Aneta Gieroń: Jeszcze trzy lata temu, w 2016 roku, był Pan współwłaścicielem dużego, dochodowego biznesu i nagle stwierdził, że rzuca wszystko i jedzie w Karpaty? Ekstrawagancka decyzja jak na kogoś, kto ma doktorat z geologii i w przeszłości pracował w Polskiej Akademii Nauk.
Antoni Kostka: Już od kilku lat planowałem wycofanie się z biznesu, ale nie bardzo miałem pomysł, co chciałbym robić dalej. Tym bardziej, że Quadrum Foods bardzo dobrze prosperowała i nadal ma się dobrze.
Co to za branża?
Firma jest eksporterem polskich owoców i warzyw w formie przetworzonej. Zajmowaliśmy się skupem, produkcją i eksportem. W 2016 roku mieliśmy około 250 mln zł obrotu.
Ile zatrudnionych osób?
Kilkadziesiąt.
Krótko mówiąc, był Pan człowiekiem sukcesu, który prowadził wygodne życie w Krakowie.
Można tak powiedzieć (śmiech). Wszystko się zmieniło 30 listopada 2016 roku, kiedy to po 14 godzinach spędzonych u notariusza i po długich negocjacjach sprzedałem swoje udziały w firmie wspólnikowi.
Długo w niej Pan działał?
Firma powstała w 2003 roku, ale już wcześniej miałem biznesowe doświadczenia. Na początku lat 90. XX wieku sprzedawałem banany z ciężarówki – młodzieńcze początki.
Doktor geologii sprzedający na targu?!
Doktorat z geologii obroniłem już wcześniej. W zawodzie pracowałem tylko pięć lat, od 1986 do 1991 roku.
I nadszedł 1989 rok, kiedy rodziła się III RP, a w Polsce wolny rynek, i postanowił Pan wziąć przyszłość w swoje ręce, jak zachęcał wówczas Leszek Balcerowicz?
Coś w tym rodzaju (śmiech). Byłem młodym naukowcem, rodziły mi się dzieci, mieszkałem w jednym pokoju w mieszkaniu z teściami i jak większość Polaków marzyłem o lepszym życiu. W 1989 roku na pół roku wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, gdzie zarobiłem kilka tysięcy dolarów i tak to się zaczęło. W Ameryce zastały mnie też pierwsze, częściowo wolne wybory 4 czerwca i do dziś pamiętam, jak stałem w kolejce na Manhattanie do polskiego konsulatu, ale głos oddałem. Wspaniały czas, entuzjazm i radość. Ale… wróciłem do kraju i nagle okazało się, że za 100 dolarów już nie da się żyć w Polsce przez kilka miesięcy, jak to było przed 1989 rokiem.
Stany Zjednoczone odmieniły Pana?
Tam ukształtowałem się biznesowo na całe życie. Pamiętam, jak poszedłem do agencji zatrudnienia, gdzie dostałem pracę kelnera, potem śmieciarza, aż w końcu właściciel agencji pośrednictwa pracy powiedział do mnie: „jesteś bystry, znasz angielski, sam mógłbyś szukać zajęcia dla innych”. I nagle z dnia na dzień zacząłem zarabiać w Nowym Jorku więcej niż inni, którzy mieszkali tam od lat. To mnie nauczyło, że zawsze trzeba umieć czytać i wykorzystywać informacje płynące z rynku. Ameryka pokazał mi, że najważniejsza jest aktywność, umiejętność szukania własnej drogi.
Była pokusa, by zostać w Stanach Zjednoczonych na stałe?
Tak, ale szybko uświadomiłem sobie, że lepiej będę mógł się realizować w wolnej Polsce. Dotarło to do mnie w Waszyngtonie, gdzie pojechałem na Światowy Kongres Geologiczny i zobaczyłem, jak dużo mnie dzieli od ludzi, którzy dostęp do cywilizowanego świata mieli od dawna. Obawiałem się też, jak dzieci zaaklimatyzują się w Ameryce.
