Co bliskiego współczesnym przynieść może napisany 60 lat temu dramat „Miłość i gniew”? To manifest przeciwko konformistycznemu, pełnemu schematów społeczeństwu, w którym nie ma miejsca na indywidualizm. Dziś przecież wydaje się on mieć całkiem dobrze – w dobie personalizowanych butów i bezwstydnej emanacji ego w Internecie. Ale być może właśnie to staje się niszczycielską siłą i przeszkadza spełnić marzenia o wielkiej miłości. Ta z reguły wymaga kompromisów, dawania drugiej stronie czegoś więcej niż tylko gniewu spowodowanego szarą codziennością. To jedna z wielu refleksji, jakie nasuwają się po obejrzeniu spektaklu w reżyserii Jana Nowary.
Spektakl wg sztuki brytyjskiego pisarza Johna Osborne’a, który pod koniec kwietnia wzbogacił repertuar Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, to sztuka wielowymiarowa i gęsta od emocji. Bliska temu, co już Jan Nowara zrealizował w teatrze wcześniej. Jego poprzedni spektakl „Szklana menażeria” również traktował o niezgodzie jednostki na codzienną szarzyznę, pospolitość i bezsensowną powtarzalność dni, która przypomina raczej bycie ku śmierci niż świadome i twórcze życie. Ta myśl jest również pierwszą, jaka pojawia się podczas sztuki „Miłość i gniew”.
Mamy więc weekendowy poranek w mieszkaniu trojga młodych ludzi – małżeństwa Alison i Jimmy’ego Porterów oraz ich przyjaciela Cliffa Lewisa. Panowie czytają gazety. Alison prasuje. Pospolitość sytuacji denerwuje Jimmy’ego, stara się wprowadzić do zwyczajnego poranka więcej emocji. Dokucza Alison, próbuje wyprowadzić z równowagi Cliffa. Nie jest miły. Chce wzbudzić ich gniew. Podobny do tego, który sam odczuwa, znudzony codzienną pracą w sklepiku ze słodyczami i gnany wiecznym nienasyceniem. Nie potrafi go zaspokoić mimo, że jest z kobietą, którą zdaje się kochać absolutnie. Z jednej strony tęskni za prostym i głębokim uczuciem, z drugiej – robi wszystko, aby relacje z Alison skomplikować. Może dlatego, że nieskomplikowane miłości trafiają się tylko w bajkach, gdzie Niedźwiedzie i Wiewiórki mogą wieść wspólnie szczęśliwe życie. Alison i Jimmy takie maskotki mają w swoim mieszkaniu. Czasem nawet udają, że są jak bajkowe zwierzątka. Ale kiedy przestają nimi być – skaczą sobie do gardeł. Nie trzeba do tego rękoczynów. Same słowa są znakomitym narzędziem do zadania nieuleczalnych ran. Całkowite zaufanie jest zatem niemożliwe. To nie może się skończyć szczęśliwie.
W trudne relacje dwojga wplątani są również – wspomniany już Cliff Lewis i Helena Charles, przyjaciółka Alison. Jimmy ich również fascynuje. Skłania do wychodzenia z ram społecznych schematów, ale przez to wcale nie ułatwia osiągnięcia prawdziwego zadowolenia. Widz spektaklu także postacią Jimmy’ego pozostaje zaintrygowany. Nawet, jeśli trudno mu go polubić, wraz z rozwijającą się akcją coraz lepiej rozumie jego motywacje. Nieustannie prasująca koszule Alison, a potem wchodząca w te same buty Helena, stają się z każdą chwilą spektaklu coraz bardziej irytujące. Mechaniczne prasowanie jest jak metafora nudnej codzienności. Taka poszukującej, twórczej jednostce z pewnością nie da satysfakcji.
Tworząc obsadę spektaklu Jan Nowara, postanowił zderzyć ze sobą osobowości aktorów, którzy wcześniej nie mieli okazji ze sobą pracować. Na scenie więc pojawiają się gościnnie Karol Kadłubiec (Jimmy) i Monika Kulczyk (Alison). Ekspresyjna gra tego pierwszego dobrze oddaje buntowniczą naturę głównego bohatera. Z kolei Monika Kluczyk zda się trzymać emocje w ryzach, ale tak, by widz dostrzegł wewnętrzne rozedrganie Alison, to jej stąpanie po cienkiej linie, które w każdej chwili może skończyć się upadkiem w przepaść. Wesołkowata i pusta wydaje się przy niej Helena grana przez Paulinę Komedę (również gościnnie). Najwięcej sympatii budzą na scenie aktorzy z rzeszowskiej ekipy – na stałe związani z „Siemaszką” – Michał Chołka jako Cliff i Józef Hamkało – Pułkownik Redfern, ojciec Alison. Ich bohaterowie mają w sobie najwięcej ciepła, rezerwy do siebie i życiowej mądrości, co obaj panowie świetnie zagrali. Ich sceniczne doświadczenie dobrze pasowało do młodzieńczej świeżości Karola Kadłubca i Moniki Kulczyk.
Grę emocji między aktorami widz obserwuje z bliska. I widownia, i scenografia zaprojektowana przez Magdalenę Gajewską, umiejscowione zostały w przestrzeni Dużej Sceny. Publiczność jest tuż obok zarysowanych ram domu, w jakimś sensie uniwersalnego. Jednego z tysięcy, gdzieś na świecie, może całkiem blisko. Słychać w nim nie tylko rozmowę, ale również jazz. Stare dobre klasyki. Muzyka z pewnością jest mocną stroną tego przedstawienia. Podobnie udana jak ta, którą Jan Nowara wybrał do „Szklanej menażerii”. Powtarza się także współpraca z Tomaszem Dajewskim – tworzącym plastykę ruchu scenicznego. Dzięki niemu w „Miłości i gniewie” jest wiele scen, gdzie każdy gest staje się adekwatnym dopełnieniem dramatycznego dialogu i pomaga budować napięcie. Warto i na to zwrócić uwagę podczas oglądania tego niełatwego wcale spektaklu.