Dziewczynka o złotych włosach uśmiecha się niewinnie ze starej fotografii. Obok matka – blondynka ze skrupulatnie upiętymi włosami i surowym wyrazem twarzy. To tyle z materialnych pamiątek z przeszłości, którą naznaczył czas apokalipsy, i zarazem fundament, na którym od kilkudziesięciu lat Rose Gelbart – Rózia Grossman odtwarza ostatnie chwile życia swojego ojca i powraca do Rzeszowa, by szukać tu śladów swojej przeszłości.
Przed wojną mieszkało w Rzeszowie około 15 tys. Żydów. Pod koniec września 1939 r. Niemcy osiedlili w Rzeszowie ponad 3,5 tys. Żydów deportowanych z Kalisza, Łodzi, a także Berlina. W połowie grudnia 1941 r. utworzono getto, w którym znalazło się około 16 tys. osób narodowości żydowskiej. 7, 10, 14 i 19 lipca 1942 r. około 14 tys. Żydów z rzeszowskiego getta wywieziono transportami kolejowymi ze stacji Staroniwa do obozu zagłady w Bełżcu.
Rose Gelbart – drobna brunetka, wulkan dobrej energii, szczera i otwarta. Mówi po polsku, a kiedy brakuje jej słów, wspomaga się angielskim. Ta ponad siedemdziesięcioletnia kobieta z Cleveland w USA, po raz kolejny decyduje się przeżyć swoją drogę z Kalisza w 1939 r. do Rzeszowa w 2011 r.
Jest piękny wrześniowy dzień. Rózia Grossman ma cztery i pół roku. Bawi się ze swoją kuzynką, która nieodłącznie towarzyszy jej w dziecięcych harcach. Mieszkają w bogatej kaliskiej dzielnicy aryjskiej, w pięknej kamienicy. Ojciec Rózi Josef Grossman z wujkiem – bratem matki Stelli, są właścicielami fabryki butów.
– Byłam jak princess – wspomina Rose.
Tę sielankę przerywa pospieszne pakowanie się rodziców. Muszą opuścić dom, który wytypowano na mieszkanie dla niemieckiego komendanta. Niewiele mogą zabrać, tylko podręczny bagaż. Przenoszą się do ciotki.
– Pamiętam, z jaką radością rzuciłam się na szyję mojej kuzynce. Taka byłam szczęśliwa, że teraz możemy być ze sobą. Nie rozumiałam, dlaczego dorośli są tacy przejęci i smutni. Przecież byliśmy całą rodziną razem…
Potem spędzają ich na plac i rozdzielają na transporty. Całą rodzinę za wyjątkiem Rózi i jej mamy kierują do pociągu jadącego do Rzeszowa.
– Mnie i mamę wysłano do Warszawy. Pojechałyśmy tam, ale mama po dwóch, może trzech miesiącach wybłagała o przepustkę na wyjazd do Rzeszowa. I pojechałyśmy.
Rzeszowska lekcja okrucieństwa
– To, co tutaj zobaczyłam – ja prawie pięcioletnie dziecko – nie mogło pomieścić mi się w głowie. Nie wiedziałam, co się dzieje i o co tutaj chodzi. Patrzyłam na to, co mnie otaczało, i zawalał się mój świat. Ale o tym, co się tutaj działo, nie rozmawialiśmy. Dzieci nie pytały, rodzice nie musieli odpowiadać. To była taka nasza tajemnica. Wspólna i niema.
Po przyjeździe do Rzeszowa trafiły do żydowskiego mieszkania, do swoich, chociaż niezupełnie. Miejscowi Żydzi niechętnie przyjęli pobratymców z Kalisza. Kaliscy Żydzi niewiele mieli przedmiotów wartościowych ze sobą, a jeszcze trzeba było się z nimi dzielić lokum.
– Mieszkałam z moimi rodzicami w mieszkaniu na parterze kamienicy z widokiem na szpital. To było chyba na Baldachówce, bo tę nazwę zapamiętałam. Z okien widziałam takie niskie szpitalne baraki. Mieszkał tam także z rodziną brat mojej mamy. Wszystkich w tym mieszkaniu było ze dwadzieścia osób.
Matka Stella Grossman pracowała przy smołowaniu rur, które układano pod budowaną ulicę Szopena.
– Czasem zabierała mnie ze sobą, ale wcześnie charakteryzowała mnie na kobietę – ubierała mnie w duże ubranie, wiązała chustkę na głowie i malowała mi twarz, tak, żeby nie rozpoznano we mnie dziecka. Po tej pracy dodatkowo sprzątała w kantynie żołnierskiej.
– Mama nie wyglądała jak Żydówka. Była blondynką i miała aryjskie rysy twarzy. W Warszawie, jak jeździła autobusem, to Niemcy ustępowali jej miejsce, bo myśleli, że jest Niemką. I była bardzo zaradna, taka ówczesna bizneswoman. Sprzedawała biżuterię i inne kosztowności za jajka albo masło dla mnie. Chciała, żebym jak najmniej odczuła tę okropną przemianę w naszym życiu.
– Kiedyś to nawet napisała do Kalisza, do fabryki taty, żeby przysłali dla mnie parę trzewików. I przysłali. Były szare i miały czerwoną obwódkę. Pamiętam je do dziś.
Potem Baldachówka znalazła się na terenie rzeszowskiego getta. Ojciec Josef Grossman był świetnym szewcem. Tu, w Rzeszowie szył i naprawiał buty Niemcom, ale także chodzili do niego Polacy z miasta.
– Ja wciąż wierzę, że ktoś słyszał od swoich bliskich o Josefie Grossmanie, bardzo dobrym żydowskim szewcu z getta…
Getto było podzielone na dwie części. W getcie A mieszkali Żydzi, którzy nadawali się do pracy, zaś w getcie B ci, którzy nie mogli już pracować – starsi, kobiety z dziećmi. Ciotki Rózi z jej kuzynkami były w tej drugiej części. One były świetnymi krawcowymi. Nawet ludzie spoza getta chodzili szyć do nich sukienki.
W sidłach strachu
Nieodłącznym towarzyszem pięcioletniej Rózi stał się strach.
– Pamiętam, jak zebrali nas na placu. Ja z rodzicami stałam w ostatnich rzędach. Nagle, tak dla zabawy, Niemcy zaczęli strzelać do Żydów stojących w pierwszym szeregu, a potem do tych, co krzyczeli z rozpaczy, bólu, bezsilności. To ja wtedy skuliłam się i schowałam między nogami moich rodziców. Bałam się, potwornie się bałam.
Rodzice Rózi i inni lokatorzy z ich mieszkania szli do pracy, a ona zostawała sama.
– Dzieci musiały wtedy być bardzo ostrożne. Jak tylko widziałam ludzi w mundurach, to zaraz uciekałam do piwnicy i tam siedziałam cichutko. Niemcy lubili strzelać do dzieci, z nudów i dla rozrywki. Często zostawałam więc w domu i patrzyłam przez okno. Widziałam, jak Żydzi ładowali na wozy zmarłych na tyfus. Te bezwładne ciała wrzucali jedno na drugie, jak przedmioty, jak rzeczy…
Pierwszy transport do Bełżca.
Miały zgłaszać się matki z dziećmi. Kobietom obiecywano pracę, a dla dzieci przygotowano ponoć opiekę. Nazistowska propaganda miała na celu dobrowolne wyselekcjonowanie tych najsłabszych i najbardziej bezbronnych.
– Moja ciocia zdecydowała się wyjechać z moją kuzynką, tą najukochańszą. Mówiła, że potrzebuje pieniędzy, a tam przynajmniej ktoś zajmie się dzieckiem podczas jej nieobecności. Mama prosiła ją, żeby mnie zabrała, ale ciocia powiedziała, że nie ma jak, bo jedno dziecko na ręku, a w drugiej ma przecież bagaże. Och, jak wtedy było mi przykro, że nie chce mnie wziąć ze sobą. Jakiś czas potem przyszły wieści z Bełżca wraz z rzeczami, które w getcie rzeszowskim się sortowało. Ktoś rozpoznał płaszcz swojej matki… Ciocia ocaliła mi życie.
Ucieczka po tułaczkę
Na terenie getta nie było już dzieci. Matka Rózi znalazła Polkę, która zgodziła się ukryć dziecko poza murami getta. Dała jej pieniądze, a jeszcze dodatkowo wszyła w Rózi płaszczyk za podszewkę trochę złotych monet na wszelki wypadek.
– Mama wyprowadziła mnie przez bramę przy cmentarzu. Tam stała już Polka. Wzięła mnie za rękę i szybko zaprowadziła do swojego domu. Zamknęła okna, zasłoniła zasłony i kazała mi siedzieć cicho, a sama poszła do pracy. Cały dzień płakałam. Kiedy wróciła do domu, powiedziałam jej, że ja chcę do moich rodziców. Pamiętam, jak wbiegłam do mieszkania w getcie i rzuciłam się na mojego tatę ze szczęścia, że znów mogę z nim być. Około północy wróciła mama. Kiedy mnie zobaczyła, jej twarz zrobiła się blada jak kartka papieru. Nie rozumiałam, dlaczego się nie ucieszyła i nie przytuliła mnie.
Mama Rózi całą noc szukała schowku dla córki na terenie getta. Nie znalazła i wówczas zdecydowała się na ucieczkę.
– Ubrała mnie szybko i nad ranem wraz z innymi idącymi do pracy wyszłyśmy za mury getta. Biegłyśmy w kierunku cmentarza katolickiego [tego przy ul. Targowej – przyp. K.P.] i tam schowałyśmy się za wysokie nagrobki. Było jeszcze ciemno. Słyszałam, jak Niemcy strzelali do innych, którzy tak jak my chcieli ocalić życie.
Robiło się jasno i stawały się coraz bardziej widoczne na tym cmentarzu.
– Mama widziała, gdzie mieszka Volksdeutch – Niemiec polskiego pochodzenia, który kiedyś obiecał jej pomóc. Niemal wdarłyśmy się do jego mieszkania. On wychodził do pracy, więc kazał nam poczekać do powrotu. Wrócił z fałszywymi dokumentami – kenkartami – dla mnie i dla mamy. Ja nazywałam się Halina Żak, a mama – Rozalia Mika. Od tego momentu nie była już moją mamą, tylko panią albo ciocią.
Stella Grossman przed wyjazdem postanowiła się pożegnać z mężem i bratem.
– Zostawiła mnie w mieszkaniu i poszła do getta, do taty i wujka. Tato powiedział jej, żeby ratowała siebie i mnie. A wujek, jak dowiedział się, gdzie się ukrywamy, to przyszedł do tych państwa i błagał ich klęcząc na kolanach i całując po rękach, żeby nas uratowali, bo jego żona i dziecko zginęły już w Bełżcu. Ja nigdy więcej nie spotkałam mojego ojca…
Był rok 1942. Stella z Rózią wyjechały do Warszawy i tam trafiły do rodziny Żaków. To im zawdzięczały życie i przetrwanie.
– To byli naprawdę dobrzy ludzie. Pomagali nam i próbowali chronić, a było przed czym. Ten czas był najgorszym, jaki mógł być udziałem małego dziecka. Nie da się powtórzyć, tego co przez te prawie trzy lata przeżyłyśmy z mamą. Ta tułaczka od ukrycia do ukrycia, od tożsamości do tożsamości, to była koszmarna męka i ciągły strach. Niewiele szczegółów pamiętam z tamtego czasu. Wiedziałam tylko, że nie mogę zdradzić, kim jestem i kim jest ta pani, która się mną opiekuje.
Gdzie jesteś, tato?
Skończyła się wojna. W Niemczech, w obozie przejściowym Rózię i jej matkę odnalazł wujek. Przeżył trzy obozy. On był ostatnim, który widział ojca Rózi.
– Opowiadał mi, że ostatnią grupę Żydów w rzeszowskim getcie podzielono na dwie. W pierwszej znaleźli się mogący jeszcze pracować, w drugiej, ci którzy mieli tutaj zostać. Wujek został zakwalifikowany do tej pierwszej grupy, ale prosił, żeby mógł zostać w getcie. Nie udało się. Wywieźli ich do Płaszowa, a potem do obozu pracy w Niemczech. Tato został tutaj i przez lata nie wiedziałam, gdzie zginął. Dzisiaj, dzięki pomocy wielu ludzi, przypuszczam, że hitlerowcy rozstrzelali go na żydowskim cmentarzu w Rzeszowie.
Rose pierwszy raz przyjechała do Rzeszowa na początku lat 80. XX w., ale nie wiedziała, od czego zacząć szukać śladów swojego ojca. Jakaś kobieta pokazała jej, gdzie było getto. Z matką nigdy nie rozmawiała o tym, co przeżyły ani o ojcu. Może ból był silniejszy od potrzeby złagodzenia go, dzisiaj trudno Rose to zrozumieć.
– Tutaj tak wszystko się zmieniło. Nie ma już żadnych pozostałości po getcie. Zmieniła się architektura i nawet nie mogę rozpoznać domu, w którym mieszkałam. Tyle tu kwiatów i zieleni, ludzie chodzą wolni i uśmiechnięci, a w mojej pamięci zapisała się taka straszna tragedia Żydów, ich cierpienie, głód, nędza, śmierć. Nie ma już tych ludzi, którzy pamiętaliby getto i mojego tatę, o którym na pewno słyszeli, bo chodzili do tego żydowskiego szewca w potrzebie.
W tej wędrówce po Rzeszowie tym razem udało się Rose Gelbart wejść na teren żydowskiego cmentarza przy ul. Rejtana. Tam leżą jej dziadkowie, którzy umarli w Rzeszowie jeszcze przed ostateczną likwidacją getta. Tam też być może są prochy jej ojca. Ten kadisz w języku hebrajskim i angielskim brzmiał jak westchnienie po latach szukania i jak ostatni oddech tych, którzy tam oddali życie po morderczej wegetacji.
Rose zapala znicz przy pomniku pomordowanych.
– Mamo, widzisz jestem tutaj, w Rzeszowie – słowa grzęzną we łzach. – Czy jesteś tutaj, mój tato? Jesteś, czuję to. Jesteście tutaj, babciu i dziadku. Przyjechałam być może ostatni raz – Adonaj…