Po powrocie do Polski biznes nie dawał już Panu spokoju?
Dokończyłem jeszcze i obroniłem doktorat z geologii w PAN, ale już pojawiały się pomysły, jak pomnożyć posiadany kapitał.
To było 5 tysięcy dolarów przywiezione ze Stanów Zjednoczonych?
Tak, ale bałem się bardzo, że wszystko mogę stracić. Z kolegami kupiliśmy kontener bananów w Holandii. Z czasem były kolejny kontenery, kolejne owoce, i tak to się rozkręcało. Przełomowym momentem było, gdy holenderski dostawca wysłał nam naraz 4 kontenery, a w kolejnych miesiącach zaczęliśmy kupować też owoce z Turcji i Grecji. Parę lat później mieliśmy już kilkaset milionów złotych rocznego obrotu i zatrudnialiśmy kilkadziesiąt osób. Dużo zarabialiśmy, ale i coraz częściej pojawiały się straty. W tamtym czasie skontaktował się ze mną kolega, geolog z Warszawy, który zaproponował mi bardzo ciekawą pracę w Libii. I w 1994 roku wyjechałem na rok z Polski.
Co Pan robił na pustyni?
Byłem kierownikiem w polskiej firmie, która zajmowała się badaniami geologicznymi – robiła odwierty wody. Bardzo szybko okazało się też, że brakuje nam części zamiennych, więc jakoś trzeba było sobie radzić. W naszej bazie pod Trypolisem uruchomiliśmy wytwórnię bimbru, który był najlepszy w całej Trypolitanii, i z Gruzinami, Ormianami, Bośniakami oraz innymi wydobywającymi ropę na pustyni, którzy pracowali na radzieckim sprzęcie, wymienialiśmy polski bimber na części zamienne. Większość z nich siedziała tam w opuszczonych bazach, obłożona sprzętem, i nawet nie bardzo wiedziała, do jakiego kraju mają wrócić. Ale najsmutniejszy obraz, jaki tam zobaczyłem, to była jugosłowiańska baza w 1994 roku, przedzielona murem na pół, podzielona między skłóconych Bośniaków i Serbów. Na pustkowiu, w środku pustyni.
Antoni Kostka w Nowych Sadach. Fot. Tadeusz Poźniak
Dlaczego po roku wrócił Pan do Polski?
Miałem dość śmiałe wizje zreformowania polskiej firmy, ale szybko dostrzegłem, że interesy na styku polityka – biznes są niebezpieczne i lepiej się tym nie zajmować. Z bliska zobaczyłem patologie upadającego, ale wciąż świetnie radzącego sobie starego systemu. Dyrektor pewnej państwowej centrali handlowej, kompletnie pijany, z rozbrajającą szczerością przyznał w czasie jednej z rozmów, że najlepiej żyje się z likwidacji państwowych przedsiębiorstw. Przeraziły mnie powiązania polityczno-dyplomatyczno-mafijne z dużymi pieniędzmi w tle. Pozostał jednak zachwyt nieopisanym pięknem przyrody pustyni.
I znów wciągnął Pana biznes?
Tak, po roku założyłem nową firmę, i kiedy znów zaczęła dobrze prosperować, dawni wspólnicy szybko mnie odszukali i zaproponowali współpracę. To trwało do 2003 roku, kiedy naszą owocową firmę odkupił amerykański koncern Del Monte. Dość dobrze zarobiliśmy, a ja zdecydowałem się na budowę kolejnego biznesu, tym razem opartego głównie na eksporcie polskich produktów.
Pomógł posiadany kapitał?
To nie pieniądze pozwalają rozwinąć kolejny biznes, najważniejsze jest know how. Z moim doświadczeniem, kontaktami nawiązanymi od czasu studiów i bez pieniędzy rozwinąłbym dochodowy biznes. Tak powstało Quadrum Foods, z którym byłem związany do 2016 roku. Świetny czas, dający też dużą satysfakcję finansową.
Po kilkunastu latach w Quadrum Foods znudził Pana sukces i pieniądze?
Raczej z coraz większą siłą wracało marzenie, by zająć się czymś innym niż biznes. Uczciwie mówiąc, już od dawna nie bawiło mnie zarabianie pieniędzy, bo one i tak zawsze były tylko środkiem do celu. W ciągu kilkunastu lat w tej firmie bardzo dużo jeździłem po świecie, poznałem wiele naprawdę świetnych i inspirujących osób, co dawało ogromną satysfakcję, ale w końcu uznałem, że będę robił coś bardziej pożytecznego. Jestem zwolennikiem protestanckiego podejścia do życia – odpowiedzialności za los własny i społeczeństwa, w którym żyję.
Ale skąd pomysł, by zająć się ochroną przyrody, Puszczą Karpacką i w końcu Fundacją Dziedzictwo Przyrodnicze w Przemyślu?
Od zawsze bliskie były mi góry i lasy. Wychowałem się Puszczykowie pod Poznaniem, wśród jezior i lasów w Wielkopolskim Parku Naukowym. Tam też mieszkał Arkady Fiedler – podróżnik i pisarz. Potem było liceum w Poznaniu, wygrana olimpiada geograficzna i studia w Krakowie. Jako dwudziestolatek dużo wędrowałem z plecakiem w Tatrach, trochę w Alpach, miałem nawet pierwsze sukcesy wspinaczkowe, ale gdy się ożeniłem i pojawiły się dzieci, nie chciałem ryzykować i zostały mi wędrówki po niższych górach. W 2004 roku kupiłem też sporo łąk w Beskidzie Niskim na Podkarpaciu. To nasz mały, prywatny rezerwat przyrody z bobrami, ptakami; dużo energii włożyłem w to, by zablokować tam wstęp prawny i fizyczny myśliwym. Dla wszystkich innych, którzy kochają przyrodę, nie wprowadzam żadnych ograniczeń – ludzie jeżdżą tam konno, wielu turystów wędruje pieszo, a okoliczny pszczelarz rozstawił ule. W tych działaniach inspiruje mnie również moja żona (geolog z wykształcenia, studencka miłość), która ostatnie lata poświęciła na zdobywanie wykształcenia z ziołolecznictwa, które stało się jej pasją. Nasz dom stał się miejscem, gdzie o przyrodzie i zdrowym trybie życia mówi się często, a na półkach stoją w słoikach niezliczone mikstury, z ziołami na niemal wszystkie choroby.
Od tego czasu zacząłem się też bardziej interesować dziką przyrodą, fauną i florą oraz naukami o lesie. Poznałem ludzi, którzy profesjonalnie zajmują się ochroną przyrody. I gdy w 2016 roku sprzedałem udziały w mojej firmie, to nawet wystartowałem w konkursie na dyrektora Magurskiego Parku Narodowego. Niestety, nie wygrałem (śmiech).
Zmartwił się Pan?
Nie bardzo, bo pomyślałem, że to samo mogę robić w Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze w Przemyślu, do której trafiłem za pośrednictwem Radka Michalskiego, ekologa i socjologa, który w 2008 roku tę fundację założył.
W jednym z wywiadów przyznał Pan, że przez wiele lat żył w przeświadczeniu, że jak ktoś nie ma zegarka za 10 tysięcy euro, to delikatnie mówiąc, nie traktuje się go poważnie. To był ten moment, kiedy dotarło do Pana, że jednak można serio traktować ludzi, którzy niekoniecznie mają drogie zegarki na rękach?
Tak (śmiech). Od zawsze wiedziałem, że taki świat istnieje, ale niekoniecznie miałem z nim kontakt. Dlatego bawi mnie, gdy przeciwnicy fundacji nie mogą zrozumieć, że ktoś taki jak ja, może działać na rzecz przyrody za darmo, albo dokładać do tego własne pieniądze. Ja mam z czego żyć, a możliwość robienia rzeczy naprawdę ważnych daje mi dużo radości.
Dlaczego fundacja powstała w Przemyślu, a swoją bazę buduje we wsi Nowe Sady, tuż przy granicy z Ukrainą?
Ma to związek ze staraniami o utworzenie na tych terenach Turnickiego Parku Narodowego – to był główny pretekst, dla którego fundacja powstała, choć z czasem rozszerzyła swoją działalność także na inne obszary. Gdy pod koniec 2016 roku przegrałem konkurs na dyrektora parku, zaproponowałem fundacji swoje wsparcie. Uznałem, że moje doświadczenie może się przydać. Dzięki temu możemy kreować zupełnie inny wizerunek na zewnątrz. Łatwiej też rozmawia się z ludźmi, którzy kierują przedsiębiorstwami – w Zakładach Usług Leśnych lub w przemyśle drzewnym. Ciągle zbyt dużo jest stereotypowych skojarzeń, że jak ekolog, to pewnie weganin w krótkich spodenkach, trampkach i kółkiem w uchu, a już na pewno „lewak”, żyjący z naciągania na datki.
A Pan na spotkania przyjeżdża w samochodzie za ćwierć miliona złotych ubrany w drogi garnitur.
I przy powitaniu często następuje konsternacja. Dlatego wiele rozwiązań z biznesu staram się zaimplementować także w fundacji i przynosi to coraz lepsze rezultaty. Cieszymy się też coraz większą popularnością w mediach lokalnych i ogólnopolskich, co pomaga skuteczniej upominać się o Puszczę Karpacką. W Polsce jeszcze niewielu jest ludzi z doświadczeniem biznesowym, zaangażowanych w ekologię i ochronę przyrody, ale na świecie to już powszechne zjawisko.
Działacie na terenach, gdzie od 30 lat projektowany jest Turnicki Park Narodowy, ten sam, o którym mówiło się już w latach 30. XX wieku.
I na tym się skończyło. Park miał powstać między Przemyślem a Ustrzykami Dolnymi, z Arłamowem leżącym w samym sercu tych terenów. Planowany park miał mieć około 19 tys. hektarów, dla porównania – Bieszczadzki ma 26 tys. hektarów, a Magurski jest zbliżony do Turnickiego i też ma 19 tys. hektarów.
Na czym polega wyjątkowość terenów, które obejmowałby Turnicki Park Narodowy?
Tu są płaty naturalnego lasu karpackiego, który bez wątpienia jest lasem nieprzerwanie od 200 – 300 lat. W cieniu tych 200-letnich jodeł oraz buków człowiek nabiera pokory i szacunku dla przyrody. To jedyne miejsce Polsce, w paśmie Pogórza, czyli od 300 do 500 m n.p. m., gdzie występuje wielka czwórka polskich drapieżników: wilki, niedźwiedzie, rysie i żbiki. Mamy tu wiele chronionych gatunków ptaków: orła przedniego i orlika krzykliwego, sóweczkę i dzięcioła trójpalczastego. Występują 24 gatunki chrząszczy wskaźnikowych dla lasów naturalnych, z czego trzy nowe dla polskiej fauny, a dwa uznane za wymarłe. Jest tu aż 6 tysięcy drzew, które spełniają kryteria pomników przyrody.
Dziś w Polsce najcenniejszym lasem na nizinie jest Puszcza Białowieska, a w paśmie Pogórza właśnie te płaty Puszczy Karpackiej. W 1995 roku dokumenty w sprawie Turnickiego Parku Narodowego leżały już na biurku ministra ochrony środowiska, ale nic tego nie wyszło. W 2001 roku powstało zaś fatalne prawo, na mocy którego samorządy każdego szczebla mają prawo weta i od tego czasu nie powstał już ani jeden metr chronionego przyrodniczo parku w Polsce. Wyjątkiem jest Park Narodowy Ujścia Warty, ale tam same samorządy o niego zabiegały, co już się w naszym kraju nie zdarza.
Fot. Tadeusz Poźniak
Dlaczego lokalna społeczność nie chce Turnickiego Parku Narodowego?
Gdy nie wiadomo, o co chodzi, zazwyczaj chodzi o pieniądze. Szacuję, że w okolicznych samorządach nawet połowa osób ma powiązania z Lasami Państwowymi, a one nie są zainteresowane powstaniem Turnickiego Parku Narodowego. Zachęcać leśników do parków narodowych, to jak zachęcać karpie do głosowania za przyspieszeniem Bożego Narodzenia. W nadleśnictwach zarabia się dwa razy większe pieniądze niż w parkach narodowych, a ja nie znam nikogo, kto chciałby od jutra zarabiać dwa razy mniej. Wszystkie inne argumenty przeciwko tworzeniu parków nie mają żadnego znaczenia. Państwo polskie traktuje swoje parki narodowe po macoszemu, dlatego mamy taką właśnie sytuację.
Co jednak ciekawe, prawie wszystkie nadleśnictwa karpackie są deficytowe, czyli jako podatnicy dopłacamy do nich, co jest rzeczą znaną, ale niespecjalnie nagłaśnianą. Ten deficyt jest pokrywany z Funduszu Leśnego, na który składają się wszystkie inne nadleśnictwa w Polsce – głównie te najbardziej dochodowe. W górach nie opłaca się wycinać drzew – to trudna i niebezpieczna praca! My jako fundacja coraz częściej to pokazujemy i tłumaczymy ludziom zawiłości prawno–finansowe. Dla przykładu, Bieszczadzki Park Narodowy, który co roku odwiedza ok. 700 tys. ludzi, otrzymuje od państwa w formie dotacji 6 mln zł. Sąsiednie Nadleśnictwo Cisna na pokrycie swojego deficytu dostaje dwa razy więcej, choć Park chroni przyrodę, a nadleśnictwo ją eksploatuje. Gdzie tu jest logika? Czy nie można tych pieniędzy wydać lepiej? Mówimy o tym głośno i coraz trudniej jest dyskredytować „ekologów” jako „zmanierowanych inteligencików z miasta”, którym zachciało się walczyć o przyrodę, którą znają z obrazków w telewizji. Mamy argumenty przyrodnicze na rzecz tworzenia parków i rezerwatów, ale też twarde dane finansowe. One pokazują, że ochrona przyrody się opłaca.
Mieszkańcy okolicznych wiosek, niekoniecznie związani z nadleśnictwem czy samorządami, też nie są zachwyceni wizją Turnickiego Parku Narodowego.
Turnicki Park Narodowy nie obejmowałby ani jednego metra kwadratowego prywatnego gruntu, a powstałby tylko na ziemi należącej do Skarbu Państwa. I jeśli miejscowi obawiają się obostrzeń związanych z powstaniem parku, może to wynikać z niewiedzy. Dla mieszkańców otuliny parku obostrzenia nie muszą być większe niż te, które już w tej chwili wynikają z obostrzeń NATURA 2000. Poza tym, w całej Polsce brakuje Miejscowych Planów Zagospodarowania Przestrzennego. Dlaczego tak jest? Proszę pytać w samorządach! W cywilizowanym kraju, jak ktoś kupuje grunt, od początku wie, co może, a czego mu nie wolno postawić na konkretnej działce. W Polsce większość inwestycji odbywa się na podstawie Warunków Zabudowy i rodzi to wiele patologii.
Fundacja coraz częściej angażuje się nie tylko na rzecz Turnickiego Parku Narodowego. Jej działalność jest coraz szersza.
Zabiera też głos w sprawach łowieckich i przyczyniła się do zatrzymania decyzji ministra Jana Szyszki o odstrzale łosi oraz w ramach koalicji „Niech żyją” doprowadziła do zmiany w prawie łowieckim m.in. do zakazu udziału dzieci w polowaniach.
Zdarzają się ostrzejsze konflikty?
Intensywnie pracujemy, by zrobić jak najwięcej, dlatego zależy nam na spokoju i by nikt nie przebijał nam opon w samochodach, co niestety czasem się zdarzało. Taka jest cena aktywności społecznej. Działamy w sposób coraz bardziej zorganizowany, profesjonalny i niekoniecznie musi się to wszystkim podobać. Nasz rzecznik, Paweł Średziński, który na co dzień mieszka w Warszawie, kieruje aktywnością fundacji w mediach społecznościowych oraz w prasie i telewizji. Ja sam od 4 miesięcy piszę felietony przyrodnicze do „Gazety Bieszczadzkiej” i co 2 tygodnie 1500 egzemplarzy trafia do lokalnych mieszkańców. Dzięki fundacji, wspólnie z lokalnymi działaczami społecznymi udało się też zablokować budowę fabryki węgla drzewnego w Ustrzykach Dolnych. To był sukces, a my potrzebujemy czasem sukcesów, bo jak długo można narzekać, że nic się nie da zrobić?!
W Nowych Sadach, tuż przy granicy z Ukrainą, gdzie budujecie siedlisko fundacji, już wszyscy Was znają?
Tak, żyjemy w symbiozie z miejscowymi, lubimy się. Nowe Sady powstały z połączenia niemieckiej wioski Falkenberg oraz ukraińskiej wsi Hujsko, i tak od lat 50. XX wieku mamy polską miejscowość Nowe Sady. Na te tereny pod koniec XVIII wieku przyjechali osadnicy z Hesji, ze wsi Falkenberg, co oznacza Sokolą Górę. Do dziś mamy w okolicy sporo śladów niemieckiej kolonizacji, w sąsiedniej wsi Makowa jest cmentarz ewangelicki. Pierwsze wzmianki o Hujsku pochodzą z XV wieku. Przed wojną było tu prawie 800 mieszkańców, z czego większość stanowili Ukraińcy i rodziny mieszane, tylko kilka rodzin żydowskich. Po wojnie i wytyczeniu granicy rdzenni mieszkańcy mniej lub bardziej dobrowolnie wyjechali, a na ich miejsce przybyli nowi. Po starych pozostały sady, bo drzew wysiedlić się nie dało. Do dziś rosną tu ponad 100-letnie jabłonie, które pamiętają czasy Austro-Węgier i Franciszka Józefa. Te wspaniałe, ekologiczne owoce fundacja zbiera i od dwóch lat tłoczy soki – naturalne, bez konserwantów. Robimy ich kilkanaście tysięcy litrów i wszystko się sprzedaje wśród sympatyków fundacji oraz za pośrednictwem zaprzyjaźnionego bieszczadzkiego browaru Ursa Maior. Trzylitrowy karton kosztuje 20 zł, dwa razy drożej niż w markecie, ale smaku soku ze 100 -letnich jabłoni z niczym nie da się porównać. Ludzie „na miejscu” dostrzegli też, że ekolodzy potrafią coś więcej, niż tylko protestować.
I docenili galicyjską gospodarność?
W moim przypadku, jeśli gospodarność, to wielkopolska (śmiech). Ale mówiąc serio, Podkarpacie od lat uczy mnie pokory do ludzi, innych poglądów i odmiennego podejścia do życia. Ciągle jestem zaskakiwany mocno zakorzenionym konserwatyzmem, ale jednocześnie doceniam przedsiębiorczość i pracowitość tutejszych mieszkańców. Wieś i natura to jedno, natomiast zachwyca mnie Rzeszów, nieprawdopodobnie dynamiczne miasto, niestety wysysające talenty w promieniu 150 kilometrów.