Niby żadna różnica skąd się ogląda świat. Wszędzie jest ten sam, chociaż inne lądy, morza, ludzie i problemy. Cejlon, mała wyspa na Oceanie Indyjskim, jednak mnie zaskoczył, i to z paru powodów. Dobrych i złych. Odbywam po tym skrawku lądu oderwanym od kontynentu azjatyckiego wielką podróż w czasie. Od prehistorycznej dżungli, porośniętej drzewiastymi paprociami jak w epoce dinozaurów, po XXI wiek, gdzie rozrasta się miejska dżungla. Szklane wieżowce, autostrady, zgiełk, smród spalin. Polityka. A gdzieś pomiędzy – zupełnie inna epoka – ludzie żyją bez światła, bez sklepów, telewizorów i innych elektronicznych śmieci.
Tak żyje plemię Weddów. Tutejsi aborygeni. Szczęśliwi, wolni ludzie. Żywi ich dżungla i to, co sami wyhodują. Ryż. Dopiero niedawno dostali dowody osobiste, chociaż ich nie potrzebują (kredytów przecież nie biorą). Języka pisanego nie mają. Swe dziedzictwo kulturowe – kodeks etyczny, panteon bogów, rytuały i tajemnice – przekazują następnym pokoleniom, a one następnym. I to działa. Weddowie wiedzą, jak żyć szczęśliwie nie posiadając nic.
Tymczasem w górach, gdzie rośnie najlepsza cejlońska herbata, jest już (dopiero?) XIX wiek. Angielscy kolonizatorzy sprowadzili wtedy z Indii Tamilów, żeby pracowali na plantacjach kawy, a kiedy zaraza je zniszczyła, zasadzili drzewa herbaciane. I, jak dwieście lat temu, Tamilowie wciąż na tych plantacjach pracują, mieszkają w slumsach, wielu nie ma obywatelstwa tego kraju. Są najbiedniejszą, najgorzej edukowaną społecznością Sri Lanki. Państwa, które na edukację stawia i rozwija się w imponującym tempie. Zwłaszcza ostatnio. Ale ten rozwój Tamilów z plantacji omija.
Herbaciane góry wyglądają jakby ktoś je okrył zielonym karakułem. Lecz tu się kończy zachwyt, a zaczyna twarda rzeczywistość. Tamilki, niektóre już mocno posiwiałe, owinięte w plastikowe płachty sięgające bosych stóp, zrywają liście w niemiłosiernym upale. Bo wtedy herbata ma najwyższą jakość. I cenę! Norma dzienna – siedemnaście kilo liści. Zapłata – ok. pięćset rupii. Za każdy dodatkowy kilogram – pięć.
Butelka wody w hurcie (w detalu drożej, bo kupują turyści) – kosztuje pięćdziesiąt rupii. Związany czerwoną nitką pakiecik najtańszych papierosów (kobiety skręcają je z liści tytoniu jak cygara, tyle że miniaturowe), kosztuje dwieście rupii – niecałe dwa dolary.
Kobiety nie palą, a już w publicznym miejscu?! Wykluczone. Czasami żują betel. Czerni zęby, ale dodaje energii i nie chce się jeść. Widziałam na targu liście betelu ułożone w pliki jak papierowe pieniądze, którymi się tu płaci. Obrót bezgotówkowy raczkuje. Chociaż są bankomaty, a banki dają nawet trzynaście procent od lokaty. To nie jest oferta dla tych, co muszą przeżyć dzień za sto rupii.
Na plantacjach herbaty pracuje ponad trzysta tysięcy kobiet. Innej pracy tam nie ma. Widziałam mężczyzn – zbieraczy; ponoć rzadkość. Przemysł herbaciany daje pracę około dwóm milionom ludzi.
Ile zarabia nadzorca-menedżer pilnujący zbioru liści, nie wiem. Było cholernie gorąco, nie dałam rady wleźć na szczyt stromego wzgórza, gdzie miał swoje stanowisko pracy w cieniu sosen. Stał tam i patrzał w dół, na zbieraczki, jak w tych swoich plastikowych kokonach przemierzały plantację z workami urobku zawieszonymi na głowach. On, jak dawni kolonizatorzy, w krótkich spodniach i długich skarpetach naciągniętych aż na kolana. Korkowego hełmu nie miał. Gdyby nie ten drobny szczegół, byłby żywą repliką dziewiętnastowiecznych fotografii, jakie ostatnio oglądałam w porcie nad Czarną Rzeką. Utkwiło mi w pamięci szczególnie zdjęcie starego Syngaleza ciągnącego rikszę. Siedział w niej biały mężczyzna w korkowym hełmie, a obok dama, w sukni zapiętej szczelnie pod szyję, osłaniała się koronkową parasolką.
Mówi się, że zawsze jest coś za coś. Oprócz paru użytecznych rzeczy, takich jak kolej, pierwsze samochody, postęp techniczny i ekonomiczny, Anglicy przywlekli na Cejlon również hierarchiczny podział społeczny, no i wspomniane sosny – żeby nadały angielskości krajobrazom. Sosny rozpleniły się jak chwasty, wypierając rodzime gatunki roślinności. Są poważnym zagrożeniem. Najgorsze jednak, co pozostało z kolonialnych czasów, to mentalność ludzi, którzy doszli do majątku i zachowują się jak dawni kolonizatorzy, wykorzystując bezpardonowo biednych. Lokalne niewolnictwo. Taka jest azjatycka tradycja kulturowa – usłyszałam. Azjatycka? Nie angielska?
Anglicy przejęli Cejlon od Holendrów, a ci od Portugalczyków. Było się o co bić, snuć intrygi i przekupywać lokalnych władców, bo ta wyspa jest bogata jak królewski skarbiec. Są tu m.in. złoża kamieni szlachetnych. Przy odrobinie szczęścia można je znaleźć w jamie wykopanej za domem, np. kamień księżycowy. Albo gdzieś głęboko w dżungli – szafiry, topazy i inne klejnoty. Przyjeżdżają po nie kupcy z całego świata, jak niegdyś Arabowie po egzotyczne przyprawy w XIII wieku. Od tego zaczęła się przecież kolonizacja Cejlonu.
U jubilera z sąsiedniej ulicy – lubię z nim pogadać, był w Rosji aż za Uralem – spotkałam Angielkę z Londynu, która przyjeżdża tu dwa razy do roku po kamienie. Ile ona lub jej mocodawcy na nich zarabiają – tajemnica handlowa. Rosjanie przyjeżdżający na wakacje na Sri Lankę też dużo kupują, ale gotowej biżuterii. M.in. kolie warte miliony.
Na zapleczu sklepu jubiler ma fabryczkę. Pokazał mi ją. W dusznym pomieszczeniu pracowali akurat trzej ludzie. Jeden przy buchającym żarem małym palenisku roztapiał w tygielku jakiś metal, drugi wykuwał miniaturowe rusztowanie pierścionka, a trzeci osadzał błękitny topaz. Misterna robota, wymagająca kociej cierpliwości.
Największy skarb tej wyspy to ludzie. Cierpliwi i żeby nie wiem jak umordowani, potrafią się uśmiechać. Nas by już jasny szlag trafił, zwłaszcza na drogach, na prowincji wąziutkich jak wstążeczki, a zatłoczonych jak Aleje Jerozolimskie w godzinach szczytu. W korkach stoi nie tylko Kolombo, Galle – postholenderskie miasto fort, czy Kandy – dawna stolica syngaleskiego królestwa, mekka buddystów pielgrzymujących z całego świata do świątyni, gdzie za okutymi, rzadko otwieranymi drzwiami jest przechowywana cenna relikwia – ząb Buddy.
Obwodnic nie ma, cały ruch wali przez zabudowane wzdłuż dróg tereny. Tuk tuki, ciężarówki, arby zaprzężone w woły, a pomiędzy nie wciskają się autokary z turystami. Luksusowe samochody też. Są horrendalnie drogie z powodu nakładanego cła, stąd traktuje się je wyjątkowo – siedzenia często nakryte folią, a na podłodze porozkładane gazety.
Samochody w tym tłoku mijają się nieraz na grubość lakieru. Kierowcy nie skaczą sobie do oczu. Gdy chcą wyprzedzać, dają krótki sygnał klaksonem, który nie ryczy, tylko dźwięczy. Dwa dźwięknięcia – podziękowanie, że ktoś ustąpił drogi. Cierpliwość, i jeszcze raz cierpliwość. Na drogach lubią się wylegiwać psy. Każdy kierowca zwalnia, żeby je ominąć. Tak samo kiedy przez drogę przechodzi waran, albo inne boskie stworzenie wstrzymując ruch. – Tutaj wszędzie była dżungla, to my jesteśmy intruzami – mówi Sami, młody Syngalez, z którym przez jakiś czas jeździłam po wyspie. Samiego boli serce o każde stworzenie, któremu dzieje się krzywda. Opowiada o dzikich słoniach. Żyje ich w dżungli ok. pięć tysięcy. – Ty jesteś dziennikarka, więc musisz to wiedzieć, że odkąd wybudowano autostradę do nowego lotniska, biegnącą przez terytoria słoni, one wciąż tu wracają. I śpią na ulicach.
Wzdłuż autostrady rozciągnięto druty pod napięciem. Nowe lotnisko jeszcze nieczynne. Ta inwestycja da znowu zatrudnienie armii ludzi. System generalnie jest taki, że to, co mógłby robić jeden człowiek, robi trzech. Płace są przez to niskie, lecz bezrobocie jednoprocentowe. Dużo ludzi wyjeżdża do Emiratów, gdzie zarobki są lepsze. Kobiety też wyjeżdżają. Tam – opowiada znajomy jubiler – są źle traktowane, zmuszane do seksu. Wracają na Sri Lankę z dzieckiem. I znowu dramat. Żeby wyjść za mąż, dziewczyna musi mieć nieskazitelną opinię. Wyspa jest jak mała wioska. Wszyscy o wszystkich wiedzą. A małżeństwo to jest układ między rodzicami. To oni decydują. Małżeństwa są przeważnie aranżowane. Oczywiście w obrębie swojej „klasy społecznej”. Osobną klasą są np. jubilerzy (rzemieślnicy). Osobną nauczyciele, lekarze, urzędnicy. Status materialny – bardzo ważny. Dlatego Sami chce wyjechać do Chin. – Dopóki jestem młody, chcę ciężko pracować, a potem tu wrócę. Teraz mnie nie stać, żeby się ożenić.
Sugandika Nilimini, u której mieszkam w tradycyjnym syngaleskim domu, sama wybrała męża.
Zaczyna dzień od zapalenia kadzidełka przed ołtarzykiem Buddy na przydomowym podwórku. Budowała dom razem z mężem. Żyli szczęśliwie, wychowywali dwóch synów. Aż nagle ten szczęśliwy, ludzki świat runął, gdy mąż zmarł. – On był całym moim życiem, moją miłością – Sugi jest młodą kobietą, ale zawsze już będzie chodzić w białej sukni na znak żałoby.
Wieczorem znowu zapala kadzidełka, okadza nimi Buddę, próg domu i duże zdjęcie męża, które wisi w jadalni nad stołem.
Tutaj prędko zapada noc. Czasem błyśnie w ciemnościach neonowym światełkiem rój owadów. Słychać świerszcze. Śpiewa, gada, gra cała dżungla.
Gdy wstaje dzień, dżungla zamienia się w rajski ogród, pełen egzotycznych ptaków i motyli wirujących wokół drzew jak spadające liście.
Jutro jest święto Poya. Sugi szyje mi białą bluzkę – wszyscy idą do świątyni ubrani na biało. Święto jest obchodzone podczas pełni księżyca – kiedy Budda się narodził, doznał oświecenia, a także zmarł. Nie ma tego dnia ulicznych kolorowych procesji. Urzędy i szkoły są zamknięte. Ludzie niosą do świątyni dary – przeważnie owoce na tacach przykrytych gazetą. Przed posągami Buddy kładą kwiaty lotosu. Chociaż Budda nauczał, że nie rytuały są ważne, a poszukiwanie drogi oświecenia.
Chyba zaczynam rozumieć, co to znaczy, że tutaj egzystują równolegle dwa światy. Ludzki, materialny, i ten niematerialny, który nadaje sens cierpieniu i radości. Gdy rodzi się dziecko, też idzie się z darami do świątyni, żeby podziękować za nowe życie. Nie ma cennika za błogosławieństwo. Naprawdę jest – co łaska. Ale zdarzają się donatorzy, mówił mi Sami, którzy kupują mnichom wille i samochody. I oni je przyjmują.
W święto Poya sklepy są otwarte. Ale alkoholu się nie sprzedaje. Pracują ludzie na budowach.
Najwięcej pracy jest w miastach, na wybrzeżu, w branży turystycznej i budowlanej. Ewa Pisera, mój srilancki cicerone, mieszkająca po zachodniej stronie wyspy, mówi, że ceny działek nad oceanem skoczyły znowu ostro w górę. Za jej domem wyrasta olbrzymi hotel, nie jedyny. Teraz jeszcze jest tutaj spokój, wokoło dwustuletnie rezydencje, małe rodzinne pensjonaty. I pusta o świcie, przepiękna dzika plaża. Odejdzie w przeszłość, gdy inwestycje zostaną zakończone. Najpóźniej za dwa lata. Robotnicy są już na wysokości szóstej, siódmej kondygnacji. Pracują bez żadnego zabezpieczenia.
Dziesięć lat temu zakończyła się krwawa wojna domowa z tamilskimi separatystami, nękająca kraj przez wiele lat. Za sprawą prezydenta Rajapaksy, terrorystyczna organizacja Tamilskie Tygrysy została zlikwidowana, a jej przywódca zabity. Radykalne rozwiązanie, ale jest spokój. Drobne incydenty się zdarzają. Syngalescy chłopcy pobiją jakiegoś Tamila, albo na odwrót. Wtedy pojawia się natychmiast więcej policji i wojsko, żeby nie dopuścić
do poważniejszego konfliktu.
Teraz już można bez specjalnego pozwolenia jeździć na północ wyspy, gdzie żyje tamilska mniejszość. Ta zamożniejsza, wspierana przez diasporę rozpierzchłą po świecie. Wschodnie wybrzeże, gdzie również żyją Tamilowie, turyści odwiedzają rzadziej. Nie ma tam jeszcze takiej infrastruktury jak na południowym zachodzie. Tutaj turyści przyjeżdżają coraz liczniej, więc potrzeba nowych hoteli. Stąd ten budowlany boom.
Przyjeżdżają Chińczycy, nie tylko, żeby tu budować autostrady, ale i na wypoczynek. Rosjan widuję ostatnio mniej. Najwięcej – Niemców. Czuję się, jakbym znowu była w bliskim sercu Bremen. Za sąsiadów mam młode niemieckie małżeństwo. Również z Niemiec, dwudziesty siódmy raz, przyjechali do Sugi jej starzy przyjaciele. Ma dużo takich gości – długodystansowców. To mówi samo za siebie, jaka jest Sugi i jej dom. Dom z dobrą energią, którą się czuje od pierwszej chwili. Z najlepszym rice&curry, gotowanym przez Sugandikę w rozmaitych wariantach, żeby mi się nie znudziło. Poznaję smaki, o jakich czytałam w książkach, ale jakie one są, wiem dopiero teraz.
Zaznaczam to miejsce na mojej podróżnej mapie. Będę tu wracać. Do Sugandiki.
Plażowanie nad oceanem jest lekko uciążliwe i wkurza. Z powodu beach boysów. Namolni, up… ludzie – cienie. Snują się za każdym turystą i bez końca proponują różne usługi, niekoniecznie uczciwe i przyzwoite. To jest duży problem. Teraz, gdy zaczyna się na dobre sezon – apogeum będzie w święta i Nowy Rok – nadciągają kolejne zastępy ludzi-cieni.
Beach boysi są produktem turystycznym, wypromowanym przez przyjeżdżających tu na sex turystykę Europejczyków. Łatwe źródło dochodu. Mafijne powiązania, trudno je ruszyć.
Wkurza mnie również status społeczny tutejszych kobiet. Mają prawo głosować, uczyć się, pracować, a nawet kierować państwem – vide pani Bandaranaike. Ale po pracy kobiety znikają w domu. W kawiarni sami faceci. Na dyskotece też. Świetnie się sami bawią. Byłam kiedyś na weselnej kolacji. Zastałam już tylko biesiadujących mężczyzn. Popijali arak. Kobiety dawno zostały odesłane do domu.
Próbuję rozmawiać o tym z kobietami handlującymi na plaży. Nie widzą problemu.
Kobieta = dom i dzieci.
Mają zwyczaj witać się przez podanie ręki. Męski uścisk.
Lubię Cujge. Jest wesoła i nigdy nie narzeka, jak inne handlarki, że turyści nic nie kupują. Żartuje sobie z tych, co przyjeżdżają na kuracje ajurwedyjskie. Ona, gdy ją coś boli, idzie po prostu do lekarza. Na szczęście rzadko. Trzyma się krzepko. Ma siedemdziesiąt lat, a wygląda dwadzieścia lat młodziej.
Co do wyglądu, z Azjatami tak jest, że trzeba dodawać 10 lat, żeby trafnie określić wiek. Ale na Cejlonie tę stawkę trzeba co najmniej podwoić. Gdzie tkwi tajemnica? I czemu oni starzeją się tak powoli i pięknie, a my?
Gdy piszę ten tekst, tropikalna ulewa wali o dach. Palmowy las, który mam za drogą, znikł. Słychać jeden wielki huk, jakby po dachu jechały czołgi. Zgasło światło. Jeszcze jeden urok Sri Lanki. Ciepły monsunowy deszcz. Wiewiórki palmowe przeczekują go na werandzie. Zawsze, zanim lunie, one pierwsze mnie ostrzegają. Ćwierkają jak ptaki, tylko głośniej.