Reklama

Ludzie

Bieszczady. Polsko-ukraińska miłość w czasach zarazy

Aneta Gieroń
Dodano: 11.01.2024
Magda Skubisz. Fot. Katarzyna Lasota
Magda Skubisz. Fot. Katarzyna Lasota
Share
Udostępnij

Z Magdą Skubisz, pisarką i wokalistką jazzową, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Kilka tygodni temu ukazał się trzeci już tom sagi rodu Tyszkowskich – „Jemioła, klątwa i cholera”, a Ty z wypiekami na twarzy, mówisz o nowych wątkach, jakie znajdą się w czwartej części. Na czym polega fenomen tej galicyjskiej rodziny z XIX wieku, która zawładnęła Twoją wyobraźnią na tyle, że od kilku lat opisujesz losy Józefa, Antoniego i Wiktorii Tyszkowskich oraz zielarki Katji, a w archiwach odkrywasz kolejne tajemnice tego rodu?

Magda Skubisz:  Dzieje rodu Tyszkowskich zachwyciły mnie od pierwszej chwili, jednak sporo czasu zajęło mi przestudiowanie archiwów i zebranie historycznych materiałów – niezbędnych, by książki powstały. To był też czas, gdy w moim życiu wiele się działo. W 2016 roku trafiłam na kurs zielarski  w PWSZ w Krośnie, a opiekunem naszej grupy był jeden z najwybitniejszych fitoterapeutów w Polsce, dr Henryk Różański. Moje zainteresowanie ziołami zostało niejako wymuszone przez chorobę autoimmunologiczną. Zdecydowałam, że zanim zacznę stosować przepisane przez lekarza sterydy, spróbuję wspomóc się naturalną terapią. Efekt był zdumiewający, chociaż rozciągnięty w czasie, bo do pełnego zaniku objawów doszło dopiero po trzech latach stosowania ścisłej diety i ziół. Gwarancja sukcesu w takich kuracjach, to przede wszystkim cierpliwość. Wtedy też zdecydowałam, że kolejna moja powieść będzie miała związek z ziołami i pannami aptecznymi. Nie miałam jednak skrystalizowanej fabuły.

Jak zawsze pomógł szczęśliwy przypadek!

Zaczęło się od rozmowy z moim sąsiadem, Januszem Dedio, który jest pasjonatem i „zbieraczem” opowieści z okolic Pogórza Przemyskiego. Janusz wraz z bratem Darkiem od dwudziestu lat prowadzi stronę www.kopysno.pl, gdzie prezentuje mnóstwo materiałów historycznych i archiwalnych opisujących dzieje wsi Kopysno na Pogórzu. Jego rodzina spokrewniona była z Tyszkowskimi. Józef Tyszkowski miał dziecko (córkę) z Katarzyną Hamryszczak, kuzynką babci Janusza ze strony mamy. Dziewczynce także nadano imię Katarzyna, a gdy miała około szesnastu lat, zakochał się w niej żandarm Antoni Jankowski. Gdy dowiedział się, że Katarzyna jest z nim w ciąży, postanowił ją porwać. Uraczył winem jej babcię, u której wtedy przebywała, a kiedy babcia przysnęła, wywiózł Katarzynę do swej rodziny w miejscowości Busk, zwanej wówczas galicyjską Wenecją (obecnie Ukraina). Kiedy Katarzyna urodziła dziecko, ożenił się z nią, a ślub miał miejsce w cerkwi w miejscowości Trójca.

Katarzyna, córka Józefa Tyszkowskiego. Fot. Archiwum Janusz Dedio

Ze związku Katarzyny i Antoniego Jankowskiego urodziła się córka Michalina – de facto wnuczka Józefa Tyszkowskiego. Antoni Jankowski z rodziną po I wojnie światowej zamieszkał we dworze Tyszkowskich w miejscowości Kopysno i dzierżawił ich grunty aż do 1939 r. Po II wojnie światowej dobra te zostały mu odebrane przez władze PRL. Co prawda w latach 70. XX wieku planowano zwrócić część gruntów Michalinie, ale ostatecznie nigdy do tego nie doszło. Gdy pod koniec lat 80. XX wieku Michalina zmarła, zakończył się ród posiadający geny Tyszkowskich. 

To od Janusza po raz pierwszy usłyszałam o Antonim i Józefie, ich matce Wiktorii, a także o skandalizujących jak na owe czasy, związkach obu panów ze swoimi włościankami – Rusinkami z urodzenia i wyznania.


Michalina Jankowska, wnuczka Józefa Tyszkowskiego. Fot. Archiwum Janusz Dedio

Antoni jako piętnastolatek wyjechał do Wiednia i ukończył studia na Politechnice Wiedeńskiej, co pod względem wykształcenia stawiało go znacznie powyżej standardów edukacyjnych obowiązujących ówczesną szlachtę. Z kolei Józef Tyszkowski, który był głównym zarządcą rodzinnego majątku, podbił moje serce zamiłowaniem do muzyki, ponieważ zebrał najzdolniejszych swoich włościan i założył orkiestrę: kupił instrumenty, wynajął kapelmistrza i płacił muzykom za każdy koncert. Na koniec należy wspomnieć o największej „ekstrawagancji” Tyszkowskich, czyli przekazaniu wszystkich swoich dóbr, liczących ok. 15 tys. morgów Polskiej Akademii Umiejętności. PAU mimo przekazania darowizny przez Pawła Tyszkowskiego, czyli syna Antoniego Tyszkowskiego, przez wiele lat po I wojnie światowej nie mogła odzyskać własności w Kopysnie, bo nie chciał jej oddać żandarm Jankowski, który uważał, że należy się ona jego żonie (córce Józefa Tyszkowskiego) a następnie ich córce, Michalinie. 

Rodzina Tyszkowskich wydała mi się idealna, by w jej otoczeniu umieścić główną bohaterkę – pannę apteczną, Katję. Akcja dwóch pierwszych powieści toczy się na Pogórzu Przemyskim, na ziemiach tzw. klucza rybotyckiego, który należał do Tyszkowskich, a w skład którego wchodziły leżące w okolicach Arłamowa wsie: Krajna, Łomna, Trójca, Jamna Górna, Jamna Dolna, Pakoszówka, Rybotycze, Huwniki, Borysławka i Paportno.

W „Jemiole, klątwie i cholerze” zabierasz czytelników w Bieszczady.

Owszem – do Zawozu nad Jeziorem Solińskim, gdzie leżał majątek matki Antoniego i Józefa – Wiktorii Tyszkowskiej. Była to równie temperamentna osobowość jak jej synowie. Wiktoria z domu Giebułtowska, po mamie Rozalii odziedziczyła tzw. klucz bieszczadzki, na który składały się wsie: Wołkowyja, Górzanka, Lalin i Zawóz. W Zawozie znajdował się dwór Giebułtowskich, w którym mieszkała matka Wiktorii, Rozalia Giebułtowska z domu Karsznicka oraz jej mąż, Adam. Według Zbigniewa Kozickiego – autora książki „Zawóz”, z której korzystałam przy pisaniu „Jemioły, klątwy i cholery” – rodzinne ziemie Karsznickich dziedziczono w linii żeńskiej, co jest absolutnym ewenementem jak na XIX wiek. W legendach bieszczadzkich pojawiają się wzmianki o kobietach z rodziny Karsznickich, słynnych „awanturnicach”, jak chociażby Barbarze Karsznickiej czy Salomei Karsznickiej. Wiktorii Tyszkowskiej, córce Rozalii Karsznickiej również nie brakowało przysłowiowego „pazura”. Długie lata procesowała się chociażby z zakonnikami z klasztoru w Kalwarii Pacławskiej o prawo własności do łąki, cegielni i innych dóbr.

Narratorką „Jemioły, klątwy i cholery” jest właśnie Wiktoria Tyszkowska – silna niezależna kobieta, która miała nie mniej barwne życie od swoich synów Józefa i Antoniego Tyszkowskich…

Kiedy zaczęłam „odgruzowywać” tę postać, odkryłam niezwykłą kobietę, wyprzedzającą swoje czasy. Wszystko wskazuje na to, że Wiktoria, jako50-latka miała o połowę młodszego kochanka, a w dodatku padła ofiarą pośmiertnej klątwy.

Na historię klątwy natrafiłam w „Legendach kalwaryjskich” autorstwa Ojca Rafała Marii Antoszczuka, w rozdziale „O hrabinie, co jej trumna w wodzie stoi”. Według opowieści, pątniczka, która pielgrzymowała z dzieckiem, spragniona i zmęczona wędrówką do Kalwarii Pacławskiej, poprosiła Tyszkowską o wodę. Szlachcianka – właścicielka wszystkich studni w okolicy – nie okazała serca potrzebującej, w rezultacie czego dziecko zmarło. Zrozpaczona kobieta przeklęła Wiktorię Tyszkowską słowami „obyś pławiła się w wodzie do sądnego dnia”. Wiktoria zmarła w 1879  roku i została pochowana w Zawozie w kaplicy grobowej obok swojej matki, Rozalii (dziś z tego grobowca został tylko kawałek kamiennej ściany, a jeszcze w latach 60. XX wieku była to duża kaplica kryta dachem). Co ciekawe, kaplica, mimo iż usytuowana na wzgórzu, podeszła wodą, dlatego na początku XX wieku, Paweł Tyszkowski, wnuk Wiktorii, przeniósł obie trumny do nowo wybudowanej kaplicy cmentarnej w Kalwarii Pacławskiej, a bieszczadzki majątek sprzedał. Jakież było jego zdziwienie, kiedy okazało się, że trumna babki ponownie podeszła wodą! Zakonnicy opiekujący się grobowcem postanowili „wykorzystać” ten fakt i jeszcze całkiem niedawno, do lat 80. XX wieku, pielgrzymi przybywający do Kalwarii, mogli oglądać zanurzone w wodzie kości Wiktorii Tyszkowskiej. Fatum po raz kolejny dopadło Wiktorię w latach 60., kiedy to bieszczadzkie włości należące niegdyś do rodziny Wiktorii zniknęły pod wodą zalane przy budowie zapory solińskiej. Można powiedzieć, że klątwa wypełniła się po trzykroć.

Trumna Wiktorii w krypcie pod Kaplicą Tyszkowskich w Kalwarii Pacławskiej; widać uszkodzenia spowodowane przez wodę. Fot. Magda Skubisz

Dzieje Antoniego Tyszkowskiego, syna Wiktorii są równie burzliwe – mężczyzna nigdy nie miał żony, jednak całe dorosłe życie pozostawał w związku ze swoją włościanką, Rusinką Katją.

Ten fakt potwierdza sąsiad Tyszkowskich, Jan Porembalski z Rudawki. Według Jadwigi Turczyńskiej, autorki opracowania „Jamna Górna. Historia wsi w latach 1511- 1963 na podstawie literatury naukowej, pamiętników, wspomnień” Rusinka Katja naprawdę nazywała się Katarzyna Podoła  i ze związku z Antonim Tyszkowskim  miała czwórkę dzieci. Wiadomo, że wyszła za mąż za młodszego o 8 lat, Aleksego Szylaka, ale w czasie tego małżeństwa pozostawała w związku z Antonim Tyszkowskim. Mieszkała we dworze w Jamnej i najprawdopodobniej sprawowała funkcję gospodyni. Po śmierci Aleksego, po raz drugi wyszła za mąż, za Jana Wiśniowskiego.

Paweł – syn Antoniego i Katarzyny, który odziedziczył herb i szlachectwo – ukończył farmację na uniwersytecie we Lwowie (stąd też wziął się mój pomysł na „profesję” głównej bohaterki, która pasję do leczenia ziołami mogła przekazać synowi). W materiałach źródłowych znajduje się testament Antoniego Tyszkowskiego z zastrzeżeniem, że jeśli Paweł umrze bezpotomnie, cały majątek przekaże Polskiej Akademii Umiejętności z przeznaczeniem na badania nad rakiem i chorobami wenerycznymi. Tak też się stało. Paweł ożenił się 11 maja 1899 w Wiedniu z Henryką Fredro, córką Stefana Fredry, którego ojciec był bratem Aleksandra Fredry, a ponieważ małżeństwo było bezdzietne, Polska Akademia Umiejętności na początku XX wieku wzbogaciła się o ponad 15 tys. morgów ziemi, czyli o ok. 7 tys. hektarów.

Ciekawe są też losy Józefa Tyszkowskiego, który również związał się z włościanką. Nastoletnią Katarzynę poznał już jako dojrzały mężczyzna. Gdy nagle zmarł – przypuszczalnie na niewydolność nerek – Katarzyna była w ciąży. Jednak przed swoją śmiercią, Józef pozostawił ustny testament, w którym mającemu się urodzić dziecku przekazywał na własność wieś Kopysno.

Św. Antoni Padewski i św. Wiktoria, przedstawiona z mieczem, księgą oraz niezapominajkami wplecionymi we włosy. Witraże w kaplicy w Kalwarii Pacławskiej. Fot. Kacper Leśniewski

Na tym tle, życie miłosne ich matki Wiktorii, głównej bohaterki Twojej trzeciej powieści o Tyszkowskich, już pewnie nikogo nie zaskoczy.

Wiktoria Tyszkowska jako młoda dziewczyna poślubiła Wincentego Tyszkowskiego, z którym miała trzech synów (najstarszy Paweł, zmarł zaraz po urodzeniu). Wszystko wskazuje na to, że wielki romans przeżyła po śmierci męża, gdy miała blisko pięćdziesiąt lat, za sprawą dużo młodszego mężczyzny. Na ślad tej historii natrafiłam w innej legendzie kalwaryjskiej autorstwa O. Rafała Marii Antoszczuka – „O pustym grobie na kalwaryjskim cmentarzu”. Opowiada ona o zbiegłym powstańcu, który znalazł schronienie we włościach Tyszkowskich, gdy Wiktoria była już wdową. Oboje zakochali się w sobie, ale bez szans na happy end, ponieważ rodzina Tyszkowskiej nie zgodziła się na małżeństwo bogatej szlachcianki z ubogim młodzieńcem o niepewnej przeszłości. Para znalazła jednak sposób, by być razem. Wiktoria uczyniła powstańca swoim rządcą,  dzięki czemu mogli obydwoje spędzać razem czas bez narażania się na plotki. Legenda kończy się wzmianką, że po śmierci ukochanego Tyszkowskiej, okazało się, że ów młodzieniec pochodził z bardzo zamożnej i szanowanej rodziny, więc obiekcje krewnych Wiktorii co do jego statusu majątkowego, były całkowicie bezzasadne. Tyle mówi legenda; prawdziwym wyzwaniem stało się wyłowienie z niej faktów i odgadnięcie tożsamości tajemniczego młodzieńca. Wiktoria owdowiała w 1846 roku, a to oznacza, że „powstaniec” nie mógł być powstańcem listopadowym, a raczej uczestnikiem Powstania Krakowskiego. Według opracowania Jadwigi Turczyńskiej „Jamna Górna – historia wsi”  Tyszkowscy „przechowywali” zbiegów z tego właśnie powstania w swoim majątku, a potem oszukiwali władze austriackie, przedstawiając powstańców jako dworskich oficjalistów. Legenda wspomina, że ukochany Wiktorii sprawował funkcję rządcy. Wiadomo, że w owym czasie kluczem rybotyckim administrował Józef Tyszkowski, syn Wiktorii, więc jedynym oficjalistą, który pasował do opisu, był niejaki Maksymilian Mroczkowski, zarządca bieszczadzkiego majątku. Na jego nagrobku, znajdującym się na cmentarzu przykościelnym w Zawozie, czytamy „Maksymilian Mroczkowski herbu Nałęcz” – a więc  zgodnie z legendą, członek zasłużonej i majętnej w owych czasach rodziny.

Przy okazji muszę zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny problem, który przykuł moją uwagę podczas zbierania materiałów do książki, a mianowicie, jak bardzo my, Polacy, nie dbamy o pamiątki po naszych przodkach. Podczas wizyty w Zawozie, aby odczytać inskrypcję na nagrobku Maksymiliana, musiałam skorzystać ze starych zdjęć wykonanych przez Zbigniewa Kozickiego, bo napis jest już częściowo nieczytelny. Grób Mroczkowskiego, podobnie jak kaplica cmentarna Giebułtowskich popada w ruinę. Nikt nie dba też o słynną niegdyś (a pełniącą w książce istotną rolę) „Kaplicę na Chryżu”. Przed II wojną światową, gdy Zawóz zamieszkiwała ludność wyznania greckokatolickiego, było to popularne miejsce pielgrzymek, słynące z cudownego źródełka leczącego choroby oczu, dzisiaj  – sterta kamieni w środku lasu. Żałuję, że lokalni włodarze nie dbają o cenne pamiątki i o dziedzictwo materialne po naszych przodkach, które mogłyby się stać dużą atrakcją turystyczną. 

Zbliżenie na zrujnowaną kaplicę  na Chryżu. Fot. Magda Skubisz

Niezwykła w Twojej powieści jest dbałość o modowe i biżuteryjne detale głównych bohaterów. Nieprawdopodobny jest kontrast dworu gdzieś na końcu świata zestawionego z świetnie wykształconymi i ubranymi Tyszkowskimi.

Jak już wcześniej wspomniałam, Antoni Tyszkowski od piętnastego roku życia kształcił się we Wiedniu, musiał być więc człowiekiem światowym. Przypuszczam, że posługiwał się płynnie co najmniej trzema językami: niemieckim, polskim i ukraińskim. Dwór usytuowany w sercu karpackiej puszczy w niczym go nie ograniczał – podróże z pewnością były dłuższe i bardziej męczące, ale na pewno miał zagwarantowany spokój i bliskość wspaniałej przyrody. Książkowa Wiktoria nosi modne i drogie suknie, bo tak wypada właścicielce ogromnego majątku, w dodatku posiadaczce młodszego o ćwierć wieku kochanka. Włosy farbuje gotowanymi pijawkami, aby zamaskować siwiznę i nadać im fioletowo-czarny kolor (autentyczny przepis z XIX-wiecznego kalendarza gospodarskiego). Obsesyjnie próbuje też zachować młodość. Receptura z rozmarynu i oliwy z oliwek podpowiedziana przez Katję ma jaśnie pani zagwarantować alabastrową cerę. I choć nie istnieje skuteczny sposób na walkę z upływającym czasem, warto wypróbować ten przepis – w moim przypadku doskonale się sprawdza (śmiech).

W powieści zioła czynią cuda nie tyle w walce ze zmarszczkami, co okazują się skuteczne w leczeniu tytułowej cholery.

W XIX wieku cholera była podobnym przekleństwem jak dżuma, dziesiątkowała całe wsie i miasta. Uważano, że jej źródłem jest morowe powietrze. Nikt nie przypuszczał, że problem leży w wodzie, gdzie namnażały się bakterie przecinkowca cholery. Tę wiedzę przyniósł dopiero rok 1883 i publikacja Roberta Kocha, słynnego epidemiologa.  W połowie XIX wieku, a wtedy toczy się akcja „Jemioły, klątwy i cholery”, lekarze uważali, że jedynym skutecznym sposobem na pozbycie się choroby z organizmu jest wydalenie jej poprzez „naturalne otwory ciała”, czyli np. poprzez wywołanie wymiotów i biegunki. Stąd do najpopularniejszych kuracji należało podawanie ipekakuany, czyli wymiotnicy, ogromnych ilości oleju rycynowego, oleju krotonowego (śmiertelnie trującego nawet w niewielkich dawkach), przeczyszczającego siarczanu magnezu oraz narkotyków, takich jak opium, morfina, czy strychnina. Chętnie sięgano też po zabójczą rtęć. Jak łatwo się domyśleć wszystkie te kuracje powodowały błyskawiczne odwodnienie, a to tylko przyśpieszało śmierć pacjentów i zwiększało liczbę ofiar.

Przeciwcholeryczna kuracja mojej bohaterki, to przede wszystkim zioła: wyciąg z dzikiej róży, jeżyna, katalpa, chrzan, do tego antybakteryjny dziegieć czy też powstrzymujący biegunkę węgiel drzewny. Ta ostatnia metoda wydała mi się ze wszech miar oczywista, bo Bieszczady są przecież „zagłębiem” węgla drzewnego. W powieści niezmiernie ważna jest też higiena: wygotowywanie odzieży i pościeli chorych, a także częste przemywanie powierzchni, z którymi stykają się chorzy mieszanką alkoholu i eterycznych olejków: kajeputowego, anyżowego, goździkowego i miętowego. Przepisy na ziołowe specyfiki to w większości dzieło mojej przyjaciółki, Marty Krynickiej – Orzech, dyplomowanej fitofarmaceutki, której jestem ogromnie wdzięczna za pomoc oraz twórczą inwencję podczas komponowania receptur. Wykorzystywałam również gotowe przepisy autorstwa O. Czesława Klimuszki, dra Henryka Różańskiego a także wiedzę nabytą podczas kursu zielarz-fitoterapeuta, który ukończyłam w 2016 roku w PWSZ im. Pigonia w Krośnie.

W książce cuda czyni „Żywa Łza” opracowana przez Katję, a mówiąc najprościej  – pierwowzór soli fizjologicznej lub płynu elektrolitowego.

To był pomysł mojego kolegi, Pawła Koguta, farmaceuty i miłośnika ziół. Zasugerował, by Katja opracowała coś na wzór znanego nam dziś płynu elektrolitowego, złożonego z wody, soli i miodu. Moja bohaterka ma oczywiście problem z dobraniem proporcji poszczególnych składników, więc Paweł wymyślił, żeby Katja posmakowała swojej własnej łzy – stąd nazwa „Żywa Łza”. Z tego też powodu wspominam w książce angielskiego lekarza Thomasa Aitchisona Lattę, wynalazcę soli fizjologicznej, której pierwowzór stworzył w 1832 roku, a wyniki badań opublikował w czasopiśmie medycznym „Lancet”. Latta pomagał najbiedniejszym londyńczykom w czasie epidemii cholery i w ramach eksperymentu przeprowadzał doustne i dożylne nawadnianie chorych. Efekty były zdumiewające, ale niepoprawne politycznie. Duża śmiertelność wśród najbiedniejszych była na rękę możnym i wpływowym, a ci skutecznie usunęli sól fizjologiczną z lecznictwa na kolejnych kilka dekad. Powrócono do niej dopiero na początku XX wieku. Co najistotniejsze – sól fizjologiczna jest stosowana do dziś w objawowym leczeniu cholery.

Skąd jemioła w powieści?

Jemioła jest świętym ziołem Katji. Nie przez przypadek w trzecim tomie cały pokój Antoniego wypełniony jest jemiołą. Wedle Tyszkowskiego ziele miało udowodnić, że dziewczyna rzuciła na niego urok, ponieważ inaczej nie potrafił sobie wytłumaczyć targającego nim uczucia do włościanki. Jemioła ma wspaniałe właściwości: obniża ciśnienie, działa przeciwkrwotocznie, a wyciągi z niej stosuje się w leczeniu onkologicznym. Nie chcę spoilerować, ale to niezwykłe ziele pojawi się na pewno nie raz w kolejnej części sagi.

Zdziczały sad przy wyjeździe z Jamnej Górnej. Za drzewami, na wzgórzu zarys ośrodka wypoczynkowego w Arłamowie. Fot. Kacper Leśniewski

Co ciekawe, Katję w powieści nie uczyniłaś oczywistą pięknością, ale kobietą uwodzącą mądrością.

Saga Tyszkowskich jest swego rodzaju buntem, przeciwstawieniem pasji tak zwanej „przyrodzonej” roli kobiety. Od wieków jesteśmy wychowywane w przeświadczeniu, że najważniejsza jest atrakcyjność fizyczna i na niej należy budować swoją wartość. Przekonanie to pokutowało nie tylko w XIX wieku, ale trwa do dzisiaj, w dobie Instagrama i mediów społecznościowych. Nadal, mimo upływu lat, od kobiet – częściej niż od mężczyzn – oczekuje się rezygnacji z własnych marzeń, planów i ambicji na rzecz rodziny, umniejsza się ich talenty, podważa kompetencje, pomija w awansach zawodowych, deprecjonuje osiągnięcia. Katja to moja buntowniczka. Postać, która świadomie wybiera pasję zamiast roli narzuconej jej przez epokę i społeczeństwo. Wciąż się uczy, dokształca, mierzy z wyzwaniami, rozwija swoje umiejętności, mimo że mogłaby pójść na łatwiznę i zostać kochanką bogatego arystokraty. Świetnie się bawię przy tworzeniu niepokornej bohaterki, na której los wyżywa się z wyrafinowanym sadyzmem, bo cóż byłaby warta postać literacka bez problemów…?! Cieszę się, że zwróciłam zbiorowej świadomości Katję i rodzinę Tyszkowskich, przypomniałam ich zasługi dla polskiej nauki, ich szczodrość, oryginalność, umiejętność harmonijnego zarządzania społecznością podzieloną narodowościowo i religijnie, a przy tym tak bardzo ludzkich, niedoskonałych i wpisanych w XIX –wieczną, prowincjonalną mentalność. Jeżeli Czytelnikom udaje się odnaleźć w postaciach sprzed 170 lat cząstkę siebie, własnych marzeń i słabości, jest to dla mnie najwyższe wyróżnienie i zachęta, by pisać dalej!

Magda  Skubisz, absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, wokalistka, nauczycielka emisji głosu, przemyślanka. W 2008 roku zadebiutowała książką “LO Story”, która doczekała się czterech wydań. Jej kolejna powieść Dżus&dżin” znalazła się wśród 10 polskich tytułów nominowanych do prestiżowej Nagrody Literackiej  im. Józefa Mackiewicza. W 2016 roku ukazał się „Chałturnik”, a pod koniec 2018 roku „Master”.  W 2022 roku przypomniała o sobie historyczną sagą o rodzinie Tyszkowskich. „Aptekarka” ukazała się w Wydawnictwie Media Rodzina w czerwcu, druga część „Czarci ogród” trafił do księgarni w październiku. Publikacja trzeciej części sagi „Jemioła, klątwa i cholera” miała miejsce w listopadzie 2023 roku.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy