Takich jak one świat potrzebuje. Zbyt górnolotne stwierdzenie? W takim razie mniej globalnie – takich jak one potrzebuje otoczenie. Potrzebuje siły, którą w sobie mają, nadziei, którą dają innym. Jedna od zawsze była przekonana, że świat należy do kobiet. W rodzinnym Lesku przekonała się, że kobiety owszem są, ale jakby ich nie było, że trzeba im pomóc wyjść z domów, odszukać siłę, by zawalczyć o siebie. Dzięki drugiej kobiety w Dębicy w końcu zaczęły korzystać z badań mammograficznych. Widocznie potrzebowały kogoś, kto im opowie swoją historię walki z rakiem. Ona to zrobiła i namówiła do tego inne amazonki. Powstała książka „Nieustraszone”, która zadziałała piorunująco. Dziś statystyk dotyczących badań profilaktycznych mogłoby pozazdrościć Dębicy nie jedno miasto.
Joannę Szurlej, dyrektorkę Specjalistycznego Ośrodka Wsparcia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie SOS w Lesku, babcia i mama wychowały w przekonaniu, że świat należy do kobiet. Ale życie pokazało jej, że tak jednak nie jest, że trzeba je wspierać, bo wprawdzie są, ale jakoby ich nie było, że są „niezagospodarowane”. Dlatego właśnie w 2005 roku stworzyła Stowarzyszenie Kobiet Bieszczadzkich „Nasza Szansa”.
– Stowarzyszenie było efektem tego, co w moim życiu działo się wcześniej – opowiada Joanna Szurlej. – Skończyłam studia w Warszawie, ale strasznie nie chciałam tutaj wracać, więc objechałam Europę, trochę zabawiłam w Niemczech. Wydawało mi się, że do odważnych świat należy, ale do czasu, gdy poczułam „Heimweh”, czyli „ból za domem”. Zobaczyłam rozłożone na podłodze rozcięte kartony soków z Horteksu, było na nich godło „Teraz Polska”. Wtedy już wiedziałam, że muszę wracać w Bieszczady. Tu stwierdziłam, że te „kobity” nie są zagospodarowane. Skrzyknęło się więc kilka osób, w myśl zasady, że jak masz pieniądze to załóż fundację, a jak nie masz pieniędzy, ale masz przyjaciół, to załóż stowarzyszenie, w sierpniu 2005 r. zarejestrowałyśmy stowarzyszenie. I ruszyłyśmy z kopyta.
Przez 8 lat działalności Stowarzyszenie Kobiet Bieszczadzkich „Nasza Szansa” przeprowadziło 16 projektów na rzecz kobiet, młodzieży i dzieci: „Zobacz to ja!”, „Stawiam na siebie”, „Bajkowy świat”, „Klub Integracji Społecznej”, „Razem Silniejsze”, „Moje prawa moją szansą”, „Stop! Ręce nie są do bicia”, „Mama na szóstkę!”, „Moje mocne strony”, „Znajomość prawa pomaga””, „Wolontariat Bieszczadzki”, „Koalicja Antyprzemocowa”, „Od gRAfiki do GrAfFiTti”, „Świetlica – moje miejsce, „Świetna Świetlica”.
Joanna podkreśla, że stowarzyszenie powstało, by wzmocnić pozycję kobiet, by poczuły się mocniejsze, żeby miały platformę do działania i mogły robić to, co chcą zrobić. Każdy projekt, który realizowano w Lesku był rzeczywistą odpowiedzią na ich potrzeby, bo przy tworzeniu takich projektów obowiązuje zasada – trzeba słuchać kobiet, trzeba spytać, czego one chcą. Trzeba też dostosować się do ich zegara biologicznego, do rocznego cyklu zajęć, bo przecież z obrabianiem wiosną i latem grządek na działce nawet najlepszy projekt nie wygra.
I tak np. „Mama na szóstkę” zrodziła się na mieście, w pobliżu cukierenki Szelca. – Stałyśmy w miejscu, gdzie przecinają się wszystkie drogi, i rozmawiałyśmy o tym, że nie ma tu nic dla matek z dziećmi – wspomina założycielka „Naszej Szansy”. – Zaczęłyśmy więc podpytywać znajome mamy, co chciałyby robić. Pojawiło się kilka pomysłów na zajęcia, ale zawsze był warunek, by dzieci miały opiekę, ponieważ nie mogą ich zostawić w domu. Wymyśliłyśmy więc, że w Domu Kultury dzieci szły na prawo na zajęcia z rytmiki i angielskiego, a babeczki szły na swoje zajęcia.
Natomiast „Klub Integracji Społecznej”, który istniał przez rok, bo na dłuższą działalność nie było pieniędzy, był skierowany do kobiet powyżej 40 roku życia. Dlaczego do nich? Ponieważ zarówno dla młodszych, jak i starszych, są najróżniejsze projekty, ale dla „40+” nie ma nic. Kobiety miały wsparcie doradcy zawodowego, psychologa, zajęcia motywujące, uczyły się, jak należy się ubrać na rozmowę kwalifikacyjną, jak napisać CV, jak rozmawiać z pracodawcą. Jednak nie była to tylko nauka poszukiwania pracy, ale czasem po prostu pretekst do wyjścia z domu. – No bo gdzie można wyjść w takich małych miejscowościach? Najwyżej do sklepu, jak się ma pieniądze, do kościoła, bo już chodzenie na spacery nie jest mile widziane – mówi Joanna Szurlej.
Ośrodek – przystanek na drodze do nadziei
Rok po założeniu stowarzyszenia, zupełnie dla niej niespodziewanie, pojawiła się inicjatywa stworzenia w Lesku Specjalistycznego Ośrodka Wsparcia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie SOS. Program zakładania takich ośrodków w całym kraju był pokłosiem przyjęcia ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, o którą z ogromną determinacją walczyła posłanka Izabela Jaruga-Nowacka. Joanna Szurlej wygrała konkurs na dyrektora leskiej placówki, szybko skompletował się też zespół, który w niemal niezmienionym składzie działa do dziś.
Ale największym wyzwaniem było zorganizowanie i urządzenie ośrodka. Dyrektorka miała na to miesiąc i to chyba najtrudniejszy w roku, bo grudzień. Gdy wszyscy przygotowywali się do świąt i myśleli o końcu roku, ona próbowała kupić meble, pościel, garnki. – Tu nie było nic – mówi obejmując spojrzeniem ściany swojego biura. – Gołe ściany i kurz. Ale uparliśmy się, że otwieramy 24 grudnia, więc nie zrażały mnie reakcje ludzi, gdy składałam np. zamówienia na 20 łóżek, a słyszałam: „Pani, to po Nowym Roku. Teraz będzie inwentaryzacja. Teraz 20 łóżek to się nie da”. A ja im na to odpowiadałam: „Nie, nie. Do końca roku to wszystko musi działać”.
I udało się. Oficjalnie ośrodek w Lesku rozpoczął działalność w Wigilię Bożego Narodzenia 2006 roku i od tej chwili działa nieprzerwanie, całodobowo i całorocznie. Ofiary przemocy mogą tu skorzystać z bezpłatnych porad prawnych i psychologicznych, mogą otrzymać pomoc ambulatoryjną lub hotelową i zamieszkać w ośrodku kilka dni albo nawet 3 miesiące. Liczby? Porad prawnych udzielono prawie 2500, a 1084 osoby, w tym 211 dzieci, znalazły tu pomoc. Niektórzy wcześniej dzwonią, pytają, ale są i tacy, którzy przychodzą tak, jak stały, a w ośrodku dostają ubranie, jedzenie i… czas, żeby zastanowić się, co dalej. A to bardzo dużo. Ośrodek w małym Lesku jest ceniony. W 2011 roku ośrodek otrzymał nagrodę ministra pracy i polityki społecznej za wybitne nowatorskie rozwiązania w zakresie pomocy społecznej.
Robić swoje i nie patrzeć na to, co ludzie powiedzą
Wydaje się, że Joanna Szurlej znalazła przepis na bycie szczęśliwą. Jaki? Prosty. Mówi, że chcąc żyć w szczęśliwym społeczeństwie, trzeba dążyć do tego, by było ono szczęśliwe. Jej motto? Nie patrzeć na to, co powiedzą ludzie tylko robić swoje. No i robi. Stowarzyszenie Kobiet Bieszczadzkich pomogło kilkuset kobietom, które w najróżniejszy sposób były „zamieszane” w jego działalność. Ośrodek od prawie ośmiu lat nieustannie wspiera ofiary przemocy w rodzinie. A co dalej? Pomysłów ma mnóstwo. Mówi, że od pewnego czasu już nie napina się jak dawniej, by jej było na wierzchu.
Dzięki temu łatwiej się jej żyje. Podkreśla, że nie wie, jak długo będę jeszcze robić to, co w tej chwili. – Ośrodek to już 8-letnie dziecko, poradzi sobie beze mnie. Teraz mam marzenie, by pozbyć się domu i wyruszyć w Polskę, żeby opowiadać ludziom, jak można żyć bez stresu, żyć z radością i bez przemocy. Zadawać im pytania: kim jesteś?, po co tu jesteś?, dlaczego tu jesteś?. Chyba muszę sama na siebie napisać taki projekt. A później chciałabym założyć dom wesołej starości. Takie miejsce dla „objechanych” staruszków, zarządzane przez starszych ludzi, całkowicie demokratyczne. Taki przystanek Alaska dla starszych ludzi – mówi Joanna Szurlej.
A o tym, że życie potrafi robić wspaniałe prezenty, wie doskonale. – Przez lata myślałam, że jestem jedynaczką, a po latach dowiedziała się, że mam brata i siostrę, z którą mam wspaniały kontakt. Rodzeństwo to jest największy prezent mojego życia – dodaje.
Choroba to tylko etap życia
Gdyby Marzena Mordarska-Czuchra nie zachorowała na raka piersi, książka opisująca historię walki z nowotworem dziewięciu kobiet, nie powstałaby nigdy. Ale stało się inaczej. Dwa lata temu dowiedziała się, że guzek w piersi, o którym wiedziała od dawna, a lekarz ją uspokajał, że to nic groźnego, może okazać się czymś bardzo poważnym. – Byłam pod kontrolą lekarza, który widział tę zmianę kilka razy w USG i twierdził, że można z tym chodzić – wspomina. – W końcu mąż namówił mnie, żebym wybrała się na badania do mammobusa Fundacji S.O.S. Życie z Mielca, który stał na dębickim rynku.
Poszła. Bardziej dla spokoju męża. Niestety, okazało się, że to, co jej ginekolog lekceważył, jest nowotworem. Po pierwszej diagnozie w Mielcu kolejne wydarzenia potoczyły się błyskawicznie: biopsja cienkoigłowa, wyniki, skierowanie do szpitala, biopsja gruboigłowa, konsultacje onkologiczne, operacja usunięcia prawej piersi, chemia, wypadające włosy, koszmarne samopoczucie… Walkę o zdrowie i życie Marzena wpisała w swoją codzienność, którą wypełniały też zwykłe obowiązki, czas poświęcony synom i mężowi, praca. – Potrzebowałam zajęcia, więc przez cały okres choroby pracowałam. Brałam chemię, tydzień dochodziłam do siebie, a potem wracałam do pracy – opowiada. – To doświadczenie pokazało mi, jak ważne jest, by z osobami chorymi rozmawiać, spotykać się, kontaktować. Leczenie jest trudne i ciężkie, ale trzeba przez to przejść. Dlatego chcę pokazywać, że choroba, to daj Boże dla większości, że jest to tylko pewien etap, przez który trzeba przejść. Nie jest łatwo, ale trzeba.
Jeszcze przed operacją pani Marzena spotkała się z szefową Dębickiego Stowarzyszenia „Amazonka”, Grażyną Guzik. Od niej usłyszała: „Będzie dobrze, wyleczą cię i będziesz żyła tak jak my żyjemy”. W książce „Nieustraszone” Marzena napisała, jak dużo dało jej to spotkanie. Wsparło ją psychicznie, zmniejszyło strach przed operacją. Rozmowa okazała się bezcenna. Po operacji od razu zaczęła działać. Zajęła się stroną internetową amazonek, później wymyśliła książkę, którą rozdawały kobietom, akcję billboardową, w której amazonki zachęcają do badań. Odzew był niebywały. – Ze statystyk wynika, że gdy w lipcu 2012 roku były u nas prowadzone badania mammograficzne, to w ciągu 3 dni przebadało się 60 pań. A w ubiegłym roku, już po wydaniu książki „Nieustraszone” i rozpoczęciu kampanii billboardowej „Dębica Dębiczankom”, w ciągu 2 dni przebadało się ponad 200 kobiet. Natomiast w styczniu br. w 2 dni z badań skorzystało 170 pań – wymienia dębicka amazonka.
To, co tak trudno osiągnąć w większości polskich miast, w Dębicy się udało. Kobiety mobilizują się i w końcu korzystają z zaproszeń na badania. Wiadomo, że u sześciu pań wykryto raka. Wszystkie zdecydowały się na mammografię dzięki kampanii i dziś są w trakcie leczenia, jedna z nich systematycznie przychodzi na spotkania do stowarzyszenia. – Kiedy do nas trafiła powiedziała: „Poszłam na badania, dlatego że tak się na mnie z tego plakatu patrzyłyście, że stwierdziłam, że pójdę”. Na pewno nie spodziewała się, że taki będzie finał tego kroku, ale dzięki temu, że poszła i przebadała się, teraz leczy się i ratuje zdrowie, a może nawet życie. Sama przyznała, że gdyby nie ta kampania billboardowa, nie poszłaby na badana, bo nie miała takiej potrzeby, bo ją nic nie bolało, bo nic sobie nie wyczuła i nie była w wieku, który kwalifikowałby ją do badań przesiewowych – mówi Marzena Mordarska-Czuchra.
Trzeba działać
Dębickie amazonki nieustaną w staraniach, by kobiety walczyły o swoje zdrowie. W czerwcu wydają drugą książkę. Będzie inna niż poprzednia, która opisywała przeżycia związane z okresem leczenia. Ta będzie historią amazonek po chorobie – „Życie po raku”. Chcą pokazać jak wygląda ich życie, że pracują, że angażują się w różne działania społeczne, że nieustannie prowadzą profilaktykę nowotworową. Właśnie rozpoczęły, w ramach aktywizowania dębickiego środowiska amazonek, treningi sztuk walki i samoobrony. Kobiety są razem, wspierają się, pomagają, rozmawiają, a kolejne panie przeprowadzają przez etapy choroby i leczenia. Pokazują, że z rakiem można i trzeba walczyć.
Czy Marzena Mordarska-Czuchra czuje się osobą niosącą nadzieję? – Mam taką nadzieję – śmieje się. – Zawsze była osobą otwartą, nigdy nie zamykałam się w sobie. Ludzie w trakcie choroby zachowują się bardzo różnie i różnie reagują na otoczenie. Jedni zamykają się w sobie, izolują się w domu i nie wychodzą. Ja miałam dokładnie odwrotnie. Potrzebowałam wyjść do ludzi, mówić im o swojej chorobie. Pomagało mi to, ale też osobom, które miały ze mną styczność, naświetlało tematykę związaną chorobą. Uświadamiało im, że osoby chore, w trakcie leczenia, potrzebują kontaktu z ludźmi, rozmowy.
Marzena Mordarska-Czuchra zaraża optymizmem, a jej niepohamowana chęć działania budzi prawdziwy podziw. Dlatego też znalazła się w gronie 5 osób nominowanych w ogólnopolskim plebiscycie kampanii społecznej „Rak to się leczy” w kategorii „Człowiek niosący nadzieję”. W głosowaniu internautów zajęła 4. miejsce.