– U kogo siła, u tego prawda. Cała reszta jest tłem, jak drugoplanowa tania dekoracja, którą się wyrzuca bez skrupułów po wykorzystaniu i sięga po następną – przedwcześnie posiwiały młody mężczyzna, który to mówi, jest serbskim uchodźcą. Nazywa się Zoran Ceresnovic’, mieszka w Moskwie. Mówi, że czasami jeszcze tęskni, ale przyszłości we własnym kraju dla siebie już nie widzi. – Przyszłość? A gdzie to jest? – pyta nieco ironicznie, po czym dodaje, że on w przyszłość wierzy, tylko zdaje sobie sprawę z tego, jak niewiele zależy od zwykłego człowieka.
Moskwa świętuje właśnie przyłączenie Krymu. Fajerwerki, wiece poparcia, słowem balszoj prazdnik. Telewizja pokazała ludzi tańczących na ulicach. Tego nie da się wyreżyserować, ludzie naprawdę się cieszą – przekonuje rosyjski dyplomata, ale to nie może być prawda, bo to nie pasuje do obowiązującego stereotypu, że wszystko w Rosji jest na rozkaz, wobec tego ostatni sondaż, wg którego ponad 80 procent Rosjan popiera Putina, też pewnie „musiał” zostać zmanipulowany.
Ofiary – uboczne skutki pokojowej misji
Zoran Ceresnovic’ też świętuje, ale prywatnie i na smutno. W małej prowadzonej przez Serba knajpce spotkał się przy szklaneczce rakiji z przyjaciółmi, którzy, jak on, są ofiarami bałkańskiej wojny. Wojny, która dzisiaj już nikogo nie obchodzi. A właśnie mija piętnaście lat, jak Amerykanie, w ramach „pokojowej misji NATO”, zaczęli bombardować serbskie miasta, szpitale, szkoły, cerkwie, wodociągi, kolumny uchodźców… W Belgradzie, dwumilionowej stolicy kraju, pozbawionej prądu i wody prawie w całym mieście, ludzie próbowali chronić mosty przed nalotami, więc stawali na tych mostach, człowiek przy człowieku, trzymając się za ręce. Taki „żywy łańcuch”. Naloty trwały 78 dni. Wg oficjalnych danych zabito ponad 12,5 tys. ludzi, w tym 2,5 tys. cywilów i 89 dzieci. Rannych – 6 tysięcy. Europa! Dwudziesty wiek!
Interwencja militarna w Jugosławii była uzasadniana koniecznością obrony praw człowieka – konkretnie mniejszości albańskiej w Kosowie. Fakt. Tam było piekło, lecz po oderwaniu się Kosowa od Serbii, co zaakceptowała ochoczo większość państw, Albańczycy urządzili w swej niepodległej republice piekło dla Serbów. No ale cel militarny został osiągnięty, Serbia liże rany, jej sojusznik Rosja stracił tam wpływy, zaś złoża uranu (jedyne udokumentowane w tamtym rejonie) nie trafią już „w niepowołane” ręce”. Chyba, że…
Kosowo jest wciąż tykającą bombą (zagrożenie islamskim terroryzmem, nielegalny handel bronią, narkotykami, żywym towarem).
Europa, dwudziesty pierwszy wiek: uboczne skutki interwencji – czytaj ofiary wojny na Bałkanach – okazują się niedoszacowane, m.in. z powodu radioaktywnego skażenia terenów bombardowanych amunicją zawierającą zubożony uran. Stwierdzono 40 -procentowy wzrost zachorowań na raka wśród ludności mieszkającej na tamtych terenach. Tego rodzaju amunicja jest na wyposażeniu nie tylko amerykańskiej armii, rosyjskiej również. I paru innych.
Komu następnemu spieszy się do wojny?
Do Polski dotarli pierwsi uchodźcy z Ukrainy. Niektórzy z małymi dziećmi. – Wrócimy do siebie dopiero wtedy, gdy Krym znowu będzie ukraiński – mówi do kamery jedna z uciekinierek.
Dmitrij Fiodorow patrzy na wydarzenia na Ukrainie oczyma Rosjanina, który przez trzydzieści lat mieszkał we Lwowie. Teraz – w Moskwie.
– Niedawno stuknęła mi siedemdziesiątka. Lwów to moja młodość, studia, praca, pierwsze małżeństwo. Tam jest moja najstarsza córka i wnuk, czyli „Ruscy”, których, jak słyszę z Ukrainy, trzeba unicestwić bombą atomową.
Żyłem we Lwowie razem z Ukraińcami, Żydami, Polakami i Bóg jeden wie, z kim jeszcze. Myśmy się nie pytali. Nie było ważne. Obchodziło się dwa święta, prawosławne u sąsiadów, a katolickie u nas. Matka była Polką. Apolonia, z domu Kostelecka. Ojciec – Rosjanin, ale on przepadł zaraz po wojnie, a jak się odnalazł, to już z drugą rodziną. Myśmy się też rozpierzchli. Jedna siostra z mamą do Taganrogu nad morze Azowskie, bo dali im osobne mieszkanie, a nie komunałkę. Drugą siostrę zesłali do łagru za krąg polarny, bo wyszła za folksdojcza. Brat pojechał do Azerbejdżanu za pracą, a ja na Syberię. Zawsze, gdziekolwiek później byłem, miałem świadomość, w jakiej ja wyrosłem kulturze, i w jakiej historii.
Nie w tym rzecz, że przerobiłem z książek, i na własnej skórze trochę też, zawikłaną ukraińską przeszłość, że rozumiem język. Znam na pamięć wiersze Szewczenki. Czasem nawet jeszcze śni mi się po ukraińsku. Rzecz w tym, że coraz mniej rozumiem ludzi. Może ja stary dureń, a naiwny? Ale jak można się tak nagle zmienić z przyjaciela we wroga?! Rosjanie i Ukraińcy byli zawsze dla siebie braćmi, jedliśmy tę samą biedę, a teraz taka nienawiść. To już nie jest polityka, to się zaczyna dziać między zwykłymi ludźmi – twarzą w twarz.
Zadzwoniłem wczoraj do Lwowa do mojej kochanej Lesi. Wychowaliśmy się pod jednym dachem. Moja mama traktowała ją jak córkę. Mimo że nasze losy się potem rozbiegły, pomagaliśmy jedno drugiemu – jesteśmy lepiej jak rodzina. A teraz ona nie chce nawet ze mną gadać. „Wy, Rosjanie, nic tylko kłamiecie i kłamiecie!” – wykrzyczała mi do słuchawki, po czym się rozłączyła. Była zdenerwowana bardzo. Znam ją, jak siebie. Bała się rozmawiać, czy co?
Rossija 24 (publiczna stacja telewizyjna) pokazała amatorskie nagranie lekcji z przedszkola we Lwowie. Kto zrobił to nagranie, nie wiadomo. Lekcja wyglądała tak: nauczycielka pyta dzieci o ich imiona. Te dzieci, które mają imiona ukraińskie, są chwalone. Za rosyjskie pochwały nie ma, jest ostrzeżenie, że to źle, nazywać się po rosyjsku nie można. Trzeba po ukraińsku. A więc Misza – źle. Myhajlo – dobrze.
Najlepiej uczyć się na przykładach, więc nauczycielka daje przykład: – Pamiętaj – poucza małą dziewczynkę – nie bądź nigdy Elena, tylko Ołena, bo będziesz musiała pakować walizkę i wyjeżdżać do Moskwy.
Polina Statkiewicz, żona oficera radzieckich wojsk rakietowych, wspomina, że gdy zostawiła w Kaliningradzie czteropokojowe mieszkanie i wracała do Mołdawii, trochę było jej żal. – Przyszedł mi na myśl mój rodzinny dom. Wielkie słowo – dom; to była kucza, lepiłyśmy ją razem z mamą z gliny i ze słomy. Z takich luksusów poszłam na studia. Całe życie spędziłam na walizkach, bo męża, jak to w wojsku, ciągle gdzieś przenosili, a ja z dziećmi peregrynowałam za nim. Kiedy Związek Radziecki się rozpadł i nie wiadomo było, co dalej będzie, męża odprawili na emeryturę. To przesądziło sprawę. Jedziemy, pieniądze są, a Mołdawia nie zagranica. Wtedy wszędzie jeszcze czuliśmy się u siebie.
Niefortunny okazał się jednak czas na przeprowadzkę. Mołdawskie elity parły na siłę do połączenia z Rumunią, a ludzie rumunizacji się bali. Zwłaszcza w rosyjskojęzycznym Naddniestrzu. A gdy ten najbogatszy mołdawski region (40 proc. produkcji przemysłowej i 90 proc. wytwarzanej energii pochodziło stąd), ogłosił się niepodległą republiką, wybuchła wojna domowa. Kiszyniowskie elity poszły odbijać łup elitom tyraspolskim (Tyraspol – stolica Naddniestrza).
I znów zapłacili za to ludzie. Nihil novi sub sole.
Polina Statkiewicz: – Mołdawianie brali na siłę ludzi do armii i prowadzili ich na Tyraspol. W Tyraspolu stała armia rosyjska – to cud, że się tam skończyło bez większego rozlewu krwi. W Benderach zginęło 600 ludzi. Drugie tyle zostało rannych. Ludzie zostawiali domy i uciekali, a mołdawskie pospolite ruszenie szło i grabiło dom w dom. Kto wie, jak długo by to trwało, gdyby nie generał Lebiedź (dowódca rosyjskiej 14. armii stacjonującej w Naddniestrzu – przyp. A.K.). Dowódcom mołdawskim zapowiedział: Jeśli wy się nie cofniecie od Bender, to ja was otniesu (ros. odniosę) i w Kiszyniowie dziś będę jadł obiad, a kolację zjem w Bukareszcie. Poskutkowało. Skończyła się wojna, ale spokój nie wrócił.
W Kiszyniowie na ulicy stał czołg. Rzucali w niego kamieniami, butelkami i krzyczeli: Ciemodan – wokzał – rosija ! (waliza – dworzec- rosja). I tak w kółko, cały czas! Do obłędu! Strach było wyjść na ulicę, strach odezwać się po rosyjsku. Mąż jest Rosjaninem, po rumuńsku nie umiał ani słowa, dzieci też. Jak tak żyć?
Mołdawia nie uznała naszego prawa do rosyjskiej emerytury. Nie mieliśmy gdzie mieszkać, ani z czego żyć. Tułaliśmy się po cudzych kątach, ja z dziećmi osobno, mąż osobno. Chleba nie miałam za co kupić. To był straszny czas! Dopiero po trzech latach zaczęli nam wypłacać emeryturę, ale okrojoną. Na zapałki starczyło…
Czas na zmianę dekoracji?
Mołdawia szykuje się do podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE. Ale tak samo jak 22 lata temu, gdy chciała się złączyć z Rumunią, powrócił ten sam problem: Naddniestrza. I związanej z nim politycznie i gospodarczo Rosji. To jest jej strefa wpływów. I pod tym względem też nic się nie zmieniło.
Naddniestrza nie uznaje żadne państwo. Formalnie zatem należy do Mołdawii, ale to Rosja je utrzymuje.
Naddniestrze dostaje za darmo gaz, tak zwaną pomoc humanitarną, 30 mln dolarów rocznie i więcej… Dzięki temu są wypłacane emerytury, zasypuje się dziury w budżecie. A ponad 200 tys. naddniestrzan pracuje w Rosji. Czyli prawie połowa wszystkich obywateli.
A ludzie? Jak oni żyją w tym rozdzieleniu na dwa domy – rodzina tu, a mąż gdzieś w Rosji; przecież nie tylko w Moskwie pracują, żeby mieli z czego żyć, jadą nawet sześć tysięcy kilometrów od domu, na Syberię, byle zarobić; nie widzą miesiącami dzieci.
Naddniestrze w mikroskali: wieś Słoboda Raszkowa. Droga błotnista, istne bajoro. Drewniane stare chałupy. Nowsze domy też nieduże, szare, eternit na dachach . – We wsi jest dużo dzieci bez rodziców, i starców samotnych. Los ciężki, ale skarżyć się nie przywykliśmy – mówiła stara kobieta spotkana na drodze.
Jak żyje się ludziom, z dala od wielkiej polityki, opowiadał ksiądz Henryk Soroka, który w tej naddniestrzańskiej wsi był przez szesnaście lat proboszczem:
– Jak ja tu przyjechałem w 1990 roku, był kryzys. Kryzys dla nas to nie jest nic nowego, my wciąż żyjemy w kryzysie. Ale wtedy było tak , że w Domu Dziecka, pobudowanym na miejscu pierwszego kościoła, nawet nie mieli czym dzieci karmić. Dogadałem się z dyrektorem szkoły i zaczęliśmy tym dzieciom pomagać. Potem udało się te dzieci katechizować. Na koniec udało się te wszystkie dzieci ochrzcić, a wybrałem tak, żeby każde dziecko miało dwie pary chrzestnych. Przyszła zima, w Domu Dziecka nie mieli w ogóle opału, więc ludzie się zbiegli wieczorem, porozbierali dzieci po domach, a rano przyprowadzili do szkoły. I tak funkcjonował „Dom Dziecka”. Potem go zlikwidowali, dzieci gdzieś wywieźli, więc odczekałem trochę, żeby się dzieciaki zaadaptowały do nowych warunków, i zacząłem szukać, gdzie są.
Szukał tych dzieci przez trzy lata po internatach, po innych Domach Dziecka. Wreszcie znalazł, stworzył im dom, odkarmił, odchował, niektóre poszły na studiach, niektóre już pracują. Tym co się jeszcze uczyły, kupował bilety na autobus, żeby mogły tu przyjeżdżać jak do domu, na sobotę, na wakacje, bo gdzie się miały podziać. „Batia” – tak do niego mówiły. Batko to po ukraińsku ojciec.
Kiedyś poszli razem z batią na targ do Rybnicy, kupować kurtki. Mierzą, radzą, sprzedawca się pyta: „A to pana te wszystkie dzieci? – A moje – odparł ksiądz.
W 2008 roku miał ksiądz 37 dzieci pod opieką. Saszkę trzeba było wziąć, bo mama piła. Dwoje dzieci znalazł ksiądz na śmietniku w Kiszyniowie…
Jak żyją ludzie? – Jak się zajdzie do domu, gdzie ludzie nie mają podłogi, i zapyta, czemu sobie nie zrobicie podłogi, to można usłyszeć – a my tak przywykli – opowiadał ksiądz. – Teraz mentalność się trochę zmieniła. Jadą na zarobek do Rosji, nauczyli się, ci młodsi ludzie, że można lepiej żyć, czują potrzebę, że można coś zmienić. A starsi, nawet gdyby chcieli, to nie mają za co.
Historia dopisuje dalszy ciąg losów dzieci, które trafiły do Słobody Raszkowej, a to długa lista i wciąż nie zamknięta. Ale jak mówił ksiądz Soroka, tałantliwemu nada pomagać, a ten bez talentu sam się przebije. Są dzisiaj już dorosłymi ludźmi, lekarzami, księżmi, jedna dziewczyna skończyła teologię , druga studia plastyczne. Dzieci z różnych rodzin, rosyjskich, mołdawskich, ukraińskich mieszanych. Polskie też . Ale jak mówił ksiądz, dzieci nie można dzielić: Polak – nie Polak. Prawosławne, katolickie, a co to za różnica. Dziecko jest dziecko.
Kościół i cerkiew w Naddniestrzu nie konkurują ze sobą. Pomagają ludziom po prostu przeżyć, zwłaszcza starym, którzy nie są w stanie udźwignąć ciężaru transformacji, jaka się toczy, i często jedyny ciepły posiłek jaki zjedzą, przynoszą im na piechotę księża, a jak droga trochę obeschnie z błocka, to nawet da się przejechać. I dowieźć lekarstwo, albo zdążyć z ostatnią posługą.
Aspirująca do UE Ukraina też zaczęła traktować Naddniestrze inaczej. Blokując ostatnio granicę – twierdzi, że boi się, iż terroryści do niej przenikną… A nie boi się, że jakimś cudem mogłoby przeniknąć przez tę granicę coś innego, np. kontrabanda papierosów albo poradzieckiej broni zmagazynowanej w Naddniestrzu?
Niby nikt nie chce otwartego konfliktu, a trwa przepychanka, która ku niemu zmierza. Tymczasem jest sporo innych problemów, na które warto by spojrzeć.
Naddniestrze ma przemysł (hutniczy – eksport na Zachód, tekstylia i cement też idą na eksport), ale system zarządzania, jak za „Sojuza”. Prywatyzacji poradzieckich zakładów też można by niejedno zarzucić. Bez gruntownych reform Naddniestrze nie ma szans na samodzielny byt. Życie na rosyjskiej kroplówce też nie jest w pełni życiem.
Niewykorzystanym potencjałem w Mołdawii jest przede wszystkim ziemia. „Gdyby była tutaj sensowna władza, to przy tym bogactwie ziemi, za 10 –15 lat byliby Szwajcarią. Taki jest tutaj potencjał”. Powiedział to nie polityk, lecz praktyk – przedsiębiorca Piotr Kotelewicz, przewodniczący Mołdawsko-Polskiego Ośrodka Wspierania Przedsiębiorczości „Polonus” w Bielcach (drugie po Kiszyniowie największe miasto Mołdawii). Był rok 2008. Czyli do zostania drugą Szwajcarią Mołdawia ma jeszcze sześć lat. Ilu polityków się zmieni przez ten czas u władzy?
Mołdawii może pomóc Unia w wydobyciu się z zapaści, pod warunkiem, że do aliansu dojdzie. A to będzie możliwe, warto jeszcze raz powtórzyć, gdy zostanie rozwiązany problem Naddniestrza, czyje ono będzie. Na czerwiec jest planowane podpisanie umowy stowarzyszeniowej. Mało czasu. Robi się coraz bardziej nerwowo. Bo jak się zachowa Rosja? Czy się powtórzy scenariusz z Krymu?
Dopóki konflikt Rosja- Naddniestrze – Mołdawia nie zostanie rozwiązany, zarabiać na tym konflikcie będą… koncerny zbrojeniowe. Zimna wojna się znów zaczęła – temu samolocik, tamtemu bombkę, albo tarczę, niech się czuje zaszczycony. Stąd się wzięło powiedzenie – bombowy interes.
Truizm, ale warto posłuchać czasem co mówią zwyczajni ludzie, a nie leszcze polityczne, które nadymają się do kamer, licząc, że nabiją sobie punktów u wyborców.
Według sondaży (mnożą się jak króliki), po obu stronach Dniestru młodzi ludzie chcą tego samego – żeby się Kiszyniów dogadał z Tyraspolem. W Mołdawii opowiedziało się za tym 78 proc. respondentów. W Naddniestrzu – 56 proc.
Chcą żyć normalnie, a nie emigrować, mając trzy paszporty. Drobny przykład. Paszport naddniestrzański nie jest dokumentem honorowanym na żadnej granicy – przecież tego państwa nie ma. Ale obywatele są. Są stąd, a nie z Kosmosu. Jak się nic nie zmieni, to wszyscy uciekną – via Mołdawia, na Zachód. Starsze pokolenie – chce mieć już tylko święty spokój, nie chce zmian. Kogo spytać, wspomina dawne dobre czasy – w Naddniestrzu żyło się lepiej niż w Mołdawii.
Szału radości w całym społeczeństwie zapowiadane stowarzyszenie z UE nie budzi. Ponad połowa Mołdawian wolałaby większej integracji z Rosją…
Fiodor Górski ze Styrczy, pan ze starszej generacji, ujął to tak:- Każdy zrobił sobie taką wolność, jaką chciał, albo jaką mógł. Nam za czasów Związku Radzieckiego było najlepiej, a teraz znowu zaczyna być coraz lepiej, stabilniej, bezpieczniej. Więc my sobie meblujemy ten nasz świat po swojemu. I niech nam się nikt do tego nie wtrąca, bo my też ludzie i też swój rozum mamy.
Styrcza jest małą, mołdawską wioska.