Magdalena i James Katzen, małżeństwo od 10 lat, nie mogą zaprzeczyć, że połączyło ich lotnictwo. James, zanim został wiceprezesem Polskich Zakładów Lotniczych Sikorsky Aircraft w Mielcu, wdrażał amerykańskie rozwiązania w kupionej przez Pratt&Whiney fabryce WSK w Rzeszowie i dzięki znajomemu z pracy poznał Magdalenę. Ona śmieje się, że na budowie silników się nie zna, ale jej dziadek był pilotem i jakiś czas kierował aeroklubem w Mielcu. Jego dziadek w czasie II wojny światowej jako nawigator latał na Liberatorach i kto wie, może znał niejednego lotnika z dywizjonu 303.
Z Magdaleną i Jamesem Katzen spotkaliśmy się tuż po Święcie Dziękczynienia, które w Stanach Zjednoczonych ma rangę podobną jak w Polsce Wigilia, a więc w polsko-amerykańskim domu również musi być obchodzone. Z drobną różnicą – w USA wypada ono w czwarty czwartek listopada, a państwo Katzen zapraszają polską rodzinę na sobotę. – W czwartek dopiero zaczęłam gotować – uśmiecha się Magdalena i przyznaje, że przygotowanie świątecznego menu zajmuje jej trzy, czasem nawet cztery dni. W nagrodę są komplementy gości i męża, który chwali, że indyk jest lepszy niż w wielu amerykańskich domach.
– 7-kilogramowego indyka zamawiam wcześniej. Nadziewam go chlebkiem kukurydzianym i podaję do niego pataty zapiekane z popularnymi w Stanach Zjednoczonych piankami marshmallows. Robię również drożdżowy chlebek musztardowo-cebulowy i sos z żurawiny na bazie porto ze skórką pomarańczową. Dodaje się dużo cynamonu, goździków. W domu unoszą się piękne zapachy. W tym roku zrobiłam też cydr jabłkowy z przyprawami, podobny w tym okresie podają również amerykańskie restauracje. Ucztę zakończył deser – placek dyniowy i ciasto marchewkowe.
– Kiedy po raz pierwszy zaprosiliśmy polską rodzinę, podpytywali nas, co to za Święto Dziękczynienia. Jedli przez cztery godziny, a potem oświadczyli: „To bardzo dobre święto” – śmieje się James. – Teraz już zawsze chcą je z nami obchodzić.
Podkarpackie – nigdzie nie byłem tak długo
On jest Amerykaninem, ale urodził się w Australii. – Mój ojciec pracował dla amerykańskiego rządu i pracował oraz mieszkał przez wiele lat w różnych krajach afrykańskich. Mama – Australijka wolała dziecko urodzić w ojczystym kraju. W Australii byłem przez dwa lata, zbyt krótko by to pamiętać. Trochę wspomnień, choć mglistych zostało mi z Kongo. Nasza rodzina opuściła je, gdy miałem cztery lata. Ojca ciągle przenosili, a my zmienialiśmy miejsce zamieszkania wraz z nim. Nowy York, Waszyngton, Wirginia, Boston. W dzieciństwie ciągle podróżowałem. Nigdzie nie mieszkałem tak długo, jak w Podkarpackiem. Jestem tu już od 12 lat.
Przeniesienie się do Polski nie było dla niego żadnym problemem. Trafił tu, bo miał ochotę znów zmienić miasto. Sam poprosił w firmie, aby go gdzieś dalej wysłali. – Byłem młody, wolny, ciekawy. Kiedy powiedzieli: „Polska”, spakowałem dwie walizki i przyjechałem. Czerwiec, bez niedźwiedzi na ulicach, rynek pełen ludzi, bo wszyscy oglądali mistrzostwa Euro. Bardzo mi się spodobało. Myślałem, że przez cały rok będzie taka piękna pogoda. Listopad mnie zaskoczył… Za to praca okazała się ciekawa.
O Polsce wiedział niewiele. Rodzice też przez pewien czas pracowali niedaleko, w Rumunii, Czechosłowacji, ale nie tu. W szkole mówiono tylko o jednym, wielkim czerwonym wrogu w tej części Europy. Czasem jakieś nazwisko polskie przewinęło się na sportowej olimpiadzie.
– Już na studiach dowiedziałem się o polskim lotnictwie – przemyśle i pilotach, o tym, że produkowano tu migi – MiG-15 i MiG-17 – wspomina James, który jest absolwentem najlepszej i najbardziej prestiżowej uczelni technicznej w Stanach Zjednoczonych – bostońskiego Massachusetts Institute of Technology. Najpierw ukończył 4-letnie inżynierskie, a po pięciu latach pracy w przemyśle motoryzacyjnym, wrócił na MIT, by w dwa lata przerobić 4-letni program studiów magisterskich i ukończyć je wraz ze studiami MBA.
– Do dziś mam dobry kontakt z uczelnią. Jestem rekruterem polskich studentów na MIT. Co roku przeprowadzam rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami z Krakowa, Rzeszowa. Około 13 proc. studentów MIT to obcokrajowcy. I pierwszy etap rekrutacji, poza odpowiednimi wynikami w nauce, to właśnie rozmowa kwalifikacyjna z rekruterem. Jeśli są uczniowie z południowej Polski, którzy marzą o studiach na MIT, zapraszam do kontaktu. Kilku studentów, których rekrutowałem, dostało się na te studia – zachęca wiceprezes PZL Mielec Sikorsky Aircraft.
Z zespołu Formuły 1 do pracy przy Black Hawkach
Dlaczego lotnictwo?– Zaczynałem karierę jako inżynier mechanik w Ford Motor Company w Detroit – centrum przemysłu motoryzacyjnego Stanów Zjednoczonych. Ale produkcja masowa samochodów, wytwarzanie milionów sztuk i pracowanie nad jednym małym elementem auta dla mnie okazały się nieciekawe – przyznaje James. – Zmieniłem pracę i przeniosłem się do Europy – przez cztery lata byłem konstruktorem w zespole Formuły1. W samochodach wyścigowych najbardziej poszukuje się nowych rozwiązań. Tutaj miałem już kontakt z technologiami lotniczymi i kosmicznymi. To był niesamowity czas – ambitny zespół, niesamowity rozwój i praca nad tym, by stworzyć najszybszy samochód świata. Właśnie wkraczała technologia GPS. Stworzono ją dla wojska, więc była początkowo kontrolowana przez rząd, ale już potrafiliśmy ją wykorzystać i zbudowaliśmy samochód, który mógł sam, bez kierowcy jeździć po torze. To było w roku 1999.
Potem postanowił, że czas pchnąć karierę na nowe tory. Stąd studia MBA na MIT i decyzja, by przemysł motoryzacyjny zmienić na lotniczy, który coraz bardziej go pasjonował. Zaczął pracę w Pratt&Whitney w Connecticut i kiedy firma kupiła rzeszowską WSK, zgodził się pojechać do Polski. Polska zamierzała kupić odrzutowce F-16, a umowa offsetowa przewidywała, że silniki do nich zostaną zmontowane właśnie w Rzeszowie. Zadaniem Jamesa był nadzór nad transferem amerykańskiej produkcja do polskiego zakładu i nad wdrażaniem produkcji różnych elementów silników lotniczych. Po 2,5 roku mógł już wracać. – Ale wtedy od szefa Sikorsky Aircraft, firmy należącej do tego samego co Pratt&Whitney koncernu UTC, usłyszałem, że zamierzają kupić fabrykę, która produkowała MiGi, będą w niej produkować śmigłowce i proponuje mi pracę. Zgodziłem się, chociaż myślałem, że ta fabryka jest gdzieś na Syberii. Tymczasem okazało się, że to godzinę jazdy od Rzeszowa, w Mielcu.
Pracuje tam już od 10 lat. Obecnie na stanowisku wiceprezesa oraz dyrektora ds. sprzedaży. Dopina wszystkie kontrakty związane z zamówieniami i sprzedażą śmigłowców Black Hawk, jakie produkowane są w PZL Mielec Sikorsky Aircraft.
Polska żona, amerykański mąż
Z tego, że fabryka jest w Mielcu, a nie na Syberii na pewno ucieszyła się Magdalena, bo w tym samym czasie brali ślub. Jak się okazuje, Amerykanin znalazł w Dolinie Lotniczej nie tylko ciekawą pracę, ale i bardzo szybko – swoją drugą połówkę.
Poznali się w Rzeszowie, na Rynku, przez wspólnego znajomego z WSK. – Akurat wróciłam z półtorarocznej praktyki studenckiej w Kolorado i brakowało mi rozmów po angielsku, więc chętnie poszłam na spotkanie z Amerykaninem – opowiada Magdalena. – Dobrze nam się rozmawiało. I z tych spotkań narodziło się coś więcej.
Kiedy James zdecydował, że znalazł kandydatkę na żonę, długo z oświadczynami nie zwlekał. Magdalena znów poleciała do Stanów studiować, a on co miesiąc wyprawiał się do Chicago i Indianapolis, by się z nią zobaczyć. Tam też się oświadczył.
– Przyleciał ubrany w garnitur, z bukietem pięknych, czerwonych róż – zdradza ona, a on przyznaje, że pamięta, jaki był potwornie zmęczony po podróży samolotem i obawiał się, by czegoś nie pomieszać. Pomieszał, ale nie wtedy, tylko podczas wizyty u rodziców Magdaleny. – Wyuczyłem się polskiej kwestii na pamięć, słuchając nagrań. I wszystko poszło dobrze, tylko na końcu zamiast prosić o rękę córki, powiedziałem „kurki”.
– Mama z trudem zachowała powagę – śmieje się pani Katzen. – Nie chciała sympatycznemu kandydatowi robić przykrości.
Ślub odbył się w dwóch językach, by rodzina, która przyleciała ze Stanów wszystko zrozumiała. Na przyjęciu w pałacu w Sieniawie Polacy dowiedli, że piosenki biesiadne mają we krwi. Amerykańscy goście pozazdrościli i po krótkiej naradzie też zaśpiewali – hymn narodowy.
W tym związku lepiej zorganizowany jest inżynier. – Ja wnoszę twórczy nieład – śmieje się polska żona. Ale może to przesadna skromność, ponieważ właśnie ona nadzorowała budowę ich domu w Rzeszowie. – Mąż nie miał czasu – tłumaczy. – Za to o instalacjach, hydraulice wiem teraz wszystko. Jak trzeba będzie zakręcić jakiś zawór, szybciej znajdę właściwy. W nowym domu mieszkamy od półtora roku i wciąż jeszcze się urządzamy. Ostatnio kupowaliśmy obrazy. Szukaliśmy u lokalnych artystów i udało się kupić ładne prace. Cieszymy się, że udało nam znaleźć się coś, co nam odpowiada właśnie na Podkarpaciu.
Razem z mężem cenimy lokalność, chętnie kupujemy miejscowe produkty – zapewnia Magdalena, która jest wielką orędowniczką lokalnych producentów i prowadzi bloga Garniec Smaku (http://www.garniecsmaku.pl/), promującego podkarpacką żywność.
Dom zbudowany jest według popularnej w Polsce technologii – z betonu, na stulecia. Aż dziwny dla Amerykanina, który przywykł do lekkich, szkieletowych konstrukcji, popularnych w Stanach Zjednoczonych, gdzie ludzie często zmieniają pracę i co chwilę przenoszą się z miejsca na miejsce. Państwo Kazten póki co nigdzie się nie przenoszą. Perspektywy, jakie ma przed sobą Dolina Lotnicza, wróżą im tu dłuższą przyszłość.
Dobry adres: Dolina Lotnicza
Zdaniem wiceprezesa PZL Mielec, Podkarpacie to miejsce bardzo pozytywne. – Dolina Lotnicza działa już od 13 lat i widać efekty – zauważa. – Stowarzyszenie jednoczy ponad 150 różnych firm i uczelni wokół przemysłu lotniczego. Na Podkarpacie przyjeżdżają delegacje z różnych krajów, by badać, jak ta koncentracja się udała. Gościliśmy delegację z Japonii, Australii, Singapuru. Każdy kraj chce mieć mocną bazę przemysłową. Przemysł lotniczy jest elitarny, bo wiąże się z wysoką technologią, innowacyjnością, czystą produkcją, która nie wpływa negatywnie na środowisko. Daje też duże szanse na eksport. Te firmy samodzielnie są konkurencyjne, ale w Dolinie Lotniczej każdy jest silniejszy – może liczyć na współpracę, wsparcie rządowe, dostęp do młodych kadr na uczelniach.
Kiedy nasi potencjalni klienci słyszą, że jest około 24 tys. pracowników w Dolinie Lotniczej, to wiedzą, że jest to potężny blok firm. Jest produkcja nie tylko tych końcowych produktów, jak śmigłowce Black Hawk, ale też głównych elementów konstrukcyjnych dla Kanady, Stanów Zjednoczonych, Francji.
W jakim kierunku rozwijają się tutejsze firmy? James Katzen uważa, że Polska ma potencjał nie tylko do produkcji kadłuba, ale też następnej generacji silnika i struktury z elementów kompozytowych, a Polska ma wiele lat badań nad tymi technologiami. Być może druk 3d zastąpi obróbkę mechaniczną. Polska prowadzi też program kosmiczny, który również ma spore szanse powodzenia. Są możliwości technologiczne, ale trzeba uwzględniać też stronę ekonomiczną. Realną szansą dla polskiego przemysłu jest produkowanie samolotów bezzałogowych (BSL), jak i dronów. W polskiej historii było już wielu pionierów w nowych technologiach. Myślę, że spokojnie, za 20 lat będzie się tu produkować samoloty i śmigłowce bezzałogowe. Nawet liniowe samoloty. Pod tym względem samoloty mają na to większe szanse niż samochody.
Tropem dziadków i prababek
Mary Reibey, przodkini Jamesa Katzena na australijskiej 20 dolarówce.
Równie chętnie jak w przyszłość, Magdalena i James Katzen patrzą w historyczne zawiłości Polski, Ameryki. I nie tylko. – Przodkini babci Jamesa sprzed sześciu pokoleń nazywała się Mary Reibey. W XVIII wieku została w Anglii skazana za kradzież konia i wysłana na kolonię karną do Australii. Tam wyszła za mąż, a po śmierci męża przejęła jego biznes i prowadziła go tak dobrze, że stała się znana i szanowana, a dziś jest na australijskiej 20 dolarówce, jako pierwsza bizneswoman na tym kontynencie.
Z kolei dziadek Jamesa ze strony ojca, Anglik, w czasie II wojny światowej był nawigatorem na angielskich, ciężkich samolotach bombowych i patrolowych dalekiego zasięgu – AVRO Lancaster. Po wojnie pracował jako instruktor i kapitan w brytyjskiej bazie lotniczej. Karierę kończył w randze komandora. Umarł 25 lat temu.
– Nie wiem, czy miał kontakt z polskimi pilotami, chociaż szukałem jakichś informacji na ten temat w starych dokumentach. Polaków było wtedy w Anglii wielu, więc niewykluczone – mówi James. Dziadek Magdaleny również był pilotem, szkolił się w Dęblinie. W latach 50-tych kierował aeroklubem mieleckim. W czasie wojny walczył w AK i za tę działalność został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
– Robi na mnie wrażenie tysiąc lat polskiej historii – przyznaje Amerykanin. – Pamiętam wizytę na Wawelu, gdzie spoczywa tylu polskich królów. Do dzisiaj nie potrafię ich rozróżnić. Chętnie jeżdżę z żoną po Polsce, by zwiedzać zabytkowe miejsca. Ostatnio byliśmy w Biskupinie, Gnieźnie, Legnicy. – Wycieczka wczesnosłowiańska – śmieje się Magdalena, która także była już w miejscu, gdzie zaczęła się amerykańska historia – mieście Jamestown, pierwszej osadzie Europejczyków na nowym kontynencie. – Oświadczyłem żonie, że tu jest miejsce, gdzie zaczęła się Ameryka i na pewno nie było tu Polaków. Tymczasem Magdalena wypatrzyła tabliczkę, która wymienia 300 pierwszych osadników, głównie Brytyjczyków, a na samym końcu tej listy jest dodane, że wśród nich było też siedmiu Holendrów oraz …Polacy.
– No i dlaczego nie zniesiono nam jeszcze wiz, skoro pomagaliśmy budować Amerykę? – zaczepia męża Magdalena.
Smaczne, polskie święta
Boże Narodzenie spędzą w Polsce. Czekają ich dwie wigilie. – Trudno wszystko zjeść, ale idziemy wtedy w gości – do jednej i do drugiej babci Magdaleny – mówi James. – Najbardziej lubię pierogi. Ale też barszcz, gołąbki. Nie przepadam za karpiem. Wigilia to pracowity wieczór – sześć godzin siedzenia przy stole i zajadania się daniami. Za pierwszym razem byłem zaskoczony, kiedy zjedliśmy kolację u jednej babci, a pół godziny później zaczęliśmy od nowa u drugiej. Ale trzeba, bo inaczej babcie się obrażą. Pod polską choinką będą prezenty. Ale nie jest to na taką skalę, jak w Stanach, gdzie komercjalizacja jest olbrzymia. Podoba mi się, że w Polsce jeszcze takiego szaleństwa nie ma. W Stanach nie ma tradycji wigilii, chodzenia do kościoła na pasterkę. Jest moda, by kupić jak najwięcej, począwszy od Black Friday, a potem w Boże Narodzenie od świtu rozpakowywać prezenty. Tęsknią tam za zwyczajnymi świętami, spokojem, miejscem na refleksję. Takimi, jak tu.