Pan Marian jest elektrykiem, prezesem rzeszowskiego „Elektromontażu”. Pani Bogumiła – sędzią tutejszego Sądu Apelacyjnego. Od lat przemierzają Polskę i Europę, odwiedzając muzea i galerie sztuki. Zwłaszcza malarstwa.
Są małżeństwem od prawie 40 lat. Poznali się w Urzędzie Powiatowym w Łańcucie, gdzie wówczas pracowała pani Bogumiła. Jej przyszły mąż projektował wtedy oświetlenie ulic w tym mieście. Pojawił się w urzędzie, bo potrzebne były jakieś uzgodnienia. – Sekretarka naczelnika była na urlopie, ja ją zastępowałam – opowiada pani Bogumiła. Chwilę rozmawialiśmy. Kiedy po dwóch tygodniach przyszedł po raz drugi, umówiliśmy się na kawę. Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że chyba nam będzie razem dobrze. Poznaliśmy się w lipcu, a w kwietniu następnego roku wzięliśmy ślub.
Pasja do sztuki
Zamiłowanie do sztuki oboje wynieśli z domów rodzinnych. – U mnie zaczęło się od książek – wspomina pani Bogumiła. – Mój dom był skromny, ale zawsze panował w nim kult czytania. Mama zaczęła mi podsuwać najrozmaitsze książki, w tym o malarzach. Pamiętam, jakim przeżyciem było dla mnie przeczytanie „Udręki i ekstazy” Irvinga Stone’a. Pomyślałam sobie wtedy, że bardzo chciałabym zobaczyć „Pietę” Michała Anioła, Kaplicę Sykstyńską i kilka innych jego dzieł. Zaczęłam też marzyć, bym mogła kiedyś na żywo zobaczyć to malarstwo, o którym czytałam. – Moja mama była architektem, pochodziła z tzw. dobrego domu, otrzymała staranne wychowanie – dopowiada pan Marian. – Zmarła, gdy miałem 15 lat, ale zdążyła przekazać mi miłość do sztuki. Gdy miałem 10 lat, już wiedziałem, że nie podoba mi się Matejko, byłem natomiast zachwycony Michałowskim. To tłumaczy moje późniejsze opinie, że te wszystkie obrazy, na których „wszystko widać”, to nie są obrazy.
Wycieczki do… muzeów
Wycieczki do muzeów i galerii pan Marian odbywał jeszcze w czasach studenckich. Pierwszą dużą, sławną galerią, którą odwiedził (w 1970 r.) było hiszpańskie Prado. Później D’Orsay, chyba najbardziej ukochane jego muzeum. Pani Bogumiła zaczęła realizować swoje marzenia dopiero z mężem. – Ma nade mną tę przewagę, że już wcześniej poznał kawał Europy – śmieje się. Pierwszy wspólny wypad to była Praga. Później Wiedeń. I kolejne miasta, kolejne muzea i galerie. – Na początku to były ogromne wyprawy – wspomina pani Bogumiła. – Większość tych muzeów zwiedzaliśmy mieszkając na campingach i rozbijając namiot, który ważył 27 kg, a nasz polonez wzbudził sensację na granicy francusko-hiszpańskiej.
Długo „ucierali” różnice malarskich gustów
– Malarstwo to był powód, dla którego mogliśmy w ogóle nie wziąć ślubu – żartuje pan Marian. – Mieliśmy bowiem zupełnie inne zdania na ten temat. Dla mnie malarstwo zaczynało się w połowie XIX wieku. Dla mojej żony wręcz przeciwnie.
