Prąd z elektrowni atomowej, którą rząd chce wybudować na Pomorzu, nie będzie z tego powodu tańszy dla odbiorców. Najtańszy prąd jest z węgla, którego mamy najwięcej w Europie, ale na skutek zaostrzania polityki unijnej dotyczącej ograniczeń emisji dwutlenku węgla, Polska musi szukać źródeł „czystszej” energii, alternatywnej dla niechcianego (w Unii) polskiego węgla.
Czy to jednak dobra decyzja, żeby zainwestować gigantyczne pieniądze (wg dzisiejszych szacunków ok. 50 mld złotych) w elektrownię jądrową o stosunkowo małej mocy, czyli bez strategicznego znaczenia dla krajowej energetyki? Wiadomo było od samego początku, że ta atomowa budowla nie zastąpi elektrowni węglowych, nie rozwiąże wielu innych problemów, raczej przysporzy nowych. Związanych np. z utylizacją odpadów, czego żadne z „państw atomowych” na świecie do tej pory ostatecznie nie rozwiązało. Ci, co twierdzą, że jest inaczej, że sąsiadujące z elektrowniami miejscowości zabiegają o to, żeby to właśnie u nich budować składowiska atomowych odpadów, mówią tylko pół prawdy. Samorządy lokalne chciały składowisk na swoich terenach, gdyż za składowanie odpadów są olbrzymie pieniądze. Teraz nie chce nikt, kto ma choć trochę wyobraźni, a nie tylko pusty portfel. W Wielkiej Brytanii np. nie ma gdzie ulokować nowego składowiska dla odpadów z elektrowni atomowych, pomimo zapewnień, że potencjalny gospodarz terenu może liczyć na szereg korzyści wartych setki milionów funtów, a dla lokalnej społeczności będzie dużo nowych miejsc pracy. I lepsza infrastruktura.
Radioaktywnych odpadów z elektrowni atomowych nie da się przerabiać ani neutralizować – nie wynaleziono innej „techniki” jak składowanie. Te śmiertelnie niebezpieczne składowiska będą groźne dla pokoleń przez miliony lat. Niewyobrażalna skala czasu.
A jak są bezpieczne owe składowiska, pokazuje ostatnio przykład Hanford – to największe cmentarzysko poatomowe w USA. Wysoko radioaktywne i toksyczne odpady wyciekły z sześciu zbiorników. Usuwanie skutków skażenia potrwa 40 – 50 lat.
W zniszczonej przez tsunami japońskiej elektrowni w Fukushimie – od katastrofy minęły zaledwie cztery lata – zbiorniki, gdzie składowana jest woda używana do chłodzenia uszkodzonych reaktorów, pękają. Radioaktywna woda zatruwa wody gruntowe, wycieka do oceanu. Buduje się tysiące kolejnych zbiorników. Główny problem teraz to wycieki radioaktywnej wody.
Fala skażonej wody z Fukushimy dotarła aż do wybrzeży Kanady. Ale Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej uspokaja, że na razie nie ma się czym martwić, bo skażenie wody jeszcze nie jest duże. Na razie?
Techniczny szczegół: wodę do chłodzenia reaktorów można użyć tylko raz. Ale radioaktywna woda to nie jedyny produkt, którego musi się pozbyć każda elektrownia. O kosztach utylizacji odpadów poatomowych obciążających inwestycje, ceny energii oraz środowisko, lobby atomowe woli jednak nie mówić, bo to by zniechęcało potencjalnych nabywców technologii jądrowej. Proszę zauważyć – ileśmy się już nasłuchali o niskich kosztach produkcji prądu podczas rządowej kampanii reklamowej, mającej nas przekonać do planowanej budowy elektrowni atomowej, ale o cenie prądu dla odbiorców – tylko tyle, że będzie taniej. A konkretnie?
Lobbysta z kręgów naukowych, swoiście pojmujący służebną rolę nauki wobec gospodarki (nazwisko z uwagi na wiek osoby przemilczę), uciekł się nawet do porównania, które zasługuje na Nobla z marketingu. Stwierdził, że atomowy prąd będzie kosztował polskich odbiorców mniej niż prąd wytwarzany z morskich fal. I ten argument, wg pana profesora, miał ostatecznie przekonać wątpiących, czy inwestowanie w energetykę atomową to jest dobry biznes dla Kowalskiego – prądożercy.
Nawiasem mówiąc, polscy naukowcy na razie pracują nad własnym sposobem pozyskiwania prądu z morskich fal, ale tylko trzy kraje, w dodatku bardziej morskie niż Polska, wykorzystują jako źródło energii fale morskie, i to w stopniu śladowym: Norwegia, a z unijnych krajów Anglia i Francja. Energia pozyskiwana z fal morskich to jedynie 0,02 procent z wykorzystywanej w Unii Europejskiej energii odnawialnej. Dlaczego tak mało? Bo drogo kosztują urządzenia do wytwarzania prądu? Morze faluje za darmo.
Lobbyści i marzyciele
Elektrownia atomowa, o ile zostanie faktycznie zbudowana, zacznie dostarczać prąd najwcześniej za 15 lat. Budowa kolejnej jest w bardziej mglistej perspektywie – gdzieś około 2050 roku. Czy wtedy UE będzie prowadziła równie restrykcyjną co teraz politykę wobec emitentów CO2 – nie wiadomo. Znane są plany do 2030 roku. Gdyby UE odpuściła trochę winowajcom – emitentom, to moglibyśmy się bez inwestowania w elektrownie atomowe obejść – twierdzą eksperci nie związani z atomowym lobbingiem. Jeśli jednak polityka emisyjna się nie zmieni (to jest bardzo opłacalny biznes i wielki rynek – handlowanie limitami CO2), to sens inwestowania w atomową energię jednak jest. Ale czy to nie za kosztowna gra, żeby grać w ciemno?
Jasne jest natomiast co innego – że prąd, pomimo zainwestowania w elektrownię atomową nie będzie przez to tańszy. Przeciwnie – będziemy za niego sukcesywnie coraz więcej płacić, co zapowiada zresztą oficjalnie producent prądu. A poza tym jeśli chcemy mieć nowe elektrownie (a musimy chcieć jeśli nie lubimy siedzieć przy świeczce), to ceny prądu muszą rosnąć. Tak twierdzą eksperci.
Przeciwnicy energetyki jądrowej podnoszą, że ograniczenie emisji dwutlenku węgla oraz tani prąd dla odbiorców można mieć o wiele mniejszym kosztem niż z atomu – z energii odnawialnych (OZE), pod warunkiem, że produkcja prądu przez samych odbiorców (prosumentów) dostanie realne wsparcie – czytaj dotacje. Ale na to się wciąż nie zanosi. Projekt ostatnio zaproponowanych, kolejnych już zmian do ustawy o odnawialnych źródłach energii, jeśli zostanie przyjęty w obecnym kształcie, spowoduje, że zarobią na tym koncerny energetyczne a nie prosumenci. A wtedy rozwoju energetyki obywatelskiej w Polsce nie będzie. Po prostu – nie.
Koncerny energetyczne nie są zainteresowane produkcją prądu przez samych odbiorców. Bo jaki to interes dla koncernów?
Z raportu „Scenariusze rozwoju technologii na polskim rynku energii do 2050 roku” wynika, że energetyka obywatelska oparta o pozyskiwanie energii przy pomocy urządzeń fotowoltaicznych mogłaby dostarczać prawie połowę prądu produkowanego przez wszystkie źródła odnawialne. Mogłaby…
Badania TNS Polska dla RWE Polska: w ubiegłym roku 21 proc. Polaków deklarowało gotowość zainwestowania w panele fotowoltaiczne. Większość respondentów to ludzie młodzi, w wieku poniżej 29 lat, mieszkający na wsi; status materialny: wyższe i średnie zarobki, własny dom lub bliźniak. Motywacja: chcą płaci niższe rachunki za prąd, uniezależnić się od dostawców energii i chcą chronić środowisko.
Przydomowych mikroinstalacji wytwarzających prąd i ciepło na własne potrzeby jest w Polsce ponad 200 tysięcy. Byłoby więcej, tylko że to jest ciągle za droga inwestycja jak na kieszeń Kowalskiego.
Rachunek ekonomiczny po niemiecku
Na energię z odnawialnych źródeł Niemcy postawili wiele lat temu. W 2004 roku wprowadzono w Niemczech system, który miał rozwinąć fotowoltaikę. I rozwinął! Rząd zainwestował w budowanie „słonecznych domów”, gdzie zainstalowano panele słoneczne, żeby potrzebny w gospodarstwach domowych prąd był dla mieszkańców za darmo. Kto by nie chciał zamieszkać w takim domu?! Wszyscy chcieli. Zrealizowano więc bardzo szybko pierwszy projekt – tysiąca słonecznych domów, potem stu tysięcy, a dalej już poszło… Przydomowych instalacji fotowoltaicznych mają Niemcy ponad dwa miliony.
A w ogóle produkują więcej energii z OZE niż z węgla.
To fakt – państwo dopłaca do produkcji energii z OZE ok. 20 mld euro rocznie. Według naszej logiki, kto dopłaca, ten traci. Według niemieckiej logiki to jest inwestowanie w obywateli i w ochronę środowiska, bo… zanieczyszczanie środowiska kosztowałoby więcej.
Zasada złotego środka
W jakim kierunku powinna pójść ostatecznie polska energetyka? Postawić na OZE, jak Niemcy, czy – jak Francja – na energetykę jądrową? Pytanie zasadne, wkrótce wybory, jeśli zmieni się(?) rząd, mogą się posypać dotychczas obowiązujące scenariusze, nie tylko persony na stanowiskach.
Rządowa kampania proatomowa (kosztowała 2 mln zł, a miała kosztować 20) została wyciszona. Obywateli nie przekonała. Połowa Polaków nie chce elektrowni atomowej (badanie CBOS, 2014). Nawet politycy mają wątpliwości (PSL); SLD domaga się referendum.
W jakim kierunku powinna pójść polska energetyka to jest pytanie przede wszystkim do ekspertów.
Wojciech Hann, szef zespołu środkowo-europejskiego energetyki i zasobów w Deloitte uważa, że nie ma odwrotu od energetyki jądrowej. Zarówno w Polsce, Europie jak i na świecie. Zwłaszcza w kontekście zmiany prawodawstwa i dążeniu do bezemisyjnej gospodarki.
W Europie nie ma jednej odpowiedzi na wyzwanie związane z ograniczaniem emisji, zmianą miksu energetycznego. Niemcy, Włosi czy Szwajcarzy wykonali w kontekście Fukushimy daleko idące decyzje polityczne odnośnie wycofywania się z en. jądrowej. Jednocześnie jednak Enel, włoski gigant energetyczny, inwestuje w technologie jądrowe, zarówno poprzez joint venture z EDF we Francji, jak i na Słowacji – podkreśla Hann. – Obserwujemy również potrzymanie silnego zainteresowania, jeśli chodzi o rozwój energetyki jądrowej, w takich krajach jak Francja czy Finlandia, gdzie toczy się budowa dwóch projektów jądrowych oraz w Wielkiej Brytanii, gdzie trzy europejskie konsorcja energetyczne pracują nad przystąpieniem do budowy nowych projektów.
Scenariusz dla Polski, zdaniem eksperta: – Dla Polski powinniśmy szukać głównie głównie optymalnego miksu węglowo- atomowego, uzupełnionego ale niezdominowanego przez OZE, bo Polaków nie stać na dopłacanie do luksusu korzystania z energii produkowanej w drogich zielonych niskoemisyjnych źródłach w takim stopniu jak Niemców, czy Anglików.
Na inwestowanie w energetykę atomową w Polsce trzeba spojrzeć szerzej. W przypadku budowy elektrowni atomowej o mocy 3000 MW mówimy o inwestycji wartej około 50 mld zł i chociaż istotna tego część to byłyby profity dostawców technologii, to inwestycja oznaczałaby dla wielu polskich firm zwiększone zamówienia przez wiele lat. Nie wolno o tym zapominać – dodaje Wojciech Hann. /cyt.
rynekinfrastruktury.pl,
energetyka.wnp.pl/
Bezpieczeństwo atomowe – czy jest się czego bać?
Niemiecki rząd zrezygnował z energetyki jądrowej pod presją społeczną (po katastrofie w Fukushimie). Ostatnia elektrownia w Niemczech zostanie zamknięta do 2020 roku.
Z budowy elektrowni atomowej zrezygnowała również Litwa, bo tak zdecydowali w referendum obywatele.
Po katastrofie w Czarnobylu (kwiecień 1996 r.), Polacy protestowali przeciwko budowanej akurat w tamtym czasie w Żarnowcu pierwszej elektrowni jądrowej. Odbyło się nawet referendum, obywatele opowiedzieli się przeciwko kontynuacji budowy, ale ówczesny rząd referendum nie uznał i budował „Żarnobyl” dalej. Przerwano prace dopiero jak zabrakło pieniędzy. I tak, inwestycja, która już wtedy kosztowała dwa miliardy dolarów, obróciła się w ruinę. Kosztowna nauczka na przyszłość?
Bruksela, po katastrofie w Fukushimie, zaleciła sprawdzenie stanu bezpieczeństwa we wszystkich elektrowniach atomowych funkcjonujących w krajach UE. Okazało się, że we wszystkich jest wiele nieprawidłowości dotyczących zabezpieczeń systemów awaryjnych. (Dla przypomnienia: systemy awaryjnego chłodzenia zawiodły i w Fukushimie i w Czarnobylu – tutaj doszły jeszcze błędy konstrukcyjne i błąd człowieka).
Najwięcej zastrzeżeń było do elektrowni we Francji (największy europejski producent energii atomowej). W czterech elektrowniach, których nazw nie podano w raporcie UE (zachodni dziennikarze ustalili, że chodziło o Finlandię i Szwecję), testy bezpieczeństwa wypadły bardzo źle. W razie jakiejś klęski żywiołowej, mogłoby tam dojść do katastrofy porównywalnej z Fukushimą.
Według autorów raportu koszty wszystkich prac naprawczych w skontrolowanych elektrowniach wyniosłyby około 25 mld euro.
Poza protokołem
Maj, 2013, dwa lata po teście bezpieczeństwa:
Francuska agencja bezpieczeństwa nuklearnego nakazała natychmiastową modernizację zabezpieczeń najstarszej elektrowni w Fessenheim. Przeprowadzono szybki… remont. Rząd rozważa zamknięcie elektrowni w 2016 roku.
Pytanie: to co, audytu nakazanego przez UE dwa lata wcześniej tam nie było, czy też może elektrownia dopiero tak podupadła przez ten krótki czas?
PS. Raport o stanie bezpieczeństwa elektrowni na wschód od Bugu pisze… życie. Nie ma on sformalizowanej formy. Ostatnie doniesienia – o pożarze skażonego radioaktywnymi substancjami czarnobylskiego lasu. Wg różnych źródeł płonęło 240 – 600 hektarów. Pożar ugaszono zaledwie 5 kilometrów od elektrowni, w której doszło w 1986 roku do katastrofy – największej w historii energetyki atomowej. Z likwidacją skutków, źle zabezpieczonym w dalszym ciągu IV reaktorem emitującym radiację, boryka się Ukraina i państwa całego świata, bo to one dają na to pieniądze. Ocenia się, że „sprzątanie” po katastrofie potrwa kolejne 30 lat. A do wnętrza zburzonego podczas wybuchu reaktora będzie można wejść za… 300 lat. Ale to nie jedyny problem. W Donbasie trwa wojna – o bezpieczeństwie ukraińskich elektrowni, zabezpieczeniach składowisk poatomowych, nie ma czasu myśleć, ani możliwości nie ma. Właśnie jadę, jak co roku, na Wschód – i dalej. Jak wrócę, opowiem, jak to wygląda z tamtej strony. Jeśli się uda.