Są momenty, kiedy żałuję, że nie urządza się dla nas zjazdu puzonistów, lecz kameralne festiwale – muzyki anielsko brzmiącej głosami najsłynniejszych sopranistek na przykład. Zamiast nam huknąć puzonem pod balkonem, i to w sile dziewięciu tysięcy chłopa naraz. Zrobili tak kiedyś Niemcy w mieście Ulm nad Dunajem, tam gdzie się narodził „mózg wszechczasów” Albert Einstein. Ale nie z jego powodu ulmianie przeszli do historii, tylko dlatego, że urządzili najgłośniejszy na świecie koncert. Okrzyknięty jako najgłośniejszy koncert wszechczasów! Jest, cholerka, powód do dumy. Fakt, faktem, wszystkie szyby w okolicznych domach powypadały. Powiedzą państwo, że nam brakuje aż takiego zadęcia? A rozejrzyjcie się, proszę, po urzędach, departamentach i gabinetach, nie wyłączając politycznych i ordynatorskich, iluż nadętków tam siedzi. I jak oni to robią, że nie pękną?!
Lekcję jak być szefem z klasą (nie mylić z – kasą), odrobimy sobie innym razem. Teraz skupmy się na korzyściach płynących z głośnego grania.
Otóż korzyść dla artystów z głośnego grania jest taka, że oni wtedy nie słyszą, jak zachowuje się publika. Do tego właśnie piję. Wszak jesień nadchodzi wielkimi krokami, a wraz z nią sezon bywania na salonach muzycznych. Obecność obowiązkowa! Przynajmniej na inauguracji sezonu. A zatem: panie – do krawcowej żeby poszerzyć tu i ówdzie zeszłoroczne toalety, panowie – nie ma rady, trzeba przywdziać garnitury jak zbroje i… wpieriod!
Kto nie bywa, ten nie istnieje, zapada się w towarzyski niebyt, który może skutkować spadkiem akcji osobistych, dotkliwszym niż spadek akcji na giełdzie. Te ostatnie można jeszcze kiedyś odrobić, jak przyjdzie hossa. W końcu chyba przyjdzie… Musi przyjść! Ale tych pierwszych – sobistych akcji już się odrobić raczej nie da. Bo kiedy nas nie ma, to inni zajmują prędko nasze miejsce. I kariera przechodzi koło nosa. Fiuuu!
A poza tym nie można w dzisiejszych czasach uchodzić za troglodytę. Zwłaszcza, gdy już nawet dzieci uczą się w przedszkolu o tym, że do zwierzątek i do roślin przemawiają melodyjne dźwięki. A do nas nie?!
W czasach (nie)słusznie minionych mówiło się co nieco o eksperymentach z muzyką w oborach a nawet w kurnikach (niektórzy – wiem kto – sami próbowali). Eksperymenty polegały na tym, że krówkom czy nioskom puszczano Mozarta, albo walce Straussa i okazywało się, że takie muzycznie wypasione krówki dawały więcej mleka, a kury znosiły więcej jajek. Nie wiadomo czemu te eksperymenty nie stały się u nas powszechną praktyką. Można się tylko domyślać – naszym rolnikom przecież nic się nie opłaca. Toteż raczej nie ma co liczyć, że ktoś teraz sobie o tym przypomni i zastosuje w swoim gospodarstwie chociażby wariant „indyjski” – gdzie uczeni dzięki muzyce uzyskiwali o połowę więcej ryżu i tytoniu aniżeli z poletek nie przeoranych muzyczną kulturą. Kartofle też lepiej rosły!
A czy państwo pracują przy muzyce? Ja – zawsze. Ten felieton piszę słuchając Crazy Frog. Stąd tyle szyków przestawnych, ale nie przepraszam. Tak ma być, żeby tekst trzymał rytm. Słowo jest jak muzyka – musi żyć własnym rytmem. Bez tego wlokłoby się jak za pogrzebem. Nawiasem mówiąc, przy Requiem Mozarta redagowałam latami cudze teksty, które musiały wejść do gazety… Dlatego teraz z czystym sumieniem mogę polecić tę metodę następnym pokoleniom żurnalistów, którzy też „niechcom ale muszom”.
Księgowym sugeruję Divertimento Mozarta, poborcom podatkowym – Odę do Radości Beethovena. Nie ma się co ociągać, ani wstydzić. Albert Einstein też pracował przy muzyce. Kochał Mozarta, sam zresztą świetnie grał na skrzypcach. Muzyka to była jego druga wielka miłość. Pierwsza – iadomo: miłość do nauki. Wyniki znamy, ale jeszcze nie wszystkie i nie wszystko jesteśmy w stanie pojąć. I docenić?
A teraz proszę zgadnąć, przy jakiej muzyce pisze, próbując uniknąć ortograficznych wpadek, swoje przemówienia (dydaktycznym smrodkiem okadzone) pan prezydent miłościwie nam panujący pod Najjaśniejszym Żyrandolem?
Żeby nie zaliczać w kółko tych samych wpadek, także innego rodzaju, trzeba się reformować. Tylko jak? Mistrz Słonimski mawiał, że jeśli nie wiesz, jak się zachować, to zachowuj się przyzwoicie. Ale co to znaczy w dzisiejszych czasach? Ano, popatrzmy…
Nasza (podkarpacka) publiczność koncertowa słynie z dobrych manier. Artyści to kochają. I chwalą. Bo: nie spóźniamy się na koncerty, a jeśli już się komuś zdarzy, to przycupnie pod ścianą jak trusia aż do przerwy i dopiero wtedy szuka swego krzesła. Przechodząc zaś pomiędzy rzędami zawsze zwraca się twarzą do siedzących. A potem zastyga w zasłuchaniu, i klaszcze, kiedy trzeba, i wstaje do owacji nie waląc siedziskiem o oparcie. Nie drapie się, nie szeleści, nie żuje. I nie pachnie już tak intensywnie jak drzewiej bywało. Telefon komórkowy też mu już nie dzwoni, nawet jeśli jest VIP-em pierwszej rangi (czytaj – ma darmowe krzesło w honorowym rzędzie). A po koncercie nie urządza wyścigów do szatni zanim artyści nie zejdą ze sceny.
Czasem jednak ideał sięga bruku.
Było tak. Wśród prześwietnej publiczności na koncercie z udziałem słynnego sopranu oraz basu o barwie tak aksamitnej, jak tylko można sobie wymarzyć w najpiękniejszym muzycznym śnie, trafiło się paru harcowników; w tym jeden do wtóru – szeptacz. Najgorszy gatunek. Nie potrafi się cieszyć słuchaniem, jeśli nie komentuje: ależ Ona śpiewa, nooo, to jest Głos… Takie teksty. Pełne zachwytu, niestety non stop. Fałszujący fortepian można w trakcie przerwy koncertowej spuścić w czarcią zapadkę pod sceną i podstawić drugi. A z takim szeptaczem, co? Ani w gębę trzasnąć, ani za kołnierz wyprowadzić.
Koncert odbywał się w starej cerkwi (służącej teraz za kościół). Cerkiewka malutka, wszystkie ławki zapełnione, w bocznych nawach – tłum, na chórze ledwie parę miejsc wolnych, ale taki zaduch kadzidła po mszy, że ludzie zeszli na dół i też przy drzwiach stają, jak ja. Soliści przed ołtarzem – parę kroków od publiczności, aż krępująca bliskość. Śpiewają arie maryjne, te najpiękniejsze, znane i mniej znane, jak Ave Maria z oratorium Credo Henriego Seroki, napisanej przez niego specjalnie do polskiego serialu „U Pana Boga w ogródku” – cudo.
Nagle zza pleców tłumu przepycha się mamuśka z dwiema diabliczkami. A one na chodniku wiodącym do ołtarza, tuż przed artystami, zaczynają odgrywać jakąś dziwną pantomimę. Wiją się, machają rączkami, pokazują „kino” – jak to dzieci. Mamuśka nie reaguje, słucha natchnionych arii. Dopiero, gdy diabliczki się zmęczyły, wyprowadza je z kościoła. Będzie spokój? A gdzie tam. Po chwili znowu wróciły, żeby kontynuować występ. No i na koniec, gdy w duecie artyści śpiewali już finałową, arcytrudną arię wymagającą maestrii i ciszy, wlazła z szelestem sztucznego jedwabiu parafianka w garsonce, a za nią Beethoven. W bokserkach. Na ręce rolex.
Porozglądał się chwilę, po czym rzekł, nie ściszając głosu: – Chciałaś zobaczyć muzykę na żywo, to patrz, ale ja wychodzę.
I wyszedł. Wolał disco polo?
Szeleszczącą za nim pospiesznie jedwabiami zagłuszyły brawa. Był koniec koncertu.
Czemu Beethoven? Tak mi się jakoś skojarzyło. Słowo beethoven w języku flamandzkim oznacza buraczany ogród, a może buraczane pole. To by nawet bardziej pasowało. Zważywszy na hektary demonstrowanej ignorancji.
Tu proszę o wyrozumiałość, że znowu się czepiam, ale trudno przestać jak się widzi taki model żywcem wyjęty z „Buta w butonierce” (Bruno Jasieńskiego). Taki „siebiepewny, z rękami w kieszeniach, genjalny i rad”, że… już samą swoją postawą potrafi wykrzyczeć światu gdzie on ma – detalicznie i hurtem – tę naszą kulturę, muzykę, obyczaje, artystów. I to wyjątkowe miejsce, gdzie zagościła sztuka.
I tę całą resztę, czyli nas.
Postscriptum. W świetle tego, co tu opisałam, jakieś profesjonalne badanie etnograficzne – jako metoda obserwacji zachowań ludzkich w ich naturalnym środowisku – mogłoby być ciekawe. Zwłaszcza w skojarzeniu z innym badaniem. Przeprowadzili je etnografowie pośród prymitywnych plemion Amazonki. Badając ich wrażliwość muzyczną uczeni stwierdzili, że te prymitywne plemiona nadamazońskie wolą słuchać muzyki klasycznej niż rockowej. Disco polo badacze im chyba nie puszczali, więc bez rzetelnych dalszych badań trudno mi zaryzykować wnioski i paralele odnośnie do niektórych przedstawicieli naszych tubylczych plemion.