– Dotychczas starałem się być osobą zaradną i polegającą na sobie. Ta podróż nauczyła mnie pokory, tego, że nie jestem w stanie zapanować nad wszystkim i że muszę złożyć swój los w ręce innych ludzi – mówi Andrzej Budnik. – Dzięki tej podróży przestaliśmy oceniać świat, np. Azję, z europejskiego punktu widzenia – dopowiada Alicja Rapsiewicz. Dwójka podróżników w niedzielę dotarła do rodzinnej miejscowości Andrzeja – Stryszawy k. Suchej Beskidzkiej. W podróży po świecie byli – z jedną kilkumiesięczną przerwą – …ponad cztery lata. My, dzięki życzliwości Angeli Gaber, spotkaliśmy się z nimi trzy dni przed końcem ich eskapady, podczas pobytu Alicji i Andrzeja w Sanoku.
Przed wyjazdem Andrzej przez kilka lat prowadził firmę zajmującą się marketingiem internetowym, tworzeniem wizerunku firm w Internecie. Nieźle zarabiał, na pewno – jak podkreśla – sporo powyżej średniej krajowej. Przy komputerze spędzał kilkanaście godzin dziennie.
– W pewnym momencie stwierdziłem, że jednak to nie jest to, co chcę robić przez całe życie – przyznaje.
Alicja pochodzi z Torunia, jest aktorem-lalkarzem, grała w teatrach lalkowych w Białymstoku, Toruniu, Bielsku-Białej. W pewnym momencie poczuła się wypalona. Chciała spróbować czegoś nowego, poszukać nowych inspiracji na przyszłość.
Woleliśmy podjąć ryzyko niż żałować
Wyjechali w lipcu 2009 r. Miała to być długa podróż, ale nie przypuszczali, że okaże się aż tak długa. Decyzja o wyjeździe nie zapadła spontanicznie, przygotowywali się do niego przez rok.
– Odkładaliśmy pieniądze, nie chodziliśmy do kina czy restauracji, naszym priorytetem był wyjazd – mówi Alicja.
– Z jednej strony biłem się z myślami, czy jeżeli zamknę firmę w tym momencie, to nie strzelę sobie w kolano, bo po powrocie będę musiał zaczynać wszystko od zera. Ale z drugiej strony mieliśmy tak wielką ochotę wyjechania, że pomyśleliśmy sobie: raz zaczynaliśmy od zera, dlaczego nie możemy zacząć drugi raz. Gdybyśmy nie wyjechali, pewnie żylibyśmy na wysokim poziomie, ale bylibyśmy sfrustrowani tym, że nie zrobiliśmy tego, co głęboko w nas tkwiło – dopowiada Andrzej. A Alicja dodaje jeszcze: – Woleliśmy podjąć to ryzyko niż przez całe życie żałować, że nie wyjechaliśmy.
Wyruszyli z samymi plecakami na Wschód. Trasa prowadziła przez Turcję, Iran, Irak, Pakistan, Chiny, Azję Południowo-Wschodnią aż do Timoru Wschodniego. Po 6 tygodniach oczekiwania jakiś żeglarz zabrał ich jako załogę do Australii, gdzie spędzili dziewięć miesięcy. Kolejne etapy podróży to żeglowanie z australijskiego Darwin przez wyspy Indonezji i Singapur do Tajlandii. Stamtąd chcieli popłynąć do Afryki, ale nie udało im się znaleźć jachtu, który by ich zabrał.
Alicja w kazachskich górach na koniu u tamtejszych nomadów.
Myśleli też o przelocie do Ameryki Południowej, lecz jego koszty okazały się zbyt wysokie. Podjęli więc inną decyzję: w marcu ub. roku kupili w Tajlandii rowery i postanowili wracać nimi do Polski. Pojechali na północ. Kolejne etapy podróży to Laos, Chiny (stamtąd, czekając na paszport Andrzeja, wyskoczyli na dwa miesiące do Japonii), Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, znowu Kirgistan. W grudniu ub.r., ze względu na ciężką chorobę ojca Andrzeja, przyjechali na kilka miesięcy do Polski. Do Kirgistanu wrócili w maju br. i stamtąd przez Tadżykistan, Afganistan, Uzbekistan, Kazachstan, Kaukaz, Mołdawię i Ukrainę wrócili do Polski.
Pytam o rowerową część podróży, o sprawy kondycyjne – w końcu pokonali na jednośladach tysiące kilometrów. Okazuje się, że nigdy wcześniej nie jeździli na rowerach na długie dystanse, więc musieli się tego nauczyć: kupić sakwy, nauczyć się dbać o rowery.
Na początku przygody rowerowej w tajskim miasteczku. Czy można porwać się na podróż rowerową z Tajlandii do Polski bez wcześniejszego doświadczenia? Tak.
– Każdego dnia pokonywaliśmy tyle kilometrów, na ile nam starczyło sił – opowiada Alicja. – Pierwszego dnia to było 30 km, następnego – o 10 więcej. Po 5 dniach okazało się, że mamy dosyć i musimy sobie zrobić dwa dni przerwy. Kondycję wypracowaliśmy po drodze – dodaje podróżniczka.
Podróżowali przy niskim budżecie, co nie znaczy – bez pieniędzy.
– Nie wierzę w podróżowanie za przysłowiowy „jeden uśmiech”, bo trzeba mieć pieniądze na jedzenie, wizy – podkreśla Andrzej. Dlatego czasami, aby zarobić jakieś pieniądze, zajmował się tym, co robił w Polsce. A ponieważ oficjalnie zamknął swoją firmę przed wyjazdem, robił to na umowę o dzieło. – Np. ktoś do mnie pisał, że potrzebuje strony internetowej – opowiada. – Ja mu odpisywałem, że właśnie wybieram się np. do dżungli lub na pustynię, ale za trzy tygodnie będę dostępny i jeżeli może tyle poczekać, to wtedy zajmę się jego stroną.
Tam, gdzie Internet równa się Facebook
Podczas wyprawy zachwyciły ich szczególnie trzy miejsca: Iran, Australia i góry Pamir. Każde z innych powodów.
– Iran jest pokazywany w mediach jako kraj, w którym cały czas dzieje się źle – wspomina Alicja. – My poznaliśmy go od innej strony – domowej. Już na samym początku byliśmy bardzo zaskoczeni gościnnością Irańczyków. Ci ludzie przyjmowali nas do swoich domów i traktowali jak członków rodziny, tak że nawet czuliśmy się onieśmieleni tą gościną. Po tej podróży czujemy ogromny dług wdzięczności wobec tych ludzi.
W Australii, którą przemierzyli kupioną na czas pobytu dwudziestokilkuletnią terenówką, zauroczyła ich pustka, fantastyczna przyroda i kangury, które wyskakują wprost z buszu. Pamir to w pewnym sensie połączenie tych dwóch doświadczeń – niesamowicie otwarci ludzie, żyjący w bardzo skromnych warunkach, plus przyroda – majestatyczne góry, które onieśmielają swym ogromem, a z drugiej strony są o wiele łatwiej dostępne dla roweru niż samochodu.
Podkreślają, że nie byłoby możliwe bycie przez te lata cały czas w drodze. Dlatego zatrzymywali się na dłużej, starali się wejść w miejscową społeczność. Owocowało to spotkaniami, które zostaną na długo w ich pamięci. Jak choćby spotkanie z nomadami w Iranie, którzy mieszkają wysoko w górach i dotarcie do nich bez pomocy znajomego przewodnika byłoby niemożliwe.
– Jechaliśmy cały dzień samochodem, autobusem i jeden dzień szliśmy przez góry – opowiada Andrzej. – W końcu dotarliśmy do pierwszych obozowisk ludzi, którzy mieszkali w namiotach i w zależności od tego, jaka była pora roku, koczowali albo na nizinach, albo w górach. To byli bardziej ucywilizowani nomadowie, bo mieli radio i zasięg komórkowy. Kolejnego dnia poszliśmy jeszcze wyżej w góry. Trafiliśmy na takich nomadów, z którymi nasz przewodnik nie potrafił się porozumieć, bo mówili jakimś niezrozumiałym dialektem, gdzie nasz irański znajomy tylko z kontekstu mógł się domyślać znaczenia poszczególnych słów. Najbardziej niesamowite było to, że gdy zapytaliśmy ich, czy tu kiedyś byli jacyś turyści, odpowiedzieli, że wiedzą, iż turyści istnieją i że ludzie z namiotu obok wspominali, że ktoś tam kiedyś przechodził, ale oni sami turystów nie widzieli. Patrzyli na nas jak na zjawy, my zresztą na nich też.
Podróżnicy doświadczyli też, że świat jest globalną wioską: na kazachskim stepie, czy wysoko w kirgiskich górach Tien Shan, widzieli, jak ludzie wypasający bydło i barany… przeglądali Facebooka na komórce. – Oni ominęli etap Internetu kablowego, posługują się mobilnym – mówi Alicja. – Dla nich Internet równa się Facebook.
Podróżowanie uczy pokory
Podróżowanie zawsze czegoś uczy. Czego nauczyło polskich podróżników?
– Wiele spotkań uświadomiło mi, jak szczęśliwymi ludźmi jesteśmy, że żyjemy w wolnym kraju i jak się nam coś nie podoba, to możemy wyjechać – opowiada Alicja. – Okazuje się, że ludzie w innych częściach świata niejednokrotnie nie mają takiej możliwości, a mimo tego, że żyje im się bardzo ciężko, nie narzekają. To była lekcja dla nas, żeby cieszyć się tym, co mamy, a nie marudzić, dlaczego nie mamy lepiej. Podam przykład z Pamiru: byliśmy na takim odludziu, gdzie samochody już nie docierały. Żyli tam pastuchowie, którzy wynajmowali się do pasienia baranów. Jedli chleb, pili herbatę, zbytnio nic więcej nie mieli, ale byli bardzo wesołymi ludźmi, lubili pożartować, w ogóle nie narzekali. Na pytanie, jak im się żyje, odpowiadali, że świetnie.
Alicja dodaje, że ta podróż nauczyła ich także dystansu do samego siebie i pokory wobec życia.
– Mnie ta podróż nauczyła tego, że im mniej rzeczy posiadam, tym lepiej – dopowiada Andrzej. – Wszystko, co mieliśmy w Polsce, w jakiś sposób nas ograniczało. Wyjeżdżając z kraju chcieliśmy przygotować się na każdą ewentualność, być niezależnymi, gotowymi na to, że odnajdziemy się w różnych warunkach. Do każdego z tych miejsc chcieliśmy się przygotować. Wydawało się nam, że gdzieś daleko nie można kupić butów czy np. kremów przeciwsłonecznych. Okazało się, że to wszystko tam jest i że ludzie, którzy żyją w danym miejscu, mają wszystko, co jest im niezbędne do przetrwania. Tak więc my, będąc tam, nie kupimy może kremu przeciwsłonecznego wysokiej jakości, ale dowiemy się, że posmarowanie się tłuszczem z jaka przynosi dokładnie ten sam efekt. Zauważyliśmy, że im dalej docieraliśmy, tym mniej rzeczy z sobą braliśmy. Wszystko, co nam było w danym momencie niepotrzebne, zostawialiśmy lub dawaliśmy komuś w prezencie.
Andrzej przyznaje, że dotychczas starał się być osobą zaradną i polegającą na sobie, bardzo ciężko było mu prosić kogoś o pomoc. Ta podróż również dla niego była lekcją pokory.
– Zrozumiałem, że nie jestem w stanie zapanować nad wszystkim i że muszę złożyć swój los w ręce innych ludzi – opowiada. – Później doszedłem do wniosku, że poprosić kogoś o pomoc to nie jest dla mnie żadna ujma, a poza tym ludzie mają wewnętrzną chęć pomagania drugiej osobie.
Wczesną zimą w górach Pamiru nad Jeziorem Karakul, Tadżykistan.
Najtrudniej zacząć
Co radziliby ludziom, którym marzą się wielkie – choć może nie tak długie – podróże, lecz którzy może nie mają na tyle odwagi, by zrobić pierwszy krok w tym kierunku?
Andrzej przyznaje, że najtrudniej jest zacząć. – Ludzie często usprawiedliwiają się przed samym sobą lub innymi osobami, że nie mają pieniędzy albo że to za daleko – przekonuje. I dodaje: – Jeśli ktoś bardzo chce wyjechać, to wyjedzie. Natomiast nie jesteśmy w stanie przekonać kogoś, kto mówi, że chce podróżować, a tego nie robi.
Alicja dodaje, że dzięki tej podróży zrozumiała, iż dobrze jest mieć cel, do którego należy dążyć. I nie chodzi o to, by wynajdywać sobie wymówki, lecz by znaleźć takie wyjście z sytuacji, które doprowadzi do tego, że pewnego dnia człowiek spakuje się i wyjedzie.
Doradzają także, by… ogłosić datę wyjazdu rodzinie i znajomym. To tworzy silną presję, bo gdy do wyjazdu nie dojdzie, będzie tylko wielki wstyd wobec tych ludzi.
Chcą stworzyć „podróżniczą” aplikację na smartfony
Co dalej? Andrzej: – Będę się starał wykorzystać swoje zdolności programistyczne. Będąc w podróży, oglądaliśmy świat przez pryzmat smartfonów, mobilnego Internetu. Chcielibyśmy stworzyć produkt w formie aplikacji na smartfony, który byłby przydatny ludziom w podróży: ułatwiałby jej zaplanowanie, a później przemieszczanie się z miejsca na miejsce.
Czy chcą podzielić się obserwacjami z wyprawy z innymi? Tak, ale – jak podkreśla Alicja – raczej nie w formie książki, będącej skopiowanym blogiem, który prowadzili w czasie podróży (
www.loswiaheros.pl).
Andrzej: – Książek podróżniczych jest wiele. Jeśli już mielibyśmy coś pisać, to byłaby to raczej książka na tematy okołopodróżnicze, trochę psychologii podróży, coś o motywacjach i różnicach kulturowych pomiędzy poszczególnymi krajami.
Alicja dodaje, że bardzo lubią bezpośredni kontakt z miłośnikami podróżowania podczas tzw. slajdowisk. Pokazują wtedy zdjęcia z podróży, opatrując je własnym komentarzem. Zapowiadają, że będzie można zobaczyć ich i posłuchać podczas Podkarpackiego Kalejdoskopu Podróżniczego, który odbędzie się 15-17 listopada br. w WDK w Rzeszowie.
Finisz na Krakowskim Rynku.