam o czym.
Ludzie występujący w moim dzieciństwie niczym postaci z bajek, byli piękni, młodzi i szlachetni, mniej się przejmowali drobiazgami, byle co ich nie złościło, nie zaglądali do garnka i portfela innym, nie kłócili się z telewizorem, nie brali pożyczek, których spłaty gnębią miesiącami, nie zasłaniali brakiem czasu, nie straszyli pośpiechem, nie chorowali i nie zatruwali atmosfery Świąt sporami politycznymi. Byli też nieśmiertelni takim przez dziecko wymyślonym rodzajem nieśmiertelności – póki oni są, to ja też będę. Cały ten magiczny świat stworzyli specjalnie dla mnie, żebym zapamiętała, żeby to ciepło i miłość wystarczyły na długo, do samego końca. Tyle od nich dostałam świątecznej mocy, że wciąż się nią dzielę, uparcie rozdaję na prawo i lewo. Wy też podajcie dalej!
Wesołych Świąt.