Reklama

Ludzie

Bogusław Kaczyński o łańcuckim festiwalu

Z Bogusławem Kaczyńskim, pianistą, teoretykiem muzyki i publicystą, rozmawia Elżbieta Lewicka
Dodano: 19.05.2013
4365_Baronowa_de_Simone_Boguslaw_Kaczynski
Share
Udostępnij
Bogusław Kaczyński – pianista, teoretyk muzyki, absolwent Akademii Muzycznej w Warszawie, dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, publicysta, dyrektor festiwali muzycznych w Łańcucie (1981- 1990), były prorektor Akademii Muzycznej w Warszawie, dyrektor stołecznego Teatru Roma, dyrektor Festiwalu im. J. Kiepury w Krynicy. Wielki propagator opery. Patriota, orędownik polskiej muzyki. Gdyby miał własną operę, gromadziłby w niej tłumy radosnej publiczności, bo wyjście do teatru, czy opery – Jego zdaniem – to święto, dlatego na festiwalu w Łańcucie wprowadził zwyczaj noszenia strojów wieczorowych.  
 
Kim jest Bogusław Kaczyński i czym się zajmuje, można by jeszcze długo wymieniać.  W lutym tego roku ukazała się Jego książka „Łańcut, moja miłość”. W środę o godz. 15 w sali balowej łańcuckiego zamku w ramach 52. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie odbędzie się spotkanie autorskie z Bogusławem Kaczyńskim.

Elżbieta Lewicka: Są różne podziały muzyki – na style, gatunki, formy. Są też zwolennicy bardzo prostego podziału: na muzykę dobrą i złą. Który podział jest Panu bliższy?
 
Bogusław Kaczyński: Moi profesorowie na Akademii Muzycznej uczyli mnie, że istnieje ta wielka kultura muzyczna, a muzyka rozrywka nie jest godna, aby się nią interesować i zajmować. Ja, choć byłem ich wiernym wychowankiem, absolutnie tak nie twierdzę i podobnie, jak pani, dzielę muzykę na dobrą i taką, której nie warto słuchać. Nie stawiam grubej kreski między arią w wykonaniu Marii Callas, a piosenką w wykonaniu Edith Piaf. Obie wykonawczynie to Mount Everest światowej kultury.
 
Jak ocenia Pan obecny stan opery polskiej?

 Opera polska w pewnym sensie jest karykaturą tego, co dzieje się w teatrach operowych świata. Wytworzyła się hierarchia ważności i potęgi teatrów operowych. Od wieku na jej czele stoi Metropolitan Opera, ale także Covent Garden, La Scala, Opera Wiedeńska, nawet Teatr Bolszoj. Teatry europejskie konkurują z amerykańskimi, wszystkie są znakomicie zarządzane i one pokazują swoje oblicze artystyczne, są "jakieś". Robi się to poprzez sposób pokazywania dzieła operowego, czyli inscenizację. Wprawdzie obecnie zaistniała niespotykana nigdy wcześniej sytuacja, że w wielu teatrach są podobne, gwiazdorskie obsady wykonawcze (te same gwiazdy śpiewają na całym świecie), ale właśnie te sposoby pokazywania dzieł operowych są wyśmienite! Zaczyna się to od kierownictwa muzycznego – to rzecz najważniejsza!- później  „olimpijska" obsada, reżyseria i scenografia- odkrywcze, oraz okazywany kompozytorowi szacunek. Skoro np. jest to opera Pucciniego, to ona ma być taka,  jak ją napisał Puccini.

W Polsce wiele się mówi o współczesnych koncepcjach operowych np. Mariusza Trelińskiego. Co Pan o nich sądzi?

Mnie się to nie podoba, ja tego nie akceptuję, dlatego na znak protestu już od siedmiu lat nie bywam w Teatrze Wielkim w Warszawie. Czekam, aż Treliński przestanie maltretować ten teatr, wtedy będę tam znów chodził. W czasach mojej młodości była to scena na bardzo wysokim poziomie i miała wówczas prawo być uznawana za jeden z czołowych teatrów operowych Europy! Dodam, że występowali tam wyłącznie najwybitniejsi artyści polscy! Tego dzisiaj nie ma, ale  opera przyjęła nazwę "narodowej". Niestety, to, co sie tam proponuje, nie ma nic wspólnego ani z operą, ani z narodem.
 
Narodowy i patriotyczny, to przymiotniki rzadko dziś używane- zwłaszcza w kontekście sztuki. Co z patriotyzmem?

Patriotyzm w tym kontekście (a może w ogóle?) jest pojęciem kontrowersyjnym i nawet wstydliwym. Skoro krytykuje się publicznie dobór lektur szkolnych, a wśród nich powieści H. Sienkiewicza, że to niepotrzebne, to ja wolałbym popełnić samobójstwo, niż nawet przez pomyłkę powiedzieć coś takiego. Podobnie krytykuje się dzieła S. Moniuszki, który odegrał tak ważną rolę w budowaniu naszej przynależności narodowej. Moje pokolenie znało pewne wartości- Chopina, Norwida, Mickiewicza. Polacy dzisiaj nie potrafią docenić nawet Chopina! Dowodzą tego ostatni Rok Chopinowski i Konkurs Chopinowski, który nie był transmitowany przez stacje telewizyjne. Ten znany w całym świecie prestiżowy konkurs zbagatelizowano zupełnie. Mój żal dotyczy tych, którzy tak źle zarządzają kulturą polską, ale nie dotyczy Chopina, którego muzyka liczy się w świecie do tego stopnia, że nawet jedna z jego kompozycji została nagrana i wysłana na Księżyc! 
 
Nie ma w mediach miejsca na popularyzację muzyki – panu i innym już podziękowano.

Fragmenty dzieł muzycznych można usłyszeć jedynie w reklamach. Więc jak popularyzować muzykę, jak zachęcać młodych do słuchania muzyki? Młodzi ludzie, kiedy kształtuje się ich osobowość są niezwykle chłonni wszystkiego. Nie można pokazywać im w telewizji wyłącznie amatorskich skowytów, tylko dlatego, że oglądalność takiego „byle czego” jest duża. Tak się nie postępuje! Jedyne, co ja mogę zrobić, to jeździć z moimi koncertami po całej Polsce i spotykać się z ludźmi.
 
Dlaczego zakochał się Pan w operze?

Ja kocham całą kulturę! A opera towarzyszyła mi od zawsze. Nie potrafię powiedzieć, kiedy pierwszy raz ją usłyszałem. W dzieciństwie najczęściej towarzyszył mi śpiew Ady Sari i Jana Kiepury. Rodzice mieli jedną płytę A. Sari i jedną J. Kiepury. Słuchaliśmy tego bez przerwy.
 
I oszalał Pan na punkcie Ady Sari!

Bo takiej osoby nigdy wcześniej w Polsce nie widziałem i już na pewno nigdy nie zobaczę! Jej światowa kariera była niewyobrażalna. Ta wielka artystka bardzo mnie polubiła, dzięki niej otrzymałem świetną edukację operową, opowiadała mi o sobie i swoim życiu godzinami, a ja to wszystko skrzętnie spisywałem. Dzięki temu dziś mam bezcenne archiwum i zamierzam pracować nad biografią Ady Sari, ponieważ dzięki niej posiadam wiedzę, jakiej nie ma w żadnej bibliotece na świecie.
 
W swoim bogatym życiu zawodowym zachwycał się Pan wieloma osobowościami scenicznymi, kochał je i podziwiał, ale zachwycił się też Pan pewnym miejscem na ziemi i to na zawsze!

Tak! To niezwykła historia, bo sięgająca czasów mojego dzieciństwa i wycieczki szkolnej do Łańcuta. Po pałacu oprowadzał nas ówczesny jego dyrektor Antoni Duda- Dziewierz, człowiek niezwykłej kultury. Z niezwykłą miłością opowiadał o każdym szczególe, meblu , obrazie- on to wszystko kochał. I to mi się udzieliło. Po powrocie do domu całymi latami myślałem o tej wycieczce i cudownym pałacu łańcuckim. Po wielu latach, kiedy prowadziłem w filharmonii rzeszowskiej mój program, zaproponowano mi objęcie dyrekcji słynnego, łańcuckiego festiwalu muzycznego. Ja wtedy przeżyłem szok! Byłem tak bardzo zajęty programami telewizyjnymi, większość czasu spędzałem poza granicami Polski, ale mój sentyment do Łańcuta spowodował, że po długich rozmowach, w końcu się zgodziłem. Sprowadziłem do Łańcuta największe, światowe nazwiska, zadbałem o rejestracje telewizyjne. Ja podróżując po świecie, widziałem później te koncerty w Nowym Jorku, czy Hawanie!
 
Po 10 latach spektakularnego dyrektorowania zniknął Pan z Łańcuta, aby po latach znów powrócić- jako gość specjalny. Jak Pan odebrał ponowne zaproszenie do nas?

Kiedy dyrektorem Filharmonii i Festiwalu została prof. Marta Wierzbieniec, natychmiast dostałem od niej zaproszenie na festiwal. Przez poprzednie lata nie otrzymywałem od organizatorów nawet programu festiwalowego. Mój powrót do tego magicznego miejsca był dla mnie wielkim przeżyciem. Kiedy wszedłem do zamkowej restauracji, było pusto, rozglądnąłem się sie- z dawnej obsługi pozostała tylko jedna pani, która mnie rozpoznała, przywitaliśmy się bardzo serdecznie. A ja usiadłem przy stoliku i nagle wróciły wszystkie, dawne obrazy. Zobaczyłem siedzącą obok Juliette Greco, Gilberta Becaud, dalej Bella Dawidowicz z Dimitrem Sitkowieckim, Krzysztof i Elżbieta Pendereccy- ja to wszystko znów widziałem! Ożył tamten świat. Myślom i emocjom nie było końca. Nie spałem całą noc. Tak jak dawniej, podczas festiwali, kiedy po koncertach rozmawialiśmy o sztuce- często do białego rana.

Ma Pan swój ulubiony zakątek w łańcuckim zamku?
 
Tak! to ten zielony salonik na pierwszym piętrze.
 
W tym roku znów będzie Pan w Łańcucie, tym razem ze swoją, najnowszą książką "Łańcut moja miłość". Były jakieś trudności przy redagowaniu tego wydawnictwa, czy tylko sama przyjemność złożenia wspomnień w książkę?

Bardzo trudno było po tylu latach zebrać dokumentację, zdjęcia, to wszystko było gdzieś rozproszone. Ale po moim powrocie na Festiwal, obiecałem mojej publiczności tę książkę i dlatego ona powstała. Już po jej wydruku zwrócił się do mnie ktoś z kolejnymi materiałami i jeszcze ktoś. To są niewielkie uzupełnienia, ale jednak, więc pewnie w drugim wydaniu trzeba je będzie umieścić, niech już będzie wszystko, co ukazuje tamte zdarzenia. Pięknie, pięknie było… I wie pani, książka cieszy się ogromnym powodzeniem u melomanów z całej Polski, którzy oglądali ten słynny Łańcut w telewizji.

A Łańcut był słynny artystycznie i towarzysko. Zapraszał Pan tutaj niecodziennych gości.
 
To prawda. Podczas moich zagranicznych podróży poznawałem nie tylko wielkie sławy muzyczne, ale też otarłem się o ludzi z tzw. towarzystwa, arystokrację europejską. Wszędzie, gdzie mnie zapraszano. opowiadałem o Łańcucie, a mówiłem to z takim zachwytem, że trudno mi było nie uwierzyć. W tamtym czasie, w świecie, jeśli już mówiło się o Polsce, to na ogół źle. A tu taka historia! I ci ludzie postanowili przyjechać do Łańcuta! Przyjechała na przykład na festiwal baronowa de Simone. Wszyscy już zajęli swoje miejsca, kiedy baronowa pojawiła się na sali ubrana w suknię w kolorze rezedy, opleciona tiulowym szalem. Wyglądała nieziemsko- do tego stopnia, że goszczący też na festiwalu dyrektor włoskiej telewizji RAI zerwał się z miejsca i zakrzyknął: la primavera di Botticelli! Powiedział to w takim uniesieniu, że ja nie mogłem powstrzymać śmiechu i miałem trudności z poprowadzeniem koncertu. Szkoda, że nie ma zdjęcia baronowej w tej sukni. Ale jest inne, dokumentujące pobyt baronowej w Łańcucie.
 
Zapraszał Pan do Łańcuta tzw. wielki świat. Jak wielki świat reagował na nasza siermiężną, poza pałacową rzeczywistość?

Moim wielkim marzeniem było zaprosić na festiwal Juliette Greco. Udało się. Prosto z amerykańskiego tournee przyleciała do Warszawy, potem słynnym AN- 24 do Jasionki. ( Kto leciał, ten wie, o czym mówię). Wyszła z samolotu biała, jak kreda. Jedziemy taksówka do Łańcuta. Juliette milczy, ja cały czas opowiadam o księżnej marszałkowej Lubomirskiej. Nagle milknę, bo widzę, że Juliette patrzy cały czas przez okno i w ogóle mnie nie słucha. Juliette mówi do siebie: występowałam na całym świecie, ale na wsi będę pierwszy raz śpiewała. Mnie się zrobiło słabo i pomyślałem: no chłopie, teraz to już naprawdę przesadziłeś!
 
Ta wielka gwiazda piosenki francuskiej na szczęście dla pana zachwyciła się łańcucką rezydencją, ale niestety nie doceniła kuchni polskiej. Chodziło o żurek?

W hotelowej restauracji podawano świetny żur, z kwaszonym ogórkiem, jedliśmy go od śniadania. Juliette też zamówiła i po zjedzeniu jednej łyżki stwierdziła: to jest gorsze od mojej medycyny! No, ale dzięki Juliette udało mi się zdobyć Gilberta Becaud. A potem Becaud polecił mi Aznavoura, ale nie dane mi było dalej prowadzić festiwalu i ten koncert nie doszedł do skutku.
 
Ponoć jednym z powodów odwołania Pana z funkcji dyrektora łańcuckiego festiwalu były urządzane przez Pana rauty i bankiety we wnętrzach pałacowych. Komentarzom nie było końca – ja się domyślam, dlaczego i z czyich ust. Ale- czy to prawda?

Po szczególnych koncertach spotkania z artystami urządzał dyr. L. Czajewski. Spotykaliśmy się w gabinecie Ordynata, przy słonych paluszkach i dwóch tacach kanapek na kilkanaście osób. Były władze województwa i artyści. To trwało chwilę, po czym przenosiliśmy się do restauracji Zamkowej, gdzie ja istotnie wydawałem bankiety, na które zapraszałem grono zacnych gości i sam za to płaciłem. Wreszcie szef restauracji, J. Żuczek powiedział, że daje na te przyjęcia 20% rabatu. Ale znana dziennikarka D. Szwarcman napisała, że po Kaczyńskim pozostały w Łańcucie tylko popękany sufit. Wie pani…. dyr. L. Czajewski szukał i nie znalazł żadnego pęknięcia na pałacowych sufitach. Dziwne…licentia poetica pani redaktor. No cóż… jednak chyba pozostało w Łańcucie po mnie coś więcej, bo kiedy pani dyrektor Wierzbieniec zaprosiła mnie do prowadzenia koncertu inauguracyjny 49. Festiwalu, sześć tysięcy ludzi wstało i zgotowało mi nieprawdopodobną owację. Nie byłem w stanie wyksztusić z siebie słowa!
 
Został Pan Honorowym Obywatelem Miasta Łańcuta, ale to nie powinno nikogo dziwić. Znali Pana wszyscy: władze miasta, województwa, zwykli ludzie, miejscowi duchowni…

Tak. W przeddzień mojego przyjazdu do Łańcuta, u księdza proboszcza Kenara szykowano poczęstunek dla mnie. Najczęściej to były słodycze. Kiedyś przyszedłem przywitać się po roku. Ksiądz Kenar poczęstował mnie tortem zrobionym specjalnie przez jedną z parafianek. Takiego tortu nigdy wcześniej, ani nigdy później nie jadłem! Pamiętam, że był przekładany masą z suszonych śliwek. Czy ktoś jeszcze zna przepis na ten tort?
 
Zrobiło się nam bardzo kulinarnie: żurek, tort. Jakie jeszcze ma Pan wspomnienia z Łańcuta?

Bukiety w salach pałacowych! Pamiętam, że kompozycje kwiatowe robiła nieżyjąca już pani kustosz Dziubowa. To były dzieła sztuki! A wracając do kulinariów: w czasie festiwali wprowadzano do menu restauracji Zamkowej dania typu "zraz a' la Kaczyński", czy "rolada a'la Dzieduszycki" . Sytuacje były prześmieszne. Siedzę przy stoliku z artystami, obok hrabia Tunio Dzieduszycki, festiwalowi goście, a tu nagle cała sala słyszy, jak kelner składa zamówienia do kuchni: trzy razy Kaczyński, raz Dzieduszycki!

Z żalem konstatuję, że czasy, o których z Panem rozmawiam, odchodzą powoli w niepamięć. Młode pokolenie mieszkańców Łańcuta, Polski, Europy, śmiem twierdzić, nie ma pojęcia, jak słynny festiwal muzyczny powstał ponad 50 lat temu w ich rodzinnym mieście. Oglądają MTV i nie mają pojęcia, o co tak naprawdę chodzi w sztuce, w muzyce. Co zrobić, żeby zachować to, co przemija?

Większość ludzi na całym świecie nie interesuje się Beethovenem i nie można się za to na nich obrażać. Pewne rzeczy na tym świecie należą tylko do ludzi, którzy mogą o sobie powiedzieć, że są arystokracją ducha. Mówiąc: arystokracja, ja nie myślę o wielkich rodach, tylko o ludziach. Można być arystokratą ducha będąc prostym człowiekiem, ale wrażliwym, delikatnym, kolorowym człowiekiem, niepozbawionym życiowej fantazji, poczucia piękna, estetyki i potrzeby obcowania ze sztuką, a zwłaszcza z muzyką.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy