Zawsze mieszkali na pograniczu, w niełatwych do życia terenach. Trzy lata temu los sprowadził ich do Pagorzyny w Beskidzie Niskim. Znowu na pograniczu – województw małopolskiego i podkarpackiego. Jola Richter-Magnuszewska, znana i popularna ilustratorka utworów i czasopism dla dzieci, oraz zajmujący się formami drewnianymi Maciej Magnuszewski, dopiero na południu Polski odzyskali spokój i harmonię. Od tej pory ich życie to już inna bajka. W przenośni i dosłownie, bo tak nazywa się pracowania tej pary. Jednak, od kiedy przeprowadzili się na południe, Inna Bajka jest… inna. Macieja cieszą nieznane mu wcześniej ciepłe wiatry, w ilustracjach Joli zaczęli pojawiać się ludzie i góry, a synowie Kostek i Ignaś przestali chorować.
Życie na południu bardzo im odpowiada, ale zanim tu trafili, sporo już przeżyli, w różnych miejscach Polski. Maciej pochodzi z Wielkopolski, Jola z Tucholi w kujawsko-pomorskim. Mówi, że to klasyczne małe miasteczko, które dla tak rogatej duszy jak ona szybko okazało się za ciasne. Nigdy nie wiązała z nim przyszłości. – Wydawało mi się, że najgorszą rzeczą, jaka może mnie spotkać, to pozostanie w Tucholi – dodaje.
Najpierw chciała uciec do Gdańska, by w Akademii Sztuk Pięknych studiować architekturę wnętrz. Niestety, podczas egzaminów na rysunek wylał się tusz, więc musiała pożegnać marzenia. Rok później dostała się na ceramikę na krakowskiej AGH. W Krakowie poznała Macieja. Po studiach musieli wrócić na północ, ale tęsknota za klimatem południa, serdecznością ludzi i górami ciągle się w nich tliła. Jola podjęła pracę w Zakładach Porcelany Stołowej Lubiana koło Kościerzyny, gdzie była panią „od wciskania guzików” i gdzie dusiła się jej artystyczna dusza. Do dziś ten etap jej życia powraca w sennych koszmarach. – Śni mi się, że muszę iść na szóstą rano do pracy i pracować na trzy zmiany – śmieje się Jola, ale zaraz dodaje, że w oboje z mężem imali się różnych zajęć, które złożyły się na sumę doświadczeń życiowych i które wykorzystują w swojej pracy.
(Żeby zarobić na utrzymanie, podczas studiów sprzątali m.in. ubikacjach PKP Intercity, gdzie doświadczyli ludzkiej pogardy, gdy tylko zakładali pomarańczowe uniformy. Po latach, gdy Jola ilustrowała „Uśmiechniętą planetę” Joanny Papuzińskiej, miała narysować sprzątaczki. Na bazie tamtych studenckich doświadczeń narysowała cały rząd charakternych, oryginalnych sprzątaczek).
Maciej przyznaje, że zawsze mieszkali na pograniczu. Najpierw na skraju Lipusza – dużej kaszubskiej wsi turystycznej, potem w Skwierawach przy starej granicy polsko-niemieckiej, która jednak do dziś funkcjonuje w mentalności mieszkańców, wreszcie w Dobrej koło Słupska, w samym środku lasu. Maciej, niedoszły leśniczy, zajął się robieniem drewnianych mebli. Ponieważ przy produkcji zostawało dużo odpadków, postanowił je zagospodarować na wyroby rękodzielnicze i tak w 1998 roku powstała pracownia „Z Innej Bajki”. Maciej zajął się formami drewnianymi, Jola je malowała. – Trafiliśmy na dobry czas, ludzie zaczęli szukać oryginalnych prezentów, nie tak doskonałych jak te ze sklepu, ale robionych ręcznie – wspomina Maciej.
Niewykorzystana szansa i spełnione marzenie ilustratorskie
Przez kilka lat pracownia funkcjonowała na pełnych obrotach, do momentu, gdy w branży zaczęło się robić ciasno i duszno, a właściciele pracowni, dla których najważniejsza zawsze była autentyczność, zaczęli zamykać się w pewnych schematach i odczuwać znużenie.
Przełom nastąpił w 2004 roku, gdy Maciej i Jola z Kostkiem pod sercem wybrali się na jarmark do Warszawy, gdzie wystawiali swoje prace. Dostrzegło je wydawnictwo „Muchomor” i poprosiło Jolę o przesłanie portfolio. – Trochę się przestraszyłam, bo miałam tylko swoje dziewczęce doświadczenia z dzieciństwa i obawiałam się, czy będę autentyczna w ilustracjach dla dzieci, nie mając dzieci. Czułam, że najpierw powinnam urodzić i zobaczyć świat dzieci, żeby móc coś przekazać współczesnemu pokoleniu – wspomina. – Po pięciu latach od tamtego jarmarku, gdy urodziłam drugiego syna, Ignasia, dojrzało we mnie wewnętrzne dziecko. Tym razem dziecko chłopiec. Poczułam, że mogę, chcę i potrafię robić ilustracje dla dzieci. Macierzyństwo rozwinęło moją kreatywność.
Niestety, propozycji nie było, a tamta, sprzed pięciu lat, dawno przestała być aktualna. Kiedy już wydawało się, że przegapiła życiową szansę, wkrótce spełniło się jej życzenie z dzieciństwa. – Jako kilkuletnia dziewczynka wrzuciłam na kolonii w Książu grosik do fontanny spełniającej marzenia. Zażyczyłam sobie zostać ilustratorką książek. Potem o tym marzeniu zapomniałam, ale grosik sobie chyba o mnie przypomniał. Wiem, że to brzmi dość bajkowo i banalnie, bo w rzeczywistości marzenie się spełniło nie dzięki grosikowi, ale mojej pracy w tym kierunku – dodaje.
Wystawiła swoje prace na targach książki w Poznaniu i w 2011 roku przyszło pierwsze zlecenie. Ze „Świerszczyka”. Joli aż ręce paliły się do pracy. Porwała się na zlecenie, które miała wykonać w ciągu tygodnia. Zrobiła… na drugi dzień. Kolejne zlecenie z wydawnictwa Literatura („Przygody królewny Florentynki”) zrobiła w trzy tygodnie. Dziś odrzuciłaby taką propozycję, gdyż ilustrowanie to czasochłonne zajęcie, ale wtedy rzuciła się w wir pracy.
Kierunek: południe
Po kilku latach spędzonych na północy, Magnuszewscy zaczęli myśleć o zmianie miejsca zamieszkania. Życie samym środku lasu w Dolinie Skotawy, gdzie zima jest niemożliwa do przetrwania bez stara z pługiem, i skąd wszędzie daleko, nie było łatwe. Poza tym dzieci w tamtym zimnym, wilgotnym klimacie ciągle chorowały.
– Na północy nie czuliśmy się dobrze – przyznają. – Jest duża różnica w mentalności ludzi z północy Polski a ludzi z południa, z Galicji. Na południu ludzie są otwarci, uśmiechnięci, potrafią mimo wszystko patrzeć z optymizmem, mają szersze horyzonty, wynikające pewnie z wymiany kulturowej i faktu, że istniały tu szlaki komunikacyjne. Blisko stąd do Wiednia czy Bratysławy, a obcy, napływowi nie są traktowani wrogo. Na północy zawsze czuliśmy się inni, obcy. Nie pasowaliśmy tam, choć przyroda i otoczenie były piękne.
Momentem, który zadecydował o przeprowadzce, był jarmark rękodzielniczy w Lublinie, na który jechali 700 kilometrów. Poznali tu rękodzieło i rękodzielników z południa. Znajomość z nimi utwierdziła ich w przekonaniu, że choć są uzbrojeni po zęby, żeby przetrwać w ciężkich warunkach i samowystarczalni, są też bardzo samotni. – Byliśmy skazani tylko na siebie. Potrzebowaliśmy słońca i ludzi, a nie sprzętu, który pomoże przetrwać w lesie – mówi Maciej.
Potem przyjechali w odwiedziny do znajomych na południe. O dziwo, chłopcy tu nie chorowali, leki okazały się niepotrzebne, więc dlaczego nie mieliby tu zamieszkać na stałe – pomyśleli. Upatrzyli sobie dom w Pagorzynie, ale znajomi im odradzali: zbyt drogi, bez wody i dojazdu. W ciągu trzech miesięcy sprzedali dom w Dobrej, kupili dom w Pagorzynie i zrobili konieczny remont.
Jeszcze w Dobrej Jola zaczęła ilustrować książkę Agnieszki Frączek „Wiersze łaciate i jeden w kratę”. Kończyła ją już w Pagorzynie, co znalazło odbicie w ilustracjach. Na tych, które powstały w Pagorzynie, widać pagórki, wąskie dróżki i ludzi, wcześniej nieobecne w jej twórczości. Do wiersza poetki o niemiłym sąsiedzie, namalowała… własnego sąsiada, który wtedy mocno dał się we znaki Magnuszewskim (dziś są już w dobrych stosunkach, ale ilustracja przetrwała). Do ilustracji często przemyca to, co sama przeżywa. Np. gdy ilustrowała do „Świerszczyka” tekst Zofii Staneckiej , miała skręconą nogę, więc mimowolnie w jednym z obrazów znalazł się… pies z kulawą nogą.
Jak ilustrować książki dla dzieci
W ciągu pięciu lat zilustrowała 20 książek, m.in. dla wydawnictw Nasza Księgarnia, BIS, Literatura, Muza, Publicat, Egmont współpracowała i współpracuje ze znanymi autorami piszącymi dla dzieci, m.in. z Agnieszką Frączek, Wojciechem Widłakiem, Joanną Papuzińską, Zofią Stanecką. Obecnie jest jednym z bardziej rozpoznawalnych ilustratorów w Polsce. Ilustruje „Świerszczyka”, niektóre podręczniki, robi plakaty i foldery, pomaga też mężowi w pracowni „Z Innej Bajki”, malując na drewnie obrazy w pojedynczych egzemplarzach. Jednak to ilustrowanie książek zajmuje ją najbardziej. – Zdarza mi się odrzucać teksty, których „nie czuję”, bo muszę być w porządku wobec siebie, autora, wydawnictwa, a przede wszystkim wobec dziecka, które bardzo szybko wyczuje fałsz. Nie można ilustrować na siłę. Kiedy dostaję tekst, musi zaiskrzyć, muszę zobaczyć obrazy i kolory – wyjaśnia.
Kiedy „iskrzy”, zdarzają się ciekawe historie. Gdy ilustrowała książkę poznańskiej psycholog Joanny Wachowiak, która wygrała ogólnopolski konkurs na najlepszą książkę dla dzieci, narysowała postać cioci. W książce postać ta nie była w ogóle opisana, co dało pole do popisu ilustratorce. Gdy autorka książki zobaczyła ilustrację, nie kryła zdziwienia, bo tworząc postać cioci miała na myśli swoją krewną, a Jola dobrze ją sportretowała, nie mając o tym pojęcia.
Zdaniem ilustratorki, ilustracje w książkach dla dzieci nie mogą oddawać tekstu w stosunku 1:1. Mówi, że to nie wpływa dobrze na rozwój wyobraźni. Dlatego wybiera teksty, w których jest „powietrze”, czyli autor nie opisuje dokładnie bohatera i sytuacji, lecz zostawia miejsce dla wyobraźni ilustratora i dziecka. – Niektóre wydawnictwa chcą, aby zamalowywać całe strony w książkach. Próbuję wtedy udowodnić, że przy moim sposobie ilustrowania to nie zda egzaminu. Nie chodzi o to, że nie chce mi się tyle malować. Uważam, że tak jak nie można opowiedzieć wszystkiego słowem, tak i obrazy muszą zostawiać miejsce dla wyobraźni czytelnika – tłumaczy. – Moim celem jest przekazanie emocji i fluidów płynących z tekstu. Uwielbiam zwłaszcza malować zwierzęta, których emocje łatwiej przekazać, bo są bardziej autentyczne niż w przypadku ludzi, którzy zakładają maski. Uśmiech człowieka nie zawsze oznacza radość, a kiedy krowa merda ogonem – wiemy dlaczego.
Południe Polski okazało się właściwą bajką
Od 2013 roku w położonym na wzgórzu starym drewnianym domku Magnuszewskich w Pagorzynie często odbywa się rodzinna burza mózgów nad ilustracjami. Kostek i Ignaś dzielą się swoimi pomysłami i często mają wpływ na rysunki mamy. Bywają też pierwszymi recenzentami jej prac. A te powstają albo na strychu pachnącym kredkami, farbami i wypełnionym rysunkami, albo w salonie, w którym z okna roztacza się wspaniały widok na Beskid Niski. Jola często ucieka tam wzrokiem.
Pagorzyna to zdecydowanie ich bajka. – Ten dom sam nas znalazł. Oczywiście, pomogli w tym znajomi. Choć rozsądek wskazywał, żeby go nie kupować, serce mówiło coś innego – wspomina Maciej, a Jola dodaje, że na początku byli wszystkim zachwyceni. – Zachowywaliśmy się jak dzieci w sklepie zabawkami. Zobaczyliśmy uśmiechniętych i życzliwych ludzi, cieszyliśmy się pełnią słońca w ciągu dnia w lutym, piękną wsią. Pochodziliśmy z „krainy deszczowców”, a ludzie się z nas śmiali, że zachowujemy się tak, jakbyśmy wcześniej życia nie znali. Oczywiście, po pewnym czasie dostrzegliśmy i te negatywne strony życia na południu, ale tutaj nawet trudne sytuacje się rozwiązuje. Może czasem na siekiery, ale rozwiązuje. Dopiero tutaj wróciła nam wiara w ludzi.
Ciągle niesamowity jest dla nich fakt, że niezależnie w którym kierunku oddalą się od domu choćby o kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów, są już w innym świecie, w innej bajce. Albo w Skamieniałym Mieście na Pogórzu Ciężkowickim, albo na Słowacji, albo w Zatwarnicy w Bieszczadach, gdzie znajduje się ich ulubione miejsce na Podkarpaciu – Kino Końkret i przepiękne meandry Sanu.