Aneta Gieroń: Mija 10 lat, odkąd osiadła Pani na stałe nie tylko w jednym z biedniejszych regionów w Polsce, ale w jednej z biedniejszych okolic na Podkarpaciu, w pobliżu Krosna, w cieniu historycznego zamku w Odrzykoniu, w przepięknym, ale odludnym przysiółku Piekło. I… od dekady dla Pani i rodziny to miejsce okazuje się rajem na ziemi.
Zuzia Górska: Ogromnie pomógł nam Internet. Jeszcze 20 lat temu nie byłoby to takie proste. Dzisiaj, dzięki świetnym łączom, możemy żyć i pracować właśnie tutaj, zdawałoby się na końcu świata, a dla nas w miejscu, które pozwala nam się realizować nie gorzej niż w dużych miastach.
Ponad dwie dekady temu, gdy stary dom w Piekle upatrzyli sobie moi rodzice, możliwość zarabiania pieniędzy dawała tylko agroturystyka. Dziś, kiedy mamy Internet, możemy robić właściwie wszystko. Ja od 8 lat jestem właścicielką Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej, która szyje i sprzedaje torebki, a klientów mamy z całej Polski, Europy, świata. Internet i firmy kurierskie docierają wszędzie.
Tylko, co skłoniło warszawiaków do osiedlenia się w Piekle?
Przypadek, ale jakże szczęśliwy (śmiech). Trafiliśmy do tego miejsca w 1995 roku, choć związki rodziny z tymi okolicami są dużo dłuższe. Moja mama jest warszawianką, ale rodzina ojca, który urodził się we Wrocławiu, pochodzi właśnie z okolic Odrzykonia. Mój dziadek za równowartość połowy MZ-tki kupił w 1985 roku dom w Odrzykoniu, w którym spędzaliśmy prawie wszystkie wakacje i święta. W tym domu byliśmy też w Wielkanoc w 1995 roku – wtedy też rodzice uparli się, że czas, by i oni wyszukali i kupili stary dom w okolicy Odrzykonia, który byłby już tylko naszym siedliskiem. Całe święta jeździliśmy po okolicy wypytując, czy ktoś nie ma jakiejś chałupy na sprzedaż, ale nic się nie trafiało. W końcu przez przypadek trafiliśmy do Domu Handlowego w Krośnie, gdzie przed laty były gabloty z ogłoszeniami nieruchomości. Mój tata wypatrzył tam dom, ale nie było żadnych danych, jedynie numer telefonu, którego w Wielkanoc, oczywiście, nikt nie odbierał.
Moja mama była jednak nieugięta i tak zdesperowana, by znaleźć ten dom, że kierując się linią wysokiego napięcia, jaką widać było na zdjęciu oraz pagórkowatym terenem, dodarliśmy do miejsca, które zdawało się być tym z fotografii. Roztopy, 2 kilometry w błocie pod górę, i tak dotarliśmy do Piekła. Nazwa jest nieprzypadkowa – tak przed laty nazywano biedne i trudno dostępne miejsca. Cudna okolica, odludna, wtedy zamieszkała przez 16 osób, z których do dziś zostało już tylko pięć w podeszłym wieku. Zachwyciliśmy się. Wielkanocny Poniedziałek, my następnego dnia mamy wracać do Warszawy, ale odnaleziony dom nie dawał nam spokoju. W środku nikogo nie było, ale jakimś cudem udało się nam ustalić, że właściciel mieszka w Lubatowej. I co zrobiliśmy? Pojechaliśmy 40 kilometrów do Lubatowej, znaleźliśmy gospodarza, ale okazało się, że oferta jest nieaktualna, a dom sprzedany. Mama była zrozpaczona, próbowała przekonać mężczyznę, że zapłaci dwa razy tyle, choć nie miała grosza przy duszy, ale gospodarz był niezainteresowany. A jednak to miejsce było nam pisane – jeszcze tego samego dnia mężczyzna z Lubatowej, z berecikiem pod pachą, odszukał nas w Odrzykoniu i dom odsprzedał. Rodzice zadłużyli się, gdzie się dało i tak trafiliśmy do Piekła, choć od zawsze nie mamy wątpliwości, że dla nas to istny raj.
Niedawno udostępniła Pani zdjęcie, jak wyglądał ten wymarzony dom – waląca się chatynka. Trzeba było