Długo „ucierali” różnice malarskich gustów. Jak wspomina pani Bogumiła, nawet próbowała uwierzyć, że malarstwo zaczyna się od impresjonizmu. Był taki okres wspólnych wyjazdów, że grzecznie „tuptała” za mężem przez sale zawierające wcześniejsze malarstwo i zaczynali dokładniejsze oglądanie dopiero od impresjonizmu. Ale po pewnym czasie zaczęła zatrzymywać się przy malarstwie średniowiecznym. – Mówiłam: „o nie, dalej nie idę, tylko przyglądnę się temu, co ten XII, XIII-wieczny człowiek potrafił stworzyć – opowiada. – Stwierdziłam, że te dzieła są wspaniałe, że mnie wzruszają, oddziałują na moje serce i umysł. Zaczęłam zatrzymywać męża: „zobacz, jaka ta Madonna w >>Zwiastowaniu<< Simona Martiniego jest piękna.
Sztuka to prawdziwe emocje
Czy czują emocje, oglądając dzieła wielkich mistrzów? Pani Bogumiła przyznaje, że ogromne. – Gdy stanęłam przed „Pietą”, pociekły mi łzy. Być może to banalnie zabrzmi, ale stało się tak dlatego, że czekałam na tę chwilę wiele lat. Poza tym jest ona dla mnie nieskończenie piękna. Gdy zobaczyłam „Jedzących kartofle” Van Gogha, to nie mogłam wyjść z podziwu, że ktoś może tak operować światłem na obrazie. Czasami oglądam obrazy ze ściśniętym sercem, czasami uśmiecham się do nich i jestem radosna przez resztę dnia.
Za merytoryczne przygotowanie kolejnej artystycznej wyprawy odpowiada pani Bogumiła, jako – jak mówi mąż – „bardziej uporządkowana”. – Chodząc po galeriach doszłam do wniosku, że to trochę za mało wiedzieć, kto to był Goya, Van Gogh, Michał Anioł czy Leonardo da Vinci – wspomina. – Zaczęłam szukać specjalistycznych książek i bardziej się w to zagłębiać, choć może nie aż do szczegółów technicznych. Zaczęliśmy też gromadzić albumy o malarstwie. Teraz, jadąc do jakiejś galerii, wiemy już, jakich malarzy i jakie obrazy zobaczymy. Podróżowali wyłącznie po Europie. – Głównie dlatego, że ja nie latam i to jest pewna blokada – przyznaje pani Bogumiła. Ale i w starej, poczciwej Europie mają jeszcze kilka „białych plam” do zapełnienia: kraje skandynawskie, Rumunię czy Bułgarię. W Rosji pani Bogumiła zna tylko Ermitaż w Sankt Petersburgu (- Ma rewelacyjne zbiory. Byłam zaskoczona np. ogromną ilością obrazów Picassa – wspomina). Pan Marian zna jeszcze zbiory w galerii moskiewskiej. Ale już zbiory w Kijowie na Ukrainie to kolejna „biała plama”. Marian Burda: – Moja żona nie chce wyjeżdżać na wschód. Bogumiła Burda: – Dopóki nie zmienią się zasady przekraczania granicy, nie będę wyjeżdżała.
W Polsce też żyje sztuka
Oboje proszą, by podkreślić, że nie zwiedzają wyłącznie zagranicznych galerii, bo w Polsce, np. w Łodzi, Krakowie czy Warszawie, są również świetne zbiory. Uczestniczą w każdej aukcji „Bliźniemu swemu”. Starają się też coś na niej kupić. Przyjemnością jest już samo popatrzenie na kilka dobrych obrazów.
„Elektromontaż sztuki”
Pan Marian zamiłowanie do malarstwa przeniósł do swojego miejsca pracy. – W „Elektromontażu” mamy galerię – opowiada. – Na drugi dzień po wernisażu ogólnym robimy taki sam, tyle że bez wina, dla pracowników. Załoga polubiła te wystawy.
Ściany ich domu są zapełnione obrazami. Marian Burda: – Jak pan zapewne zauważył, nie są to obrazy „mistrzów świata” i nie kosztują po kilkaset tysięcy. Są to obrazy, które po prostu lubimy. Kupujemy je nie dla lokaty kapitału, bo też nie jesteśmy żadnymi kolekcjonerami. W ich towarzystwie mamy się po prostu dobrze czuć.