Aneta Gieroń: Nie rok, dwa, ale od prawie 40 lat, niezmiennie wędruje pan przez Bieszczady. Czego pan w nich szuka, a może właściwie, co odnajduje?
Edward Marszałek: Nie potrafię żyć bez Bieszczadów, tutaj odnajduję siebie sprzed lat i kocham to miejsce jak żadne inne. Pamiętam swoje pierwsze, samotne wyjazdy w Bieszczady. W podstawówce na rowerze przejechałem pętlę bieszczadzką, po drodze zauważyłem Technikum Leśne w Lesku i wtedy narodziła się myśl, by zdawać do tej szkoły, choć z tradycji rodzinnej powinienem być górnikiem naftowcem, albo hutnikiem szkła. Już wtedy zauważałem, jak ciekawy jest bieszczadzki świat i ciągle, niezmiennie się nim zachwycam i… opisuję.
W dodatku jest pan bieszczadzkim swojakiem.
Siekiernikiem raczej. ( śmiech). Pochodzę z Krościenka Wyżnego, a w przeszłości mieszkańcy tej wsi królewskiej byli zobowiązani do świadczenia siekiernego na rzecz sanockiego zamku. Kiedy szli z Krościenka do Sanoka przez wsie szlacheckie, chłopi pańszczyźniani, zazdroszczący im niezależności, wołali: siekiernicy idą! I tak do dziś na mieszkańców Krościenka mówi się siekiernicy, a ja choćby z tego powodu jestem kolekcjonerem siekier. Istnieje u nas nawet wyróżnienie "Honorowy Siekiernik" nadawane przez Stowarzyszenie Kulturalne "Dębina". Otrzymują je zasłużeni dla lokalnej społeczności. Sama siekiera, jako narzędzie, ma swoją ludzką twarz – moglibyśmy mówić o tym bez końca. Kiedyś napisałem nawet o siekierze książkę "Wstęp do toporologii".
Dla większości z nas chodzących po górach, także Bieszczadach, najważniejsze jest wejście na szczyt. A pan mówi, że ciekawsze rzeczy dostrzega.
Bo w Bieszczadach oprócz samego wchodzenia na szczyty połonin, wspaniałego, nie przeczę, jest jeszcze tyle innych, wspaniałych rzeczy. W tych górach dostrzegam przede wszystkim niezwykłą historię. Dla mnie w tutejszych drzewach żyją duchy ludzi sprzed lat. Jeżeli widzimy jesiony rosnące w obrysie dawnego domostwa, to wiemy, że szumiały one żyjącym tu ludziom, jeśli widzimy lipy rosnące w rzędzie, możemy wyobrazić sobie dawną zabudowę. W dodatku na każdym kroku możemy czytać znaki historii – dostrzegamy jesiony, symbol, że kiedyś w chyży narodził się syn, lipa przypominała o narodzinach córki. Bieszczady ciągle "mówią". Gdy ponad 30 lat temu przyjechałem w te góry i znalazłem przedwojenne wysypisko śmieci, odkrywałem tam cuda – stare garnki, sprzęty, siekiery, toporki, liczne pozostałości po ludziach, których już tutaj nie ma. Od zawsze budziło we mnie chęć poznania, co na tych ziemiach działo się na przestrzeni lat. I choć nie jestem fachowcem od historii Bieszczadów, to fascynuje mnie ona, splotły się tu dramaty ludzkie i natura. W Polsce, a może nawet w Europie, nie ma drugiego takiego regionu, by na taką skalę ludzie odstąpili miejsca przyrodzie.
Dziś, przyjeżdżając w Bieszczady, widzimy dziką puszczę i nie zdajemy sobie nawet sprawy, że niemal wszystkie tutejsze świerki, modrzewie i sosny zostały posadzone po wojnie. Mało kto ma świadomość, że 40 procent lasów w Bieszczadach posadzili leśnicy po wojnie na gruntach „odstąpionych” naturze przez ludzi. Gdy dziś, chodząc po wyludnionych wsiach, znajdujemy 4-5 nagrobków na starych cmentarzach, musimy pamiętać, że tam leżą setki, może tysiące dawnych mieszkańców. To zawsze przemawia do mojej wyobraźni, że wędrujemy po przeszłości tego miejsca, wyciągając ją bardzo dosłownie z niebytu.
Paradoks Bieszczadów polega na tym, że przyjeżdżamy w miejsce dziś tętniące życiem turystycznym, a które przez II wojną światową tętniło życiem licznej, tutejszej ludności.
Jesteśmy w Berehach, skąd wychodzimy na Połoninę Caryńską. Dziś to bezludna przestrzeń, a przed wojną była ogromna wieś. Podobnie w Nasicznem, czy gajówce Jalina nieopodal Nasicznego, z którą wiąże się tragiczna historia opisana przez Władysława Krygowskiego. Otóż w latach 50. XX wieku Krygowski spotkał na Przysłupiu młodego Polaka, syna gajowego Gębali z Jaliny. Chłopak przed wojną był zakochany w Ukraince, ale gdy doszło do waśni polsko – ukraińskich, dziewczynę zabili jej bracia, gajówkę spalili upowcy, a gdy młody Polak wrócił do domu po 1951 roku zastał zgliszcza i grób dziewczyny. Takich tragicznych historii na tych ziemiach było więcej, dużo więcej.
Połączenie pięknego miejsca do wędrowania i wielowiekowej, wielonarodowej historii, której kres położyła II wojna światowa, to jest ta największa magia Bieszczadów?
Na pewno wojna i wydarzenia, które po niej nastąpiły wciąż żyją w świadomości kolejnych pokoleń. Jest tragiczna tajemnica w samym fakcie rozdarcia Bieszczadów granicą na Sanie w 1941 roku. Wtedy śpiewano taką piosenką:
Samotny stoję nad Sanem i patrzę na drugi brzeg,
Wiatr goni chmury rozwiane, oczy przyprószył mi śnieg,
Jak smutno stać nad tą wodą, co rozdzieliła kraj nasz,
I chociaż jesteś tak blisko, do Ciebie nie wpuszcza straż…
Po wojnie to była bardzo często śpiewana piosenka, jej słowa najlepiej chyba oddają dramaty ludzi z tych stron…
Jak ta wielka, samotna, przepiękna lipa w Beniowej?
Której pewnie dziś by nie było, gdyby pewien leśnik nie wyciągnął pół litra wódki i nie uprosił żołnierzy, by jej nie wycinali. Wojsko w latach 80. XX w. prowadziło rekultywację Beniowej, wycinając wszystkie drzewa i równając spychaczami ślady dawnej zabudowy. Na szczęście lipa przetrwała. Dziś ma koronę tak piękną i wielką, że daje cień dla wieloosobowych wycieczek. Pamiętam, jak leżeliśmy pod nią w 40 osób i wszystkim starczyło cienia.
Takich przyrodniczych cudów w Bieszczadach jest więcej?
Dużo więcej. Dla mnie cudowna jest dolina Mucznego. Zwykle kojarzy się ono z legendarnym ośrodkiem rządowym z czasów PRL-u, a dla mnie jest to obszar potężnych jodeł, buków i jaworów o niepowtarzalnych kształtach. Las wokół Mucznego robi ogromne wrażenie, a zwłaszcza jedliny na Jeleniowatym. Można oczywiście żałować, że dziś szlak z Mucznego na Bukowe Berdo jest rozdeptany, szeroki, a kiedyś był ścieżynką, którą chodzili jedynie jagodziarze. Teraz ludzie tłumnie nim wędrują, bo to jedno z najpiękniejszych miejsc w Bieszczadach – to są jednak nieuniknione zmiany…
Niepowtarzalny jest rezerwat Sine Wiry, grube jodły w Stuposianach, dolina Rabego w Nadleśnictwie Baligród – „cuda” są w Bieszczadach dosłownie wszędzie. Wystarczy tylko trochę zejść ze szlaku, by zobaczyć buki pastwiskowe, które przez setki lat miały za zadanie osłaniać wypasane tam zwierzęta, dawać gałązki na liściarkę i bukiew dla trzody. Okaleczane przed laty buki do dziś w swych kształtach zachowały ślady dawnego użytkowania. Możemy też spotkać wielopniowe buki odroślowe, które nie wyrosły z nasionka, ale jako odrośle z pnia ściętego drzewa i są przedłużeniem tamtego organizmu, który żyje w ten sposób 200, 300, może więcej lat.
Buk to taki symbol Bieszczadów?
Trochę tak. Buk jest drzewem panującym w najwyższych partiach, stąd nie dziwią nazwy: Bukowiec, Buk czy Bukowe Berdo. Również w logo Leśnego Kompleksu Promocyjnego „Lasy Bieszczadzkie” znajdziemy symboliczny buk wpisany jako „y” w nazwę. To odradzające się drzewo z kilkoma listkami symbolizuje tragedię Bieszczadów sprzed lat, ale i nadzieję na odrodzenie się. Buk był tu od zawsze. Jest świadkiem Bieszczadów od prawie 10 tys. lat, czyli odkąd ustabilizowała się tutejsza szata roślinna. Jest świadkiem przeszłości i teraźniejszości. Wspólnie z jodłą, jaworem i wiązem górskim jest kwintesencją bieszczadzkich lasów.
Gdy więc idziemy na połoniny, a to przecież główny cel wypraw w Bieszczadach, a w lasach wszystko już obejrzymy, czego nie można przegapić?
Warto wtedy uświadomić sobie, że połoniny były kiedyś sztucznie powiększane, a dziś coraz mocnej zarastają jarzębiną, choćby na Bukowym Berdzie, czy na Małej Rawce, gdzie przez ponad pół kilometra idziemy jarzębiniskiem, a jeszcze 80 lat temu w tym miejscu Bojkowie suszyli siano. Pasterze, wycinając buki w górnej granicy lasu, zdobywali opał do ogniska i powiększali swe pastwiska. Musieli przecież wyżywić tysiące wołów, na które czekali kupcy na jarmarkach w Lutowiskach, Baligrodzie czy Woli Michowej. Dziś obserwujemy coraz większe tempo zarastania połonin i może to być wkrótce problem dla ochrony tych środowisk, unikalnych w skali naszego kraju.
To dobrze, czy źle?
Z wielu względów źle. Najciekawsza roślinność połonin utrzymywana była poprzez wypasy, przecież owce, czy woły nie zjadały roślin dla nas cennych, chronionych, rzadkich, bo one są zazwyczaj trujące. Z kolei w grubym kożuchu traw schronienie teraz znajdują inne gatunki, przykładowo zające, których kiedyś tam nie było. To również środowisko życia dla kun, myszowatych, a jak są myszy, są też żmije i wszelka różnorodność biologiczna. Bieszczady w ostatnich dziesięcioleciach obrosły w zwierzynę, co jest też konsekwencją wzrostu lesistości.
Jak to wygląda w liczbach?
Niedźwiedzi po wojnie nie było w ogóle, w 1970 roku było ich 20, w tej chwili szacujemy, że na Podkarpaciu może być nawet do 180 niedźwiedzi. Podobnie jest z wilkami, których po wojnie wprawdzie było mnóstwo, następnie wytępiono niemal ten gatunek strzelając po 100 osobników rocznie, ale od 1998 roku wilki są pod ochroną i sporo ich przybyło. Żyje tu ponad 3 tys. jeleni, a jeszcze 40 lat temu liczono je w setkach. Bardzo dużo jest też saren, co najmniej kilka tysięcy.
Wręcz nie jest możliwe, by turysta przyjeżdżając w Bieszczady nie spotkał jakiegoś zwierzęcia?
Może nie spotkać, gdy chodzi w samo południe, ale na pewno zobaczy ślady lub tropy zwierząt. Idąc niedawno ze znajomymi na Bukowe Berdo pokazywałem im odrapane przez niedźwiedzia drzewa, czy leżące na szlaku odchody wilcze. I to nie jest coś wyjątkowego. Z kolei idąc z Jabłonek przez Łopiennik napotkałem mnóstwo tropów żubrów. Dziś jest ich ponad 300 żyjących na wolności, nie licząc pokazowej zagrody w Mucznem, a proszę pamiętać, że przywrócono je Bieszczadom zaledwie 52 lata temu, w 1963 roku i to, że udało się ten gatunek uratować od zagłady, to prawdziwy cud. Dzięki temu dziś nie jest problemem spotkać żubra, jeśli idzie się przez Chryszczatą, albo doliną Sanu. Na zimę schodzą one w doliny i idą w okolice Leska, Kalnicy czy Zatwarnicy. Tam są dokarmiane, bo gdybyśmy tego nie robili, wyrządzałyby ogromne szkody w lesie. Kiedyś zakładano, że stado żubrów o liczebności 100 sztuk jest wystarczające w Bieszczadach i nawet polowano na nie. Teraz są pod pełną ochroną i dopuszczalny jest jedynie odstrzał eliminacyjny osobników chorych.
Bieszczady od lat postrzegamy jako dziką, bezcenną enklawę. Coś może jej zagrozić?
Poważnym zagrożeniem było rozprzedanie dużych areałów państwowych gruntów w ręce prywatne, bo nigdy nie wiadomo, co z zakupioną ziemią nowi właściciele zechcą zrobić.
Natomiast zagrożeniem dla lasów mogą być choroby nękające poszczególne gatunki drzew. W dolinach mocno choruje jesion, cyklicznie mamy wahnięcia stanu zdrowotnego jodły, choć w tej chwili jest ona w kapitalnej kondycji. Jeśli jednak będziemy gospodarować leśnym zasobem Bieszczadów jak dotychczas, nie będzie ono sprzedawane, czy traktowane jako dobro, które można sobie zawłaszczyć, nie widzę większych zagrożeń dla lasów i przyrody.
Która dla miejscowych powinna być też źródłem bogacenia się, choćby poprzez organizację wypraw przyrodniczych dla turystów.
Turystyka przyrodnicza u nas dopiero się rozwija, ale pojawiają się już myśliwi, którzy w Bieszczadach wykupują polowanie, przyjeżdżają i wcale nie chcą strzelać, bo zainteresowani są raczej obserwacją zwierzyny z bliska. Dlaczego wiele osób nie miałoby zasiadać z dobrym aparatem na ambonie i nie czekać, aż wyjdzie wilk i zawyje, albo jeleń byk i zaryczy?!
Coraz świadomiej chcemy też oglądać Bieszczady i dorośli i dzieci?
W nadleśnictwach prowadzimy edukację ekologiczną dla młodzieży, udostępniamy ścieżki przyrodnicze, których w Bieszczadach jest co najmniej kilkadziesiąt. W ostatnim czasie w Nadleśnictwie Baligród powstały wieże i platformy widokowe. W Stuposianach od kilku lat zachwyca „Krutyjówka" – ukazująca meandrujący potok Muczny przy terenie dawnej osady z nową kapliczką św. Huberta. Z kolei „Brenzberg" to ścieżka zaczynająca się przy drodze tuż za Mucznem, prowadzi na grzbiet Jeleniowatego i pozwala dotrzeć do miejsca mordu, popełnionego przez UPA w sierpniu 1944 roku na 74 Polakach. Na dawnej polanie, gdzie była leśniczówka Franciszka Króla, w 2010 roku ustawiono obelisk z tablicą pamiątkową i drewniany krzyż. Dla mnie to jest bardzo ważna sprawa, bo przez lata, jak pracowałem w Mucznem, chodziłem na tę pustą polanę, wiedziałem, że doszło tam do tragedii… W końcu doczekałem się upamiętnienia tego miejsca.
Andrzej Potocki, autor licznych publikacji poświęconych Bieszczadom, nazwał je kiedyś zaginioną Atlantydą. Coraz częściej wracamy do tradycji i przeszłości tych gór?
Tak, bo to jest ogromny atut Bieszczadów, szalenie inspirującego miejsca, co widać choćby po twórczości Wojtka Bellona, Jerzego Harasymowicza, czy ciągle zapomnianego poety piszącego o Bieszczadach, Tadeusza Śliwiaka. Sam też wiele lat temu uległem „zabieszczadzeniu” między innymi pod wpływem Andrzeja Potockiego, wówczas dyrektora Bieszczadzkiego Domu Kultury w Lesku, gdzie chodziłem do Technikum Leśnego. I tak to moje zauroczenie górami trwa do dziś.
I nie przez przypadek rozmawiamy przy tablicach Harasymowicza na Przełęczy Wyżnej, które to miejsce jest kultowe w Bieszczadach.
Kilkanaście lat temu leśnicy z Bieszczadów i miłośnicy poezji postanowili uczcić związki Harasymowicza z tymi górami. Zbudowano wówczas pomnik – dwa głazy lipowickiego piaskowca spięte metalowym motywem cerkiewnej bani i tablice: jedna z nazwiskiem poety, druga ze słynnym cytatem "W górach jest wszystko co kocham…" Samo miejsce pomnika jest trochę przypadkowe, bo miał stanąć na Przełęczy Wyżniańskiej, jako że Harasymowicz bywał w schronisku pod Małą Rawką. Chyba szczęśliwy przypadek sprawił, że obelisk stanął przy ścieżce na Połoninę Wetlińską, bo to najpopularniejszy szlak w Bieszczadach.
Na kilka dni przed odsłonięciem obelisku w 2000 roku okazało się, że projektowane tablice nie dojadą. Ponieważ w tym czasie sporo rzeźbiłem, zgodziłem się zrobić zastępcze, takie „na kilka tygodni” tablice z lipowych desek. One całkiem dobrze się prezentowały, ale nikt nie przypuszczał, że zostaną na Przełęczy przez kolejnych 15 lat. Na szczęście w lipcu tego roku doczekaliśmy się odrestaurowania całego pomnika. Prace wykonał Roman Dawidziak, kolega z GOPR, a nowe, dębowe tablice zrobił artysta rzeźbiarz Grzegorz Tomkowicz. Inicjatorem całej akcji był Grzegorz Chudzik, były naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR. Dobrze się stało, bo co roku chodzą tędy dziesiątki tysięcy ludzi, w sierpniu przyjeżdżają harcerze organizujący "Biesiady Harasymowiczowskie", we wrześniu spotykają się tu uczestnicy "Harasymiady". Na pewno ucieszy się też pani Maria Harasymowiczowa, która odwiedza to miejsce co roku.
Tylko już tych dzikich Bieszczadów, jak z poezji Harasymowicza, coraz mniej.
Bieszczady są dzikie, albo nawet zdziczałe. Zresztą każdy ma swoje Bieszczady; jeśli przyjeżdża się tu w weekend majowy, to pewnie nie są największą atrakcją ze względu na tłumy ludzi. Natomiast w połowie listopada można przejść od Komańczy do Ustrzyk Górnych i na szlaku spotkać zaledwie kilka osób – wtedy Bieszczady są dzikie. To też kwestia wyboru szlaku. Jeśli w weekend idzie się na Połoninę Wetlińską, to wiadomo, że spotkamy wielu turystów. Ale w okolicy Chryszczatej, na szlaku granicznym, w dolinie Górnego Sanu czy na Otrycie, tłumów już nie będzie. Ja w ostatnim roku włóczyłem się po górach, by zobaczyć, gdzie rosną rodzime gatunki krzewów. Tu w Bieszczadach są najpiękniejsze kaliny, najczerwieńszy bez koralowy, najdziksze krzewy dzikiej róży, którą zachwycał się także Harasymowicz, leśnik z wykształcenia. Krzewy te można spotkać choćby tu, na Przełęczy Wyżnej.
A to ulubione, osobiste dla pana miejsce w Bieszczadach?
Dolina Górnego Sanu. Tam kiedyś pracowałem i do dziś, jak przejeżdżam przez Sokoliki, to patrzę na te modrzewie, które w 1981 roku sadziłem. To są tereny od Tarnawy Wyżnej, do Sianek. Przed laty na Beniowej brnęło się przez potężne chaszcze, ale między nimi widać było jeszcze podmurówki, porzucone pługi, a w jesionach wrośnięte resztki uprzęży końskiej. Nieprawdopodobne wspomnienia; to jak tropienie śladów dawnej cywilizacji. I to wszystko dzieje się na naszych oczach. Ja pamiętam tamte obrazy sprzed trzydziestu paru lat, a przecież koniec szczęśliwej epoki tego miejsca, nastąpił zaledwie sześćdziesiąt kilka lat temu. Obserwujemy to zarastanie polan, połonin, patrzymy jak natura odbiera sobie z nawiązką to, co jej przez poprzednie stulecia zabierano.
Stąd te kultowe Bieszczady, czy może określenie trochę na wyrost?
Bieszczady zasługują na bardzo wysokie oceny. Mile jestem zaskakiwany, że wiele osób z Polski zna Bieszczady jak swoją kieszeń, nierzadko lepiej niż mieszkańcy Podkarpacia. Coś tu widać przyciąga. Może te duchy przodków?! W końcu to jedyne góry, które mówią, a nawet wołają. Czasami o pomstę do nieba, ale częściej przyzywają do siebie i to jest to bardzo przyjazne wołanie.
Edward Marszałek, mgr prawa, dr n. leśnych, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie. Absolwent Technikum Leśnego w Lesku. Autor i redaktor kilkunastu publikacji książkowych, m. in. "Leśne opowieści z Beskidu", "Z karpackich lasów", "Ballady o drzewach", "Skarby podkarpackich lasów", "Leśne ślady wiary", "Las pełen zwierza", "Wołanie z połonin", "Żubr przywrócony górom", "Od siekiery, czyli wstęp do toporologii", "Z dziejów leśnictwa na Podkarpaciu" oraz tekstów do albumów "W lasach Podkarpacia" i "Lasy Polski". Ratownik ochotnik w Grupie Bieszczadzkiej GOPR, przewodnik beskidzki, członek Rady Programowej dwutygodnika "Las Polski", członek honorowy Speleoklubu Beskidzkiego, członek PTL i SITLiD. Prezes Stowarzyszenia Kulturalnego "Dębina" w Krościenku Wyżnym.