Słyszałem wybuch, widziałem, że coś się stało, bo karetki jeździły jak zwariowane. To był horror – tak opisuje wydarzenia z Bostonu Jan Półzięć ze Strzyżowa.
Podkarpacki maratończyk był w gronie 30 polskich uczestników maratonu bostońskiego. Miał szczęście, dobiegł do mety pół godziny przed atakiem terrorystycznym. W momencie wybuchu był około 300-400 metrów od eksplozji. – Widziałem, że coś się stało, bo karetki jeździły jak zwariowane, policja zamknęła całą okolicę. Widzieliśmy tylko akcję służb straży pożarnej, pogotowia, bo to było widać bardzo dobrze – opowiada dziennikarce Radia Rzeszów, Jolancie Danak.
Nie widział rannych. – Opuszczałem już wtedy cały ten kwartał, gdzie zawodnicy mieli dostęp po dobiegnięciu do mety, gdzie wydawano wodę, jedzenie, ubrania, rozdawano medale – wspomina.
Przyznaje, że nie będzie miał dobrych wspomnień z maratonu w Bostonie: – Jeżeli już zamachowcy sięgnęli do takiej imprezy, to jest to dla mnie niezrozumiałe – stwierdza. Tym bardziej, że – jego zdaniem – na trasie mogło być ok. miliona widzów.
Jan Półzięć zastanawia się, jak w przyszłości trzeba będzie chronić sportowców. Nie wyobraża sobie zabezpieczania podobnych imprez masowych. – Nie wiem, jak to zorganizować, żeby do takich rzeczy nie dochodziło. Przecież każdy może przyjść, podłożyć bombę na trasie.
W maratonie bostońskim uczestniczyło 27 tysięcy zawodników. To najstarsza i najbardziej prestiżowa impreza tego typu.
To był drugi udział maratończyka ze Strzyżowa w amerykańskich zawodach. Jan Półzięć rok temu biegł w maratonie w Nowym Jorku. Maraton bostoński ukończył w czasie 3 godz. 50 min. Na co dzień jest pracownikiem Urzędu Miasta w Strzyżowie, zajmuje się projektami dofinansowanymi z Unii Europejskiej.