Raba Wyżna – miejscowość ani ładna, ani brzydka. Cmentarz, kościół, szkoła, stacja kolejowa i Zakopane ledwie 40 kilometrów dalej na południe. Ale w Rabie Wyżnej mieszka Wanda Czubernatowa, góralka niewymiarowa tak ciałem, jak i duchem. Poetka, która przez lata korespondowała z ks. prof. Józefem Tischnerem, a z tych rozmów powstała wspólna książka „Wieści ze słuchanicy”. Czubernatowa zwana Tiśnerową muzą znała ks. prof. od dziecka i to Tischner namawiał ją do pisania, często cytując jej wiersze na wielu swoich wykładach. Zachwycał się, że z góralki istny Husserl, a może nawet Ingarden. Gdy wydał „Filozofię po góralsku”, Wanda skarżyła się, że wśród tatrzańskich filozofów nie ma żadnej kobiety. Ale Tischer był uparty i tłumaczył, „babów nie było filozofami” i … zrobił z niej Safonę z Raby Wyżnej. I tak Czubernatowa od lat pozostaje; Poetką najlepszą wśród kucharek. I kucharką najlepszą wśród poetek. Może dlatego, że jak sama mówi, w jej rondelkach, bywało, że brudnych za uszami, wciąż smażyły się wierszyki. Często wspomina, jak poirytowana pisała do ks. prof., że ten świat okrutny i na cygaństwie oparty. A Tischner na to: Ale pojrzyj, jakie to to piykne cygaństwo. Słonko świyci, kwiotuś kwitnie, a ksiądz jegomość obiecuje ci wiecne zbawienie. Ty ino uwierz. Hej. Na to Czubernatowa: Prawdy nima! A Tischner dalej swoje: Hej, dziewce, nie zawse sukoj prawdy. Sukoj przyjaciela. No i przegadasz takiego? – pyta Czubernatowa.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Pani Wandziu, gdy rozmawiamy o Bożym Narodzeniu, czym ono jest dla Pani?
Wanda Czubernatowa: Wspomnieniem młodości, bo to przecież najprzyjemniej było za młodu, nie? A teraz na starość? Hmm… Zaskoczo cie takim pytaniem, a jo nigdy nie myślę, czym dla mnie jest jakie święto. Najmilsze mam wspomnienia z tej powojennej, chudej młodości. Było ciężko, ale jednocześnie cudownie. Myśmy z tatą już od Św. Mikołaja robili ozdoby na choinkę, szyszki złocili. Chodziliśmy po lesie i wypatrywaliśmy drzewka, które będzie nasze, bo choć od razu się go nie ścinało, to ile było uciechy z wypatrywaniem w lesie u sąsiada, albo u księdza, bo on miał duży bór!
Z biegiem lat klimat Bożego Narodzenia tak jakoś nam „uciekł”…
Uciekł, zmienił sie, zrobiło sie za dobrze, za bogato, za syto. Już sie człowiek tak nie cieszy, że będzie pachniało, że mama jakiś makowiec upiecze z resztki mąki, a potem w kościele będzie tak pieknie. Ojciec był kapelmistrzem w kościele, grał w orkiestrze. Jak byłam dzieckiem, całymi tygodniami wyczekiwałam pasterki, tego grania. A jak wtedy w kościele pachniało…!
Czym pachniało?
Boskim zapachem, można powiedzieć. W domu przed pasterką już było napieczone i ten zapach szedł z człowiekiem do kościoła, a tam odświętność sie mieszała. Jak tak myślę, to cały okres Bożego Narodzenia był cudny; te przygotowania od Adwentu, te smutne pieśni, a potem choinka, świece, światła, drzewka, pyszności.
Mówi Pani o tygodniach przygotowań do Bożego Narodzenia. Teraz wszystko robi się jakoś tak szybko, „po łebkach”, w ostatnich dniach…
Wszystko jakoś tak przelatuje. Dawniej pod koniec listopada piekło sie już pierniki na choinkę, teraz wszystko gotowe w sklepach – żadnej uciechy.
Tylko kolędy puszczają w hipermarketach już po 1 listopada. Co wcale nie znaczy, że przeżycie Bożego Narodzenia jest głębsze…
Absolutnie nie. Dobrobyt, dostęp do wszystkich dóbr, jakoś wszystko nam spłyciły. Jak byłam pierwszy raz w Ameryce w 1976 roku, to tam usłyszałam kolędy i zobaczyłam ozdoby w sklepach już pod koniec września. Patrzyłam na to z niedowierzaniem. Tak samo, jak na amerykańską wigilię, gdzie większość już od rana żarła te mięsiwa. Pamiętam, jaką nasze chłopoki mieli ucieche, gdy nagotowałyśmy im w tej Ameryce barszczu z uszkami. Pamiętam, jak wszyscy jedliśmy tylko postne do północy, jak staraliśmy się przeżywać Boże Narodzenie.
To prawda, że górale, i ci „wysokopienni”, i „niskopienni”, są przekonani, że Pan Jezus narodził się w górach?
Oczywiście, że tak. Poetycko rzeczywiście narodził sie w górach, w stajence, boć Go przecież pastuszkowie znaleźli. A gdzie są pastuszkowie? Tylko w górach.
Tylko dlaczego pastuszkowie zapomnieli wziąć do stajenki dziewczyny, o czym Pani pisze w jednym z wierszy?
Było wartko, zapomnieli. Jo to mom za złe co innego – wszystkie zwierzątka jakoś szły do stajenki, a nigdy nie wzięli kota do szopki. A powinien być, zawsze by jakąś mysz przepłoszył. Ale widocznie Izraelici nie lubili kotów.
W Boże Narodzenie wracają wspomnienia?
Tak. Wspomnienia tych ponad siedemdziesięciu lat spędzonych w Rabie Wyżnej, tej baciarki, ale mówiąc szczerze, jakoś to wszystko za szybko przelatuje, czasem ani nie ma casu pomyśleć o wnuczce, co jest w Ameryce.
Ma Pani swój własny, osobny świat – pisze Pani wiersze. Wydawałoby się, że poeci bujają w obłokach, a Pani uwielbia gotować, prowadzi Pani dom…
Eee tam, dom nie jest do końca normalny, nieraz mnie muszą ciągnąć za nogi, jak pędzę w chmurach za wierszykami. A tych obowiązków z wierszykami dużo i coraz więcej. Mamy w gminie kabaret „Truteń” – piszę im teksty i już mi to obrzydło, do tego ciągłe wyjazdy, prowadzenie domu, rola, sad z wiśniami, maliny.
Pamięta Pani tę dziewczynę, która w kuchni ustawiała starą maszynę do pisania?
Pewnie, w garach sie przypalało, a ja sobie coś tam stukałam. W „Tatrzańskim Orle” w 1961 roku opublikowałam pierwszy wiersz, i tak to popłynęło. A potem chciałam sie pokazać, posyłałam wierszyki na konkurs. Taki młody szczur byłam, jak zajęłam trzecie miejsce w konkursie poezji góralskiej. Wszyscy myśleli, że to poezja znanej poetki Hanki Nowosielskiej z Białki Tatrzańskiej, a tu jakaś przybłęda z Raby Wyżnej. W dodatku Hanka debiutowała w 1937 roku, a ja sie w tym roku urodziłam.
Rodzina nieraz ściąga Panią z obłoków na ziemię, nie przyzwyczaili się jeszcze do Pani wierszyków?
A bo jo wiem? Traktują to pobłażliwie, mówią, że babcia ma lekkiego „kota”.
A ta babcia przeszła prawdziwą rewolucję w pisaniu. Od ręcznego, poprzez pisanie na maszynie, do komputera. Chyba niełatwo było?
Nawet łatwo. Jak się uprę, to wszystko załatwię. A komputer mam ponad 20 lat. Teraz już na trzecim piszę, właściwie na laptopie.
Jak Pani znajdowała na to wszystko czas: praca na roli, dom, gotowanie, dwoje dzieci, mąż?…
Pisać można było gdziekolwiek, ale maszyna rzeczywiście sie tłukła, trzeba było uważać, żeby dzieci nie pobudzić i żeby chłop sie nie złościł. Teraz komputer cichutki. Jo tom za bardzo nie sprzątała, a jak sie grabiło siano, można było rzucić grabie i w zeszyciku cosik zapisać.
A bywało, że tu żniwa, robota, a Pani w zapamiętaniu pisze wiersze i ani Pani oderwać?
Aż tak to nie było. Za młodu dobrą pamięć miałam, przy robocie sobie słowa w głowie układałam, a potem spisywałam. A poza tym aż tak serio tego nie traktowałam. Zawsze z przymrużeniem oka.
Pani Wandziu, z jakim przymrużeniem oka? Już ks. prof. Józef Tischner mówił o Pani: najlepsza kucharka wśród poetek, najlepsza poetka wśród kucharek…
A tak my se bajcowali. A właśnie, wydałam dopiero co „Erotyki spod motyki”.
To my je poprosimy pod choinkę… Pani Wandziu, jakie są dzisiaj czasy dla poezji?
Takie, że wszyscy piszą, a nikt nie czyto.
Może jednak jest kilku „wariatów”, którzy czytają?
Może. My tu mamy w Rabie Wyżnej co roku od ponad 30 lat Święto Poezji Góralskiej. I tak dużo zwykłych ludzi ze wsi przychodzi na spotkania, że widać lubią posłuchać, pobyć wśród słów. Wprawdzie nie jest to poezja wysokich lotów, tylko znaki czasu ludzi, którzy piszą do rymu, ale inni przychodzą, chcą ich słuchać, nawet książeczki kupują, choć niektóre kosztują 20 zł.
Na jednym z czatów internetowych mówiła pani o Halinie Poświatowskiej jako o pierwszej i ostatniej poetce…
Musiałam to dawno mówić, kiedy byłam pod jej urokiem. Od tego czasu sporo się zmieniło. Poświatowską dalej bardzo szanuję, ale od tej pory wiele rzeczy zaczęłam rozumieć na nowo. Byłam nią zauroczona, gdy czytałam jej „Opowieść dla przyjaciela”. Dziś wyciągam stare książeczki, czasem sie roześmieję przy księdzu Twardowskim. Czasem myślę, że teraz przyszedł czas, że nie ma czasu na rozmyślanie o poezji.
Pani Wandziu, ale tej Pani poezji uzbierało się już 8 tomików. Kuchenne, miłosne, góralskie „Erotyki spod motyki”. Dla kogo te wiersze, skoro mało kto chce czytać poezję?
A bo jo wiem? Chodzę do takiego młodego, ładnego lekarza. Mówię mu: niech mnie pan nie bada, niech pan ze mną pogada. A wiersze? A tak se mozolnie piszę, ostatnio wiersze użyteczne, na zamówienie: szopki, kabarety, skecze, gawędy. Ciągle mam prośby i zamówienia, nawet flaszki przynoszą. Już mi to tak obrzydło, że jak wygrom w totolotka, to nie napiszę ani jednej litery, nic. Zapomnę, jak sie nazywom.
Wracając do ks. Tischnera: powiedziała Pani, że był dla Pani przyjacielem, kolegą, bratem-łatą, opiekunem, pomocnikiem na drodze do nieba.
Oj, tak, tak. Na drodze do nieba też. Nigdy nie patrzył krzywo na moje niedowiarstwo.
Na siłę nie zapędzał do kościoła?
Absolutnie, nikogo nie zapędzał. Godoł, że górale ni mają takich zdolności, żeby nie grzeszyć. Mają zdolność do grzeszenia, ale pokute lubią odprawiać. Szkoda, że tak późno złapaliśmy się za niego: tu był, tam był, nawracał, robił „Solidarność”.
W ostatnich latach życia nie był rozumiany w Kościele…
Kościół zawsze był konserwatywny. Synowa uczy w szkole, a tam, czy to siostry zakonne, czy nauczycielki, miały raczej nie mówić o księdzu profesorze. Oni nie mówią, że był wrogiem, ale nie za bardzo go Kościół szanował. Ale gdy nieraz pokazywałam mu palcem: „patrz, co tu piszą o tobie”, mówił: „eee, nie przejmuj sie”. Może sie i przejmował, przecież to była jego społeczność. Ale nie okazywał tego.
Z ks. Tischnerem poznaliście się jako dzieci.
On był starszy ode mnie. Mieszkał tu w takim starszym domu. Później poszedł w świat.
To kiedy zetknęliście się ponownie?
Ni z tego, ni z owego Józiu znów przyjechał: „hej, nie byłek tu dawno”.
Dopiero wtedy zobaczył Pani tomiki wierszy?
Nie, śledził na bieżąco, interesował się. Byliśmy w kontakcie przez kolegów, z którymi on był blisko, a jo nie mogłam wszędzie być, bo miałam dom, dzieci. Aleśmy mieli tych planów, Matko Święto! Za późno my sie za to wzięli.
Oboje kochaliście słowo?
A musze jo kochać słowo? Nieroz to już mom dość tych słów, ino sie godo i godo, sypiom się i nieraz w izbie pełno tych słów, i nic z tego. Szczególnie, jak dziadek włączy telewizor i słucho tych z Sejmu. Żeby to jeszcze coś z tych słów urosło!
U Pani urosło. Weźmy choćby „Wieści ze słuchalnicy”. Czy to było tak, że Pani wadziła się ze światem i z Bogiem, a ks. Tischner Pani wszystko w głowie układał?
Układał fajnie. Bo jo lubie sie, jak to sie u nos mówi, zbywać.
Cierpliwie tłumaczył?
Śmiał sie, nigdy sie nie wkurzał. Na każdy temat wiedział, co mi odpisać. Dobry był człowiek i mądry, szkoda słów.
Była Pani zaskoczona, że fragmentami Pani wierszy okraszał wszystkie swoje wykłady? W niezłym towarzystwie: Ingardena i innych.
Może wszystkie nie, ale dość dużo.
Wielu dostrzega w „Wieściach ze słuchalnicy” Pani radość życia. Ks. Tischner chyba był podobny?
O, tak. Jo pisołom na wesoło, on był wesoły, tośmy sie rozumieli.
Gdy Pani słyszy, jak mówią na Panią „Tiśnerowo muza”, to się Pani śmieje, czy z miejsca bierze się za pisanie?
Śmieje sie.
To skąd się to wzięło?
Ktosik tak powiedział i tak zostało.
A czuje się pani „Tiśnerową muzą”?
Nie, no skąd tam.
Jak to? Tyle razy Panią cytował…
Nie czuje sie niczyją muzą.
A „Safona z Raby Wyżnej”?
Taki kolega tu przyjeżdżoł. Jak sie nazywał ten chłopiec, taki ładny, dziennikarz? Nie pamiętam. On miał takie skojarzenie.
Na pytanie, z jakiego wiersza jest Pani najbardziej dumna, odpowiedziała Pani: „dumna jestem z dzieci, a nie z wierszy”.
No pewnie. Cóż mom być z wiersza dumna? Wierszyki to było moje hobby. Chodziłam do handlówki w Nowym Targu. W latach 50. była bieda na wsi, myśmy były takie gorsze. Miesczanki nam dokuczały: „wy wsiury, wsioki”. Trzeba się było czymś popisać. Akurat tata miał dużo książek, czytałam wierszyki, wiedziałam, że muszą mieć rym i rytm. I takie rymowanki pisałam na nauczycieli. Tak sie zaczęło.
Umie Pani świetnie pisać, opowiadać, gotować. Wiele talentów Pan Bóg złożył w jednych rękach…
A jesce był czas, że malowałam obrazki na szkle. Haftować też umiem. Ale to tak mimochodem. Gdy ktoś cierpi nad tym swoim talentem, tak go pielęgnuje, to może mu smutno. A mnie nie!
Pani Wandziu, chce Pani powiedzieć, że to wszystko było nieważne? Że najważniejszy był dom, pole, dzieci?
Życie było ważne. Nie mam czego żałować, dobrze było, wesoło. Trzeba mieć dystans do życia, bo jak zaczniemy beczeć, składać się na dziesięcioro, to nic z tego nie będzie.
Najważniejsza jest jednak namiętność do życia?
No tak! Trzeba sie obudzić rano i cieszyć sie, choć nieraz cholera bierze.
Co Panią cieszy, gdy się Pani rano obudzi?
Pigułki szczęścia zaraz biore (pokazuje na lekarstwa). Od młodego doktora (śmiech). Ktoś mi go naraił i teroz go nie opuszcze aż do śmierci (śmiech).
Jak w małżeństwie.
Aaa, tak sobie żartujemy.
Lepiej żartować niż chorować.
Właśnie. Starsi ludzie cierpią, to ich boli, tamto ich boli. Szczególnie baby. Siostra mi mówi: „ty to sie nadajesz do psychiatry, a nie do kardiologa”. A ja żartuję. Lekarz, jak jest jaki-taki, to rozumie, że żartuję i że żart bardziej mi pomaga w życiu niż jęcenie. Jak poszłam się starać o rente, to tam było pełno pań w moim wieku i starszych, takich zmęczonych i chorych! Weszłam do środka, pan doktor zapytał, co mi dolega. „Nic”. „Jak to nic?”. „Czasem mam ciśnienie”. Doktor zmierzył mi ciśnienie i zaczął szukać chorób: „a to nic? A tamto nic?”. Co tu będziemy sie cykać, chciałam dostać rente, ale bez żadnych łapówek. Doktor nawyszukiwał mi chorób, przyznali mi drugą grupę, nic mi nie wolno robić. A te wszystkie umierające panie – żadna nie dostała renty! Widzicie, jaka sprawiedliwość? Coś tam zawse człowiekowi dolega. Jak już na człowieka rzucą się „siątki”, to nic nie poradzi. Pięćdziesiątka, sześćdziesiątka, siedemdziesiątka… PESEL przypomina o zdrowiu.