Reklama

Ludzie

Święta na 5 osób, nie licząc psa. Felieton Magdy Louis

Magdalena Louis
Dodano: 06.12.2020
52165_louis
Share
Udostępnij
Jest nas spora grupa, napalonych święta-maniaków, którzy już 1 grudnia odpalają domowe iluminacje, a najdalej 10 grudnia stawiają żywą choinkę, która w okolicy Wigilii jest już samymi suchotami. W nagrzanym kominkiem salonie, ledwie zipie, z jej zwiędłych gałązek spadają na podłogę szklane bańki tłukąc się na piękne księżyce. Ale co tam, lepiej wcześniej niż jeszcze wcześniej, na przykład końcem listopada, bo i tak się zdarzało. Pod choinką fury prezentów, ładnie opakowane, z dedykacją, piętrzą się i czekają na koniec Wigilii. Oczywiście śniegu brak, w telewizji kolędują Golce i Steczkowska, dyskretnie podajemy sobie rapacholin  i oficjalnie parzymy verdin. Jak kto ma jeszcze zdrowie, przepija zestaw kapusta-grzyby-pierogi-ryby, kieliszeczkiem Becherovki. 
 
W dawnych czasach, po Wigilii szło się na pasterkę. Ostatnio byłam jakieś milion  lat temu. Poszliśmy kupą, kolędując po drodze i popychając się w zaspy. Podłoga na wejściu do kościoła była mokra i błotnista, ludziska podtrzymywali się nawzajem, żeby nie wywinąć orła. Świątecznie rozweselony ksiądz, czerwony na buzi jak ruski żołnierz w trakcie wyzwalania, rozpoczął Pasterkę w te słowa; Moi kochani, za parę godzin będziemy siadać do Wigilii… Cuda, cuda ogłaszają. 
 
Skąd się u mnie wzięła świąteczna obsesja? Z dzieciństwa. W ogóle, zima dobrze mi się kojarzy, żywię do zimy serdeczne uczucia i bardzo ją szanuję. Gdy przychodzi moment leczenia wspomnieniami (ach te dziwne, nieprzespane nocki!) moje zawsze rozpoczynają się w mrozie i śniegu. Wszystko, co działo się wokół świąt, smakowało i wyglądało wspaniale, to był czas absolutnie wyjątkowy, a wyjątkowość nie była wyprodukowana w fabryce w Chinach. 
 
W wannie nigdy nie pływał karp, mama w Wigilię serwowała kostkę rybną w panierce, ponieważ żadne z rodziców nie miało drygu do zabijania. Podobno dzieci za głośno płakały, gdy spróbowali wprowadzić tę tradycję w życie, ale ja tego nie pamiętam. Choinkę przywoził tato; wnosił wielkie drzewko na pierwsze piętro naszego mieszkania w bloku, zostawiając na schodach ślad z igieł.  Zanim stanęła w dużym pokoju,  przycinał pień i obcinał suche gałązki, mama go ponaglała, był już najwyższy czas uwolnić szynkę z puszki! Zapach tej szynki oblegał całą kuchnię, smak słonej galaretki, którą była otulona, mam wciąż pod językiem. Na choince wieszałam czekoladki, papierowe gwiazdki, kolorowe bańki z prawdziwego szkła i łańcuch światełek, w którym co roku szukaliśmy tej jednej, przepalonej żarówki.  Szynkę jedliśmy w Boże Narodzenie, przegryzając pomarańczami przysłanymi przez ciotkę z Ameryki. Czasami docierały do nas miękkie i nadgnite, ale i tak stanowiły kulinarną sensację. W Wigilię obowiązywał zakaz włączania telewizji, wychodzenia z domu i przyjmowania gości, kulminacyjny punkt dnia, stanowiło rozdawanie prezentów. Przeważnie w paczce dostawałam ciepłe rajstopy, szalik, słodycze i coś szkolnego – piórnik lub kolorowe flamastry. 
 
Wspaniałe były też zimowe ferie, śnieg padał nocą, poranki skrzyły się mrozem i bielą absolutną. Najlepiej pamiętam wieczorne powroty z lodowiska, gdzie chłopcy i dziewczęta doskonalili sztukę flirtu poprzez przelotne obmacywanie, popychanie i przewracanie na lód. Dziś na miejscu lodowiska w dole skarpy przy ulicy Piastów, znajduje się stacja benzynowa, natomiast na miejscu lodowiska, na którym uczyłam się jeździć na łyżwach, kościół Saletynów. Piękne czasy leżakują w pamięci i jeszcze trochę upłynie wody pod mostem, zanim zrobią miejsca nowym wspomnieniom. 
 
Przed nami kolejne Święta Bożego Narodzenia, święta ze skazą. Nie będzie kompletu przy stole, kolędnicy nie podejdą pod bramkę, pewnie i Pasterki nie będzie. Oby tylko  nie zapukał do naszych drzwi strudzony wędrowiec, prosząc o miejsce przy wigilijnym stole. Są przepisy, żeby nie wpuszczać. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy