Wykorzystywanie wizerunku i popularności osób znanych przede wszystkim z obszaru szeroko rozumianej popkultury, ale też z niekwestionowanym dorobkiem w dziedzinach – wcześniej czy później – dotykających każdego, jak np. medycyna czy prawo w kampaniach politycznych jest zjawiskiem tak starym, jak sama polityka. Relacje politycy – artyści, czy politycy – filozofowie (w starożytności określano tak wszystkich uczonych) analizował już Platon, a przede wszystkim Arystoteles. W genialnym dziele „Polityka” opisywał powody zapraszania ówczesnych celebrytów na salony władzy – najważniejszym było, jakbyśmy dziś powiedzieli, ocieplanie wizerunku „tyrana”. Ale też, zdaniem Arystotelesa, ówcześni celebryci sami zabiegali o „bywanie u tyrana”, bo to przynosiło im konkretne profity: tyran zamawiał u nich dzieła, nobilitował tych, którzy „u tyrana bywali”.
Oczywiście, zdarzali się niepokorni, gotowi dla zasad znosić ze strony tyrana niełaskę, co owocowało zwyczajnym klepaniem biedy. Przy czym Arystoteles zauważał, że im tyran światlejszy, tym łaskawszy dla artystów i uczonych niepokornych. Światły tyran wręcz zabiegał u niepokornych o bywanie na swoich salonach. I choćby z tego powodu zachęcam współczesnych polskich polityków, ale też celebrytów, do lektury starożytnej „Polityki”, choć nie wierzę ani trochę, by się do niej kiedykolwiek garnęli. W kontekście rozważań politologicznych Arystotelesa dzisiejsi celebryci ani nie są nowocześni, ani zacofani – są po prostu żywymi dowodami na niezmienność natury ludzkiej skłonnej poddawać się słabościom, ale też zdolnej do obrony zasad kosztem blichtrowatego komfortu, choć ta akurat zdolność do powszechnych nie należy albo się jej nie eksponuje, bo po co wywoływać poczucie dyskomfortu u większości…
Takie refleksje nachodziły mnie podczas minionej kampanii prezydenckiej, gdy oglądałem i słuchałem publicznych występów osób typu Tomaszów Lisa i Karolaka, Daniela Olbrychskiego, czy Wojciecha Pszoniaka nie mówiąc o Kubie Wojewódzkim, Monice Olejnik, czy prof. Ireneuszu Krzemińskim. Od kiedy pamiętam, zawsze budziło moje zdziwienie kreowanie na autorytety osób, które charakteryzują się wiedzą naskórkową, radzą sobie jakoś na poziomie wybujałej ogólności, ale gdy próbować je skłonić do głębszych analiz, zachowują się jak ktoś zmuszony do konwersacji w języku obcym – po wstępnych „dzień dobry”, „proszę”, „przepraszam” okazuje się, że nie mają nic do powiedzenia albo przechodzą na poziom insynuacji, obelg, lekceważenia itp. Ale jeśli takie dmuchane autorytety pozostają w sferze komentowania czy agitowania, to pół biedy. Gorzej, gdy pewnego dnia ujrzą w lustrze męża stanu i sami chcą ratować świat. Na przykład Paweł Kukiz. Świetny muzyk, któremu zawsze będę wdzięczny za genialną piosenkę „Miasto budzi się”, ale który ma potężny kłopot z rozkołysaniem nastrojów milionów swoich wielbicieli w wyborach prezydenckich. Zdołał im wmówić, że czarodziejską różdżką do naprawienia Rzeczypospolitej są jednomandatowe okręgi wyborcze i marginalizacja partii politycznych. Jak się to osiągnie, to reszta zrobi się niejako sama. Obsadził się w roli bohatera starożytnej baśni – Aladyna z lampą (JOW-y). A Bronisław Komorowski, niczym Dżinn, spełnił życzenie Kukiza – ogłosił referendum w sprawie JOW-ów i finansowania partii politycznych (od siebie dodam, że wolę finansowanie partii z moich podatków aniżeli z kasy gangsterów, bo trzeciego wyjścia nie ma – tak wynika z doświadczenia). Oczywiście zrobił to nie po to, żeby dać satysfakcję Kukizowi, ale po to, by pokrzyżować plany polityczne PIS-owi. Muzyk został niejako z ręką w naczyniu używanym nocą: oto spełnia się jego marzenie o referendum w sprawie JOW (nie pozwala na JOW-y obowiązująca konstytucja, ale to przecież już nie zmartwienie odchodzącego prezydenta), ale armię już mu rozszarpują niedawni towarzysze wspólnej walki – Kukiz zrobił swoje, niech wraca na estradę! Wygląda na to, że facet wszedł do gry, o której ma raczej blade pojęcie i nie bardzo wie, co dalej.
W lecie 2009 roku Plus-Minus, sobotni dodatek publicystyczny Rzeczypospolitej, opublikował rozmowę Roberta Mazurka z Pawłem Kukizem, wtedy jeszcze popierającym Platformę Obywatelską, choć już z zastrzeżeniami. Muzyk nie zostawiał suchej nitki na rządach PIS-u, choć już tracił zaufanie do PO, ale przyznał, że coś się zmieniło na lepsze, bo po raz pierwszy nie on dopłacał Urzędowi Skarbowemu przy rozliczeniu podatkowym, ale Urząd Skarbowy zwrócił mu „całkiem pokaźną kwotę”. Red. Mazurek wyjaśnił muzykowi, że rząd PO nie ma z tym nic wspólnego, bo podatki zdążył obniżyć jeszcze rząd Jarosława Kaczyńskiego. Paweł Kukiz wydobył z siebie: – Jak to? Robert Mazurek wyjaśnił mu, że ustawa weszła w życie 1 stycznia 2008 roku, dlatego jej skutki Kukiz odczuł po rozliczeniu podatku za ten rok, czyli w 2009. Paweł Kukiz przyznał, że nie wiedział, że tak to działa. Mnie to wtedy ubawiło. Mam nadzieję, że od tamtego czasu muzyk choć trochę się dokształcił. Sądząc jednak po dotychczasowych owocach jego politycznej przygody, ma przed sobą bardzo wiele pracy.