Reklama

Ludzie

W dobie koronawirusa najwięcej trzeba nam zdrowego rozsądku!

Z lek. med. Andrzejem Włodyką, specjalistą medycyny ratunkowej, kierownikiem Izby Przyjęć w SP ZOZ MSWiA w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 22.05.2020
50855_wlodyka
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Jak to jest być lekarzem medycyny ratunkowej w czasach powszechnego strachu przed COVID-19?

Lek. med. Andrzej Włodyka: Zmieniła się rzeczywistość, którą dotychczas znaliśmy, a co za tym idzie, wszystko się zmieniło. Na pewno jest inaczej.
 
Gorzej?
 
Trudniej. W medycynie staram się nie wartościować na lepiej lub gorzej, ponieważ sam wybrałem ten zawód i wiemy, jakie wiążą się z tym konsekwencje. Przede wszystkim nie możemy się bać. Nie ma nic gorszego, niż lekarz medycyny ratunkowej, który ma obawy, albo może wpaść w panikę. Wszystkich nas dotknęła nowa rzeczywistość i musimy nauczyć się z tym żyć. Najważniejsi są pacjenci, ich bezpieczeństwo, a wiedza na temat koronawisrusa ciągle jest mocno ograniczona. Początkowo mówiono o najważniejszych objawach wirusa: gorączka, duszność, kaszel. Dziś już wiemy, że wielu pacjentów może mieć zupełnie inne symptomy, a mimo to być zakażonymi. Dlatego tak ważne są procedury, bez względu na to, jak bardzo uprzykrzałyby nam życie. Każdy pacjent przed wejściem do szpitala, albo na salę chorych, musi mieć zrobiony rzetelny wywiad, zmierzone podstawowe parametry życiowe i jeżeli nie pojawią się wątpliwości lub podejrzenia związane z koronawirusem, pacjent trafia na salę izolacyjną, lub do specjalnie przygotowanych namiotów. Tam odbywa się dalszy proces diagnostyczny i decyzja, co do dalszego postępowania.

Bycie lekarzem medycyny ratunkowej to dziś podstawa do społecznego ostracyzmu?
 
Sam nie doświadczyłem żadnego dziwnego zachowania, choć wiele osób ze środowiska medycznego zgłaszało takie sygnały. Na początku pandemii część personelu opowiadała mi o niemiłych sytuacjach, do jakich dochodziło chociażby w sklepach, ale wydaje się, że już nie ma z tym większego problemu. Na pewno jest większa powściągliwość w stosunku do nas. Wiele osób, które kiedyś wylewnie się z nami witały, od jakiegoś czasu zachowuje wymowną rezerwę. 

W ratownictwie medycznym od zawsze obecny jest stres i praca pod presją czasu. Teraz doszedł jeszcze strach przed zakażeniem koronawirusem i pacjenci, który coraz częściej kłamią, często z desperacji.
 
Pacjenci kłamali zawsze, teraz robią to dwa razy częściej. Dlaczego tak się dzieje? Nierzadko z bezradności. Bywa, że pacjenci wyolbrzymiają swoje dolegliwości, by zostać przyjętym do szpitala.

Trudno się dziwić, skoro przez ostatnie tygodnie lekarze rodzinni i specjaliści leczą nas przez telefon…
 
Medycyna rodzinna i lekarze specjaliści nie działają idealnie, ale nie mam na to wpływu, choć na pewno tego nie pochwalam. Jeżeli ktoś jest w trakcie diagnostyki schorzenia, czuje się coraz gorzej, a specjalistyczne wizyty i badania, które miał zaplanowane od dawna, nie doszły do skutku, to absolutnie mnie nie dziwi, że taki pacjent w trybie ostro-dyżurowym trafia na szpitalny oddział ratunkowy, bo nie chce i nie może czekać.

Jesteście szturmowani przez chorych, którym w ostatnich dwóch miesiącach nie udało się dostać do lekarzy specjalistów?
 
Paradoksalnie, nie.  Dopiero od niedawna mamy duży wzrost zgłaszających się do nas pacjentów. W pierwszych tygodniach pandemii koronawirusa w Polsce, gdy zawładnęły nami strach i panika, chorzy nawet z poważnymi objawami, nie trafiali do lekarzy, szpitali i szpitalnych oddziałów ratunkowych.

Po raz pierwszy w swojej karierze lekarza widział Pan pustki w szpitalu? 
 
26 lat jestem lekarzem i rzeczywiście, w tym roku był taki moment, że po raz pierwszy widziałem tak niewielu pacjentów zgłaszających się do Izby Przyjęć oraz przywożonych przez zespoły ratownictwa medycznego, że było to dla mnie szokiem. W całym moim lekarskim życiu, jeszcze nigdy nie widziałem takich pustek na oddziałach. To ilustruje, jak w pierwszych tygodniach pandemii panicznie baliśmy się koronawirusa i szpitali.
 
Skutki tego mogą być dramatyczne, bo przecież na kilka tygodni nie przestaliśmy chorować, a tym bardziej nie nastąpiła seria cudownych ozdrowień.
 
W tym okresie pacjenci nie przestali nagle doznawać udarów mózgu, zawałów mięśnia sercowego, czy innych ostrych dolegliwości. Dlatego obawiam się, że mamy bardzo wiele pośrednich ofiar koronawirusa, o czym jeszcze się nie mówi. 
 
Zabiegi planowe, które miały odbyć się w marcu i kwietniu, nakładają się na obecne wykonania, co też nie jest z korzyścią dla pacjentów. Wszystko się skumulowało i skomplikowało. Szpitale funkcjonują na podstawie ryczałtów wypłacanych z Narodowego Funduszu Zdrowia. Te są obliczane na postawie wykonań i zabiegów, a jeżeli w tym roku mieliśmy prawie 2 miesiące, przez nikogo niezawinionego przestoju, trudno przewidzieć, jak to się przełoży na finansowanie szpitali w najbliższej przyszłości.

Wszyscy liczą i wychodzi, że w 38-milionowej Polsce w ostatnich tygodniach mamy nieco ponad 900 zgonów na koronawirusa. To prowokuje do pytań, czy ten paraliżujący strach, który nas opanował, jest uzasadniony…
 
Nie wolno lekceważyć koronawirusa, ale należę do osób, które apelują o roztropność – w poprzednich latach mieliśmy niekiedy więcej zgonów z powodu powikłań w następstwie grypy. Dlatego, gdy u siebie lub najbliższych zaobserwujemy poważne objawy chorobowe, nie pozwólmy, by sparaliżował nas strach przed COVID-19. Szukajmy pomocy u lekarzy i w szpitalach. Próbujmy zachować zdrowy rozsądek – bardzo jest nam teraz potrzebny. Pacjent, który przebywa w ścisłej izolacji, albo jest w szpitalu jednoimiennym ze stwierdzonym COVID-19, ale ma zawał mięśnia sercowego, musi trafić i trafia do pracowni hemodynamiki, bo tylko to może uratować mu życie. 
 
Podobnie wygląda sytuacja z osobami starszymi, często przewlekle chorymi. W razie konieczności muszą być diagnozowane i jeśli istnieje taka potrzeba, także hospitalizowane. One niejednokrotnie wymagają intensywnego leczenia, nawodnienia, badań – nie zabierajmy im tego. Musimy mieć świadomość, że będąc chorymi na koronawirusa, ciągle tak samo jesteśmy zagrożeni innymi chorobami, które należy leczyć, bo w przeciwnym wypadku grozi nam śmierć, albo poważne problemy zdrowotnie. Koronawirus niczego w tym temacie nie zmienia, wymusza tylko większe środki ostrożności i bardziej usystematyzowane działania.

Rząd wprowadza kolejne etapy luzowania gospodarki, a my coraz śmielej zaglądamy do szpitali?
 
Obserwuję, że coraz więcej pacjentów trafia na Szpitalny Odział Ratunkowy, zaczynają się też planowane przyjęcia i zabiegi, co jednocześnie nie zwalnia nas z zachowania szczególnych środków ostrożności związanych z COVID-19. Każdy pacjent, który ma być przyjęty do szpitala, wcześniej ma robiony wymaz i badania, a dopiero, gdy mamy potwierdzony test ujemny, przyjmowany jest na oddział.

W ostatnich tygodniach COVID-19 nas odmienił, nastąpiła zmiana w relacjach pacjent – służby medyczne?
 
Za nami trudny i nerwowy czas dla wszystkich, a to oznacza, że pewne napięcia i nieporozumienia się zdarzały. Tłumaczę to strachem.

Ze strachu wielu kolegów medyków, zwłaszcza teraz, na lekarzy medycyny ratunkowej stara się przerzucić najbardziej kontaktową i trudną pracę z pacjentami? 
 
Zawsze tak było, wiele się nie zmieniło ( śmiech). A mówiąc poważnie, od początku pandemii jesteśmy na „pierwszej linii działania”, co jest bardzo obciążające psychicznie i fizycznie. W dobie teleporad, wielu pacjentów trafiało do Izby Przyjęć ze skierowaniami od lekarzy rodzinnych wystawionymi przez telefon. Medycy nie widzieli pacjenta, a po wysłuchaniu objawów, kierowali go do szpitala. Na miejscu okazywało się, że ten miał zupełnie inne objawy niż te, które podawał lekarzowi rodzinnemu lub specjaliście. Mam niekiedy wrażenie, że koronawirus w sposób niebywały podzielił nas jako ludzi.
 
Pacjent, „O”, który pojawił się w rzeszowskim zakładzie Pratt & Whitney Rzeszów został zdiagnozowany u nas, a przyjechał ze skierowaniem od lekarza rodzinnego z rozpoznaniem bólu brzucha. Natychmiast zwróciłem uwagę na bardzo wysoką gorączkę i duszność, co pociągnęło za sobą właściwą diagnostykę i postępowanie.  
 
Musimy być gotowi na najdziwniejsze zdarzenia i po pierwsze wymagać od siebie. Gdy w Polsce nie obowiązywały jeszcze procedury z COVID-19, ale w Europie było już coraz więcej zachorowań, wprowadziliśmy duże środki ostrożności – gdy przyjeżdżała karetka z chorym, kierownik zespołu przychodził na Izbę Przyjęć i mówił, w jakim pacjent jest stanie i jakie ma objawy. Gdy zetknęliśmy się z pierwszym pacjentem z koronawirusem, nie było paniki – natychmiast trafił do izolatki, wdrożono proces diagnostyczno-leczniczy z pobraniem wymazu, a personel był w pełni zabezpieczony. Po badaniach karetka „covidowska” przewiozła go do szpitala z oddziałem obserwacyjno-zakaźnym. Pacjenci z potwierdzonym testem COVID-19 trafiają do szpitala jednoimiennego.

W pewnym momencie pandemii w Polsce co 5 pracownik służby zdrowia był zakażony koronawirusem. To działa na wyobraźnię? 
 
Na pewno, ale w naszym szpitalu czujemy się bezpiecznie. Od początku mamy wystarczającą ilość odzieży ochronnej, przyłbic, maseczek, rękawiczek, płynów dezynfekujących, choć na początku te obawy były naprawdę duże. Gdy mamy pacjenta, u którego jest podejrzenie zakażenia koronawirusem, pracuje z nim tylko dedykowany, odpowiednio zabezpieczony personel medyczny. Zorganizowaliśmy też dodatkowe łóżka przy Izbie Przyjęć, gdzie ewentualnie podejrzani pacjenci mogą być izolowani. 

Wszyscy jesteśmy tak bardzo spragnieni powrotu do normalności, że w najbliższym czasie coraz częściej możemy ignorować środki ostrożności związane z pandemią, a tym samym Szpitalnym Oddziałom Ratunkowym zafundować kolejne problemy? 
 
Nie, bo pacjenci mogą sobie pozwolić na brak czujności, ale my nigdy. Nieważne, który etap odmrożenia gospodarki ogłosi rząd – nie ma to wpływu na bezpieczeństwo w szpitalu. My musimy być nieustannie odpowiedzialni, nawet podwójnie. Powtórzę się, ale ostrożność i zdrowy rozsądek przede wszystkim.  

W takiej formule jak dziś Szpitalne Oddziały Ratunkowe mogą działać miesiącami, a może i latami? 
 
Jest nam ciężko, bo obecna sytuacja mocno zaburza codzienne funkcjonowanie, ale przetrwamy tyle, ile trzeba będzie. 

Kiedy wrócimy do rzeczywistości, jaką pamiętamy z niedawnej przeszłości?
 
Pewne rzeczy zmienią się już na zawsze i spróbujmy w tym dostrzec także dobre strony.  Wszyscy nauczyliśmy się często i dobrze myć ręce, co zawsze było ważne, ale zazwyczaj bagatelizowane. Przestrzegamy reżimów sanitarnych i to także jest dobre, bo te nawet przez pracowników ochrony zdrowia czy systemu ratownictwa medycznego traktowane były po macoszemu. Teraz każdy zakłada rękawiczki, dezynfekuje ręce, ubiera maseczki. Gdybyśmy jeszcze byli odporni na panikę i plotki. Nie straszmy się już dziś, że jesienią czeka nas kolejny, jeszcze gorszy atak koronawirusa. 
 
To akurat słowa prof. Łukasza Szumowskiego, ministra zdrowia.
 
Powtarzane przez wszystkie media, a przecież my tego nie wiemy na 100 proc. Ciągle nie wiemy, ilu z nas już przechorowało wirusa, a 80 proc. pacjentów z koronawirusem jest bezobjawowych. Uważam, że zachowując wszelkie środki ostrożności, powinniśmy się starać wracać do normalności.
 
A na Szpitalne Oddziały Ratunkowe znów wrócą najbardziej agresywni pacjenci…
 
Do tego już się przyzwyczailiśmy. Przed koronawirusem i w czasie pandemii to właśnie na Izbie Przyjęć było i jest najwięcej agresywnych, roszczeniowych, wręcz chamskich pacjentów, zazwyczaj młodych i w średnim wieku, którzy bardzo często nie kwalifikują się do hospitalizacja, ale uważają, że powinni być natychmiast przyjęci i kompleksowo przebadani, bo jest ograniczony dostęp do lekarzy rodzinnych i diagnostyki w ogóle. To absurd – nie możemy tego robić i nawet nie dlatego, że nam się nie chce, albo nie mamy na to ochoty, ale jeżeli każdego będziemy diagnozować, to za chwilę nie będzie czasu i miejsca dla pacjentów w zagrożeniu zdrowia i życia, a to dla nich jesteśmy. Dla pacjentów, którzy wymagają leczenia w zakresie stabilizacji podstawowych funkcji życiowych. 

Statystyki mówią, że od 30 do 50 proc. pacjentów nigdy nie powinno trafić na Szpitalny Oddział Ratunkowy, bo wystarczyłaby im pomoc lekarza pierwszego kontaktu.
 
Absolutnie się z tym zgadzam. Około 50 proc. pacjentów to nie są stany zagrożenia zdrowia lub życia. 

Kiedy pomoc ratownika medycznego albo przyjazd na Izbę Przyjęć są niezbędne?
 
W medycynie ratunkowej w systemie ratownictwa medycznego obowiązują zasada A,B,C,D itd. Nigdy nie można lekceważyć objawów świadczących o stanie zagrożenia zdrowia lub życia, czyli oddychanie, krążenie, objawy neurologiczne. Jeżeli jest to pacjent urazowy ratownika medycznego obowiązuje szczegółowa ocena wszystkich części ciała.  Jednocześnie nie da się w domu postawić diagnozy i nie takie jest zadanie ratownika medycznego. On ma zabezpieczyć pacjenta i wdrożyć  tzw. medyczne czynności ratunkowe, by w sposób bezpieczny dowieźć go do szpitala.
 
Ideałem byłoby, gdyby zespoły ratownictwa medycznego, zgodnie z definicją, jeździły tylko do nagłych stanów zagrożenia zdrowia lub życia. W dobie koronawirusa liczba tych wyjazdów niewspółmiernie spadła i ten spadek jest niewytłumaczalny, wręcz groźny. Natomiast przed koronawirusem zdecydowanie za dużo pacjentów trafiało na Izbę Przyjęć i SOR.

Szpitalne Oddziały Ratunkowe wielu lekarzy określa jako pomieszanie błogosławieństwa z przekleństwem.  Z jednej strony stres i wypalenie zawodowe, z drugiej możliwość działania i podejmowania kluczowych decyzji: pacjent zostaje w szpitalu albo wraca do domu. 
 
To jest miejsce, które bardzo trudno zdefiniować. Wymagana jest ogromna decyzyjność, ale też odpowiedzialność. Umiejętność słuchania pacjentów połączona z racjonalnym analizowaniem jego słów. Leczymy pacjenta a nie EKG, czy wyniki badań. Karta informacyjna, wywiad od pacjenta są bardzo ważne, ale ten ostatni musi być wiarygodny i z uwzględnieniem wieku pacjenta, zmian demencyjnych, czy konsekwencji nadużywania używek. Bardzo ważny jest tzw. „pierwszy rzut oka” na pacjenta. Czasami jeszcze nie wiemy, co mu jest, ale wiemy, że jest chory. Dlatego jeśli lekarzowi przychodzi do głowy, żeby zrobić jeszcze jedno badanie, zawsze powtarzam: zrób je. Na Izbie Przyjęć wszystko dzieje się bardzo szybko, to nie jest oddział szpitalny, gdzie kolejny dzień można obserwować pacjenta i mieć czas na podjęcie decyzji. Tutaj jest nieprawdopodobna presja czasu, ale i satysfakcja bywa ogromna. 
 
Dlaczego?
 
Szybko widać efekt naszego działania. U pacjenta w stanie zagrożenia zdrowia i życia, u którego nastąpiło zatrzymanie krążenia, ale z potencjalnie odwracalną przyczyną zatrzymania krążenia, działania medyczne prowadzące do procesu normalizacji i wyzdrowienia są bardzo dynamiczne i szybko widoczne. Medycyna ratunkowa uczy też nieprawdopodobnej pokory. Czasem zrobimy coś wielkiego, uda się przywrócić funkcje życiowe pacjenta, a już po chwili możemy przegrać walkę o życie innego pacjenta. Takie sytuacje pokazują, że nigdy nie możemy być zbyt pewni siebie.

Po 26 latach pracy pacjenci ciągle jeszcze potrafią Pana zaskakiwać?
 
Oczywiście i tak będzie chyba do końca. Nie tak dawno miałem chorego, którego  przywieziono po nagłej utracie przytomności do pilnej trombolizy z powodu podejrzenia udaru mózgu. I co się okazało? Mężczyzna był kompletnie pijany i miał 3, 5 promila alkoholu we krwi. To naprawdę mnie zdumiało, ale jeszcze bardziej ucieszyło, bo mogłem odetchnąć z ulgą.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy