Reklama

Ludzie

Ambasadorowie Bieszczadów

Aneta Gieroń
Dodano: 01.06.2014
12942_Bieszczady_170
Share
Udostępnij
Bieszczady i Dolina Lotnicza. Najbardziej rozpoznawalne marki Podkarpacia. Czy w pełni wykorzystane i wypromowane? Bieszczady na pewno nie. A mimo to, co roku ściągają tu setki tysięcy turystów. Siła i tajemnica tkwi w ludziach. Ludzie zdecydowali o legendzie Bieszczadów i ludzie tych gór kreują i wypracowują markę Bieszczady. Są ambasadorami tego miejsca. Andrzej Pawlak z rodziną od prawie 30 lat kojarzą się z „Wilczą Jamą”, genialną dziczyzną i dzikimi Bieszczadami. Przez ponad 20 lat w Mucznem, a od 4 lat w Smolniku ściągają do siebie myśliwych i turystów z całej Polski. Elżbieta Dzikowska wspomina o nich przy każdej okazji, Robert Makłowicz w kuchni Anny Pawlak nawet nie bierze się za gotowanie, a Radiowa Trójka czuje się z nimi właściwie zaprzyjaźniona. O Ewie Żechowskiej można powiedzieć bieszczadzka królowa sieci. Na fanpage’u „Chaty Wędrowca” ma prawie 20 tys. fanów i jest mistrzynią marketingu Bieszczadów w mediach społecznościowych. Od ponad 20 lat wspólnie z mężem, Robertem Żechowskim, autorem kultowego „Naleśnika Giganta z Jagodami” pamiętającego Majstra Biedę, związana jest z Bieszczadami. Tutaj się zakochali, pobrali, tutaj znaleźli swoje miejsce na ziemi, ale nie wyobrażają sobie życia bez turystów. Bo bez ludzi nie ma Bieszczadów.
 
Andrzej Pawlak, żeby choć w części zatrzymać w pamięci to, co zdarzyło się w ostatnich kilku dekadach, jakie spędził w Bieszczadach, wydał książkę „Opowieści z Wilczej Jamy”. Legendarny myśliwy, mistrz w wabieniu wilków, który dosłownie nauczył się ich języka, świetny gawędziarz i dusza towarzystwa, w Bieszczady przybył z Opoczna. Wcześniej nie przez przypadek trafił do Technikum Leśnego w Zagnańsku, a gdy jako nastolatek usłyszał o tajemniczym Arłamowie w Bieszczadach, był pewny, że w końcu tam dotrze. I to szybciej niż przypuszczał. Jak dwudziestolatek przez ponad rok był asystentem słynnego pułkownika Kazimierza Doskoczyńskiego, zwanego królem Bieszczadów, z czasem został podleśniczym w Stuposianach, w końcu przez wiele lat był leśniczym ds. łowiectwa w Mucznem.
 
Z Mucznem wiąże się też najdłuższy bieszczadzki epizod rodziny Pawlaków. To tutaj od 1985 roku Andrzej Pawlak gospodarował już nie sam, ale z Anią, absolwentką chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim, która jak na prymuskę przystało miała zostać na uczelni, ale diametralnie zmieniła palny, gdy pewnego dnia do Krakowa przyjechał młody leśniczy, własnym samochodem, z dwoma gitarzystami na tylnym siedzeniu, z tulipanem w ręku i który proponował jej wspólne życie w Bieszczadach.
 
– Czy ja się wtedy zastanawiałam, co będę robiła w Bieszczadach, jak dzieci pójdą do szkoły? Nie, absolutnie nie. Byłam młoda, szalona, dzieci jeszcze nie mieliśmy, Muczne wydało mi się piękne, a wszystko proste i oczywiste – wspomina Anna Pawlak. – Bieszczady były dla mnie czymś zupełnie nowym, tym bardziej, że pochodziłam z Kielc, wychowałam się w Szczecińskiem, studiowałam w Krakowie, a Andrzeja poznałam dzięki mojej siostrze, która też uczyła się w Technikum Leśnym.
 
W Mucznem Pawlakom urodziło się czterech synów i tutaj przez wiele lat było ich miejsce na ziemi. Mieszkali w leśniczówce, wynajmowali domki dla gości, prowadzili karczmę, w tym zakątku właściwie na końcu świata czuli się szczęśliwi. – W pewnym momencie złapałam się na tym, że dzień zaczynam i kończę ze ścierką – śmieje się Anna. – Ja, która miałam być znakomitym chemikiem, zostałam pełnoetatową kucharką. Dlatego, gdy po 9 latach zajmowania się tylko dziećmi i gośćmi, zaczęłam uczyć chemii w Lutowiskach, byłam na nowo zachwycona Bieszczadami. Z czasem zrezygnowałam z pracy w szkole, by jeszcze bardziej zaangażować się w rodzinny biznes, ale do dziś wspominam pracę z młodzieżą, którą uwielbiałam.
 
Anna i Andrzej Pawlakowie przyznają, że ich związek z Bieszczadami to nie efekt zaplanowanej akcji, ale w dużym stopniu przypadku. – Jesteśmy tutaj, ale to nie wynika z głębokich kalkulacji i przemyśleń, raczej z faktu, że człowiek zaczyna coś robić, znajduje w tym trochę przyjemności, potem sens, bo się z tego utrzymuje i zaczyna się w to coraz bardziej angażować – mówią. Tak też było w ich przypadku. Zamieszkali w Mucznem w leśniczówce, gdzie gościli myśliwych. Andrzej polował od zawsze, więc Ania nauczyła się przyrządzać dziczyznę, którą znosił do domu. Smakołykami zaczęli częstować gości, w końcu otworzyli karczmę.Legendarne pstrągi mieli tylko dlatego, że Andrzej zbudował dwa stawy, by mieć ryby dla dzieci. Z czasem smażone na patelni stały się przysmakiem „Wilczej Jamy”.
 
Słynna „Wilcza Jama” z Mucznego do Smolnika
 
Po 20 latach spędzony w Mucznem musieli się przenieść do Smolnika. Dziś ich siedlisko ma ponad 24 hektary. W Smolniku od 2007 roku do 2011 powstało 6 domków dla gości,karczma i duży dom, gdzie mieszka już drugie i trzecie pokolenie Pawlaków. Przed karczmą nie mogło zabraknąć prawie 2- hektarowego stawu, bo Andrzej Pawlak już tak ma, że gdzie osiądzie, tam gospodarowanie zaczyna od budowy stawu.
 
 
– Dziś ze Smolnikiem wiąże się spora odpowiedzialność. Zdecydowaliśmy się na dużą inwestycję i nie ma odwrotu. Ja bym się jednak nie doszukiwała jakiegoś romantyzmu w naszej codziennej pracy. Oczywiście, przyjemnie mieć cudne bieszczadzkie widoki za oknem w pracy i w domu, ale to nie jest sielanka. Nasza praca nie polega na chodzeniu po górach i piciu kawy z ciekawymi ludźmi, którzy tu przyjeżdżają. O turystę trzeba dbać, zabiegać, nic samo się nie sprzedaje i niczego nie dostaje się za darmo, zwłaszcza w Bieszczadach – mówi Anna Pawlak.
 
Oni sami w Bieszczadach przeszli twardą szkołę życia. Mimo że przez wiele lat wypracowali mocną markę „Wilcza Jama”, w smutnych okolicznościach opuszczali kilka lat temu Muczne. Niewielka osada, która zdawał się być ich domem na zawsze, nagle stała się obca. Bo to właśnie w Mucznem Pawlakowie uczyli się turystyki. Tutaj jako pierwsi mieszkańcy osady przyjmowali gości w swoje leśniczówce. Na początku myśliwych, potem turystów, którzy coraz licznej w latach 90. zaczęli zaglądać w Bieszczady. Obok ich leśniczówki, którą dzierżawili, wyrosły niewielkie domki dla gości. Ich karczma „Wilcza Jama” przez lata ściągała do Mucznego amatorów pieczeni i pasztetu z dzika, zupy grzybowej i pstrągów.W pewnym momencie ich adres stał się kultowy, gdy pod leśniczówkę Pawlaków zajeżdżała telewizyjna Kawa czy Herbata, program kulinarny Roberta Makłowicza i Radiowa Trójka. Sylwestra spędzał u nich Artur Żmijewski, a Marek Kondrat był gościem nie raz i nie dwa.
 
– Może za dobrze się nam wiodło – gorzko zauważa Anna Pawlak. W każdym razie w pewnym momencie Lasy Państwowe wymówiły im dzierżawę leśniczówki i terenów, gdzie stały domki, a miejsce przestało istnieć. Wprawdzie Pawlakowie walczyli o „Wilczą Jamę”przez kilka lat, ale poddali się, gdy zobaczyli paszkwil podpisany przez osoby wśród których mieszkali ponad 20 lat. – To było straszne, a my wiedzieliśmy, że nie chcemy już dłużej mieszkać w Mucznem wśród tych osób – dodaje Andrzej Pawlak.I może szczęście w nieszczęścia, bo dziś „Wilcza Jama” ma ponad 24 hektarów ziemi w Smolniku, gdzie gospodaruje już drugie pokolenie Pawlaków.
 
Z czwórki synów, z rodzicami pracują najstarsi: Jacek i Adam wraz ze swoimi rodzinami, i najmłodszym członkiem rodu, Ignasiem, synem Adama. Andrzej, średni syn osiadł w Norwegii i z turystyką nie planuje się związać, zaś najmłodszy Tomasz Pawlak ma spore zadatki, by być bardzo zaangażowanym w rodzinny biznes turystyczny. Jest w gimnazjum, ale już dziś nie wyobraża sobie, by mógł mieszkać poza Bieszczadami. 27 – letni Adam Pawlak, absolwent fizjoterapii w Poznaniu, przyznaje, że gdy studiował w Wielkopolsce myślał niekiedy o pozostaniu w większym mieście. Ostatecznie wrócił w Bieszczady. – Żyje się tu wolniej, miałem też poczucie obowiązku w stosunku do„Wilczej Jamy”. Gdy kończyłem studia, uruchamialiśmy domki i karczmę w Smolniku, a ja nie wyobrażałem sobie, że może mnie przy tym nie być. Od zawsze jestem zaangażowany w agroturystykę, niewiele mnie zaskakuje, a ludzi po prostu lubię, co jest warunkiem koniecznym w tym biznesie – tłumaczy Adma Pawlak.
 
 
Kolejne pokolenie wchodzące w rodzinny biznes wymaga też wypracowania modelu współpracy. – Z rodziną jest bezpiecznie, ale bywa to też polem do ścierania się różnych poglądów – przyznaje Anna Pawlak. – My z mężem wnosimy doświadczenie, dojrzałość,młodzi są sprawni w działaniach marketingowych. Dzięki temu uzupełniamy się, wspólnie podejmujemy decyzję, ale i wspólnie ponosimy odpowiedzialność.Tym bardziej, że klient w Bieszczadach cały czas się zmienia, jest coraz bardziej wymagający. Jest też wypracowana marka, której jakość zobowiązuje.– Na pewno nie możemy zejść poniżej bardzo dobrego, wypracowanego poziomu „Wilczej Jamy”, ale zawsze można coś ulepszyć i udoskonalić i to jest właśnie wyzwanie dla nas, młodego pokolenia Pawlaków – mówi Adam.

Sposób na turystę? Wyróżniać się jakością
 
Ania Pawlak śmieje się, że przez to przywiązanie do jakości z kilkoma kucharzami już się pożegnała i ciągle sama niepodzielnie rządzi w karczmie. – Tyle lat dopracowywałam receptury, uczyłam się tej dziczyzny, że teraz boję się, aby ktoś mi nie zepsuł wszystkich lat pracy i zadowolenia klientów, którzy specjalnie wracają do nas na pasztet z dzika, albo pstrąga, sos tatarski albo gulasz z sarniny. Tym się wyróżniamy i to są nasze największe atuty – twierdzi.I coś w tym jest, bo od wielu lat mają gości, którzy do nich wracają, niekiedy są to już dorosłe osoby, które do „Wilczej Jamy” przyjeżdżały jeszcze z rodzicami. Są związani z Pawlakami,ich kuchnią, myśliwską pasją Andrzeja, który godzinami może opowiadać o wilkach, polowaniach, bieszczadzkiej przyrodzie. – Tych historii i wspomnień jest tak wiele, że nawet nie wiemy, jak to się stało, ale już za rok minie 30 lat odkąd na stałe osiedliśmy w Bieszczadach – mówią Pawlakowie. – I choć przypadek zdecydował za nas, jesteśmy wdzięczni losowi, bo to były świetne lata. Może za szybkie i za nerwowe w ostatnim czasie, ale tak się zmienia świat. 
 
Czy Bieszczady są gospodarczą szansą Podkarpacia, wspierane i dotowane? Pawlakowie uważają, że z tym jest problem. – Jeśli ludzie sami sobie czegoś nie wymyślą, nie ma wspólnego działania. Wszyscy dużo mówią, obiecują, ale niewiele się robi. Od dawna są pomysły, by w pięknych bieszczadzkich okolicach zrobić coś na wzór drugich Jakuszyc dla narciarzy biegowych. I na pomysłach się kończy – dodają. 
 
No chyba, że jest się Ewą Żechowską, to wtedy się nie kończą. Takie można odnieść wrażenie obserwując fanpage’a karczmy „Chata Wędrowca”, którą prowadzi wspólnie z mężem, Robertem Żechowskim. I raczej nikt nie ma wątpliwości, że Ewa jest niekwestionowaną bieszczadzką królową sieci. Na FB jest od 4 lat i w tym czasie uzbierała 20 tys. fanów niezwykle zaangażowanych w jej fanpage. Co ciekawe na FB promuje nie tyle swoją działalność, co Bieszczady po prostu. Miejsce i ludzi, gdzie warto przyjechać i ludzie przyjeżdżają.
 
– Ale na to trzeba sobie zapracować – mówi Ewa. – 1 maja 2014 roku minęło 21 lat odkąd pojawiłam się w Bieszczadach. – Wielu fanów z sieci, to są ludzie, którzy towarzyszą naszym działaniom od początku. Kiedyś pisało się kartki, listy, dziś te osoby mogą się z nami komunikować bezpośrednio w sieci i to jest wspaniałe. O ile mówi się o przekleństwie nowych technologii, o tyle w przypadku takich miejsc jak Bieszczady, FB odmienił nasz marketing. Zwłaszcza, że Bieszczady nie są pępkiem świata, w Polsce jest ponad 38 mln ludzi i jakoś trzeba do nich dotrzeć z informacją. Kiedyś stawiało się tablicę informacyjną przy wjeździe do Cisnej albo Wetliny i tak ludzie dowiadywali się o miejscach noclegowych i adresach, gdzie można coś zjeść, dziś ta tablica reklamowa wisi w sieci.
 
Dziewczyna z Łowicza, chłopak z Krakowa
 
Ewa była ledwie 18-letnią, szaloną dziewczyną, gdy w 1993 r. przyjechała do Cisnej na wakacje, z Łowicza wprawdzie miała daleko, ale co tam podróż dla nastolatki, która w Bieszczadach umówiła się z przyjaciółmi. Solidna Ewka na solidność przyjaciół liczyć nie mogła, ci dojechali do Cisnej dwa tygodnie po umówionym terminie. Maturzystka zaprzyjaźniła się w tym czasie z turystami z pola namiotowego, przez nich poznała Roberta Żechowskiego, wówczas gospodarza Schroniska Pod Małą Rawką. Gdy Ewie zaczęło brakować pieniędzy, Robert zgodził się, by dziewczyna przez miesiąc popracowała u niego w schronisku. Tak się zaprzyjaźnili, ale wakacje minęły, Ewa wróciła do Łowicza, zdała maturę, dostała się na wymarzoną geografię na Uniwersytecie Wrocławskiem i tylko tamta znajomość spod Rawki jakoś ciągle obecna była w jej głowie.
 

Wszyscy patrzyli na nas z niedowierzaniem, ja młodziutka dziewczyna, Robert 15 lat starszy ode mnie, pan z długą brodą i włosami, traper z Bieszczadów, ja dopiero co debiutująca studentka, roztrzepana dziewczyna. Ale się uparliśmy, miałam 20 lat, gdy wzięliśmy ślub i zdecydowaliśmy się na stałe osiąść w Bieszczadach. Jakakolwiek przeprowadzka w ogóle nie była brana pod uwagę – wspomina Ewa. Kolejne lata to był chrzest bojowy, Ewa przez 4 lata co dwa tygodnie przemierzała 700 kilometrów na studia zaoczne do Wrocławia, pracę magisterską obroniła na piątkę.
 
W tym samym czasie wspólnie z Robertem prowadzili Schronisko Pod Małą Rawką, przez kilka lat na 9 metrach kwadratowych, bo tyle miał ich dom-pokoik w schronisku, testowali swoją miłość i cierpliwość, od rana do nocy zajmując się turystami. Przez kilka lat, gdy Robert prowadził schronisko Kremenaros w Ustrzykach Górnych, a Ewa pod Małą Rawką widzieli się rano i późno w nocy, całymi dniami oboje „wisieli” na telefonach przyjmując zamówienia, albo obsługując turystów.
 
Po 2000 r. nie było dnia, żeby nie marzyli o własnym siedlisku, kupili trzy hektary ziemi we wsi Smerek, tam zbudowali pierwszy dom, w Wetlinie wyszukali działkę pod przyszłą karczmę. Robert, krakus z gastronomicznym wykształceniem, który jako 23 latek na stałe wyjechał w góry, bo bez przestrzeni nijak mu żyć, od zawsze wiedział, że spełnieniem marzeń będzie dla niego własna knajpa, klimatyczne miejsce, gdzie ludzi smacznie się karmi i smakowicie żywi towarzystwem. Tak 11 lata temu powstała Karczma „Chata Wędrowca”, niedługo po niej, po tym jak sprzedali siedlisko w Smereku, „Chata Wędrowca Noclegi” – dom, gdzie zamieszkali Ewa, Robert i dzieci; Maksymilian i Michalina, a dla gości przygotowali cztery pokoje, bo Ewa bez ludzi żyć nie potrafi.
 
Z tego też m.in. powodu od kilku tygodni Ewa prowadzi nowo otwarty Sklepik Wędrowca przy karczmie. W końcu ma okazję codziennie porozmawiać z ludźmi, których zna z sieci, a którzy od kilku lat dopytywali się o tę słynną panią Ewę z FB, a którą nie zawsze mieli szansę spotkać. Sklepik pełni wiele funkcji. Po pierwsze są tu mapy, przewodniki i książki dotyczące regionu, pierniczki z logo Chaty, duży wybór piw słowackich, czeskich, rzemieślniczych, lokalnych , a już niedługo będzie cała kolekcja rzeczy sygnowana logo „Chata Wędrowca”: koszulki, szklanki, etykiety na przetwory, fartuchy i inne rzeczy kojarzone z marką wypracowaną przez lata przez Ewę i Roberta. Grafikę opracowuje jedna z najlepszych polskich rysowniczek, Malwina Konopacka z Warszawy. Sklepik oferuje też dobre bieszczadzkie pamiątki oraz szczere chęci ze strony gospodyni, by każdemu zapalonemu turyście podpowiedzieć, co najciekawszego i najpiękniejszego poszukać w Bieszczadach.
 
– Najważniejsza jest jednak karczma na około 100 miejsc, gdzie obsługujemy tylko indywidualnych turystów i gdzie zależy nam na nieustannym dopracowywaniu jakości – dodaje Ewa. Z tym miejsce wiąże się legendarny „Naleśnik Gigant z Jagodami”, którego pierwszą recepturę Robert Żechowski opracowywał jeszcze w Schronisku Pod Małą Rawką, gdzie całe kosze jagód do przysmaku turystów znosił słynny Majster Bieda, czyli śp. Władek Nadopta.
 
– Poznałem Go wiele lat temu w schronisku Jaworzec, gdzie przyjeżdżałem do Janusza Grzecha i już wtedy Władek był legendą Bieszczadów – wspomina Robert. – Dziś wszyscy są albo bardzo poważni, albo bardzo śmieszni, a on miał charyzmę. Pochodził ze Lwowa, ale był człowiekiem gór. Nie mógł i nie chciał usiedzieć w jednym miejscu. Dla mnie jedna z ważniejszych osób poznana w Bieszczadach, w ostatnich latach Pod Małą Rawką właściwie członek naszej rodziny.
 
Syta i smaczna „Chata Wędrowca”
 
Ewa i Robert w swojej kuchni serwowanej w karczmie starają się zbliżyć jak najbardziej do prostoty i niezbyt dużej ingerencji w naturalne smaki i aromaty. Sezonowo ucierają pomidory, jesienią w dębowej beczce kiszą kapustę, a zakwas na żur drzemie sobie na półeczkach w kuchni i czeka na odpowiedni moment. Jest przytulnie, intymnie, smakowicie i smacznie… tak jak sobie wymarzyli jeszcze wiele lat temu, gdy wspólnie gazdowali w Schronisku Pod Małą Rawką i tak sielankowo nie było. Pięknie i owszem było zawsze, bo Bieszczady o każdej porze roku potrafią zapierać dech w piersi w zachwycie, ale mogą być też miejscem beznadziejnym, gdzie zimno, zasypane drogi, bieda.
 
– Tutaj trzeba mieć pomysł na siebie. Być konsekwentnym, pracowitym i nie nastawiać się na szybki i łatwy zarobek. Myśmy też bardzo skromnie zaczynali, ale od zawsze wiedzieliśmy, że praca w Bieszczadach nie polega tylko na kasowaniu turystów. Trzeba kochać to co się robi, bo to jest usługa. Ludzie chcą porozmawiać z gospodarzem, chcą poczuć, że ktoś się nimi opiekuje. Agroturystyka w Bieszczadach to też „sprzedawanie” marzeń o tym miejscu, jego legendy i własnej historii, którą ludzie „kupują” razem z tobą – mówią Ewa i Robert Żechowscy.
 
 
Ewa pytana, czy czegoś jej brakuje w Bieszczadach, odpowiada natychmiast: Niczego. – Mieszkam w pięknym miejscu, mam fajną pracę pozwalającą mi godnie żyć, czego chcieć więcej?! Sądzę, że gdyby mnie tu nie było, wszystko co najfajniejsze ominęłoby mnie w życiu – dodaje. – Kiedyś tęskniłam za dużymi sklepami, kinem, teatrem, teraz mam do perfekcji opanowane zakupy w sieci, zaś Internet daje mi nieograniczone możliwości komunikowania się ze światem. Zrozumiałam też, że mieszkanie w dużym mieście wcale nie jest gwarancją częstego uczestnictwa w kulturalnych imprezach. I co najważniejsze w Bieszczady w większości przyjeżdżają prawdziwi turyści. – To są ludzie, którzy chodzą po górach i wiedzą, po co w te Bieszczady przyjechali – dodaje Robert.
 
– Zapewniam, że to jest zupełnie inny turysta, niż ten, który spaceruje po Krupówkach w Zakopanem. Jednocześnie Bieszczady są klimatyczne i kameralne. Legenda ludzi, którzy w te góry przyjeżdżali, ukształtowała markę Bieszczadów i do dziś ludzie właśnie są największym atutem tych terenów. Może właśnie dlatego Ewa i Robert nie wykluczają, że w przyszłości uda im się stworzyć w Wetlinie prywatne schronisko. Marzą za życiem i klimatem gór, jaki był ich udziałem w Schronisku Pod Małą Rawką. Tym bardziej, że prawdziwi turyści wcale nie wymarli. Może przesiedli się do lepszych samochodów, mniej wędrują z plecakami od schroniska do schroniska, ale ducha gór nigdy nie utracili. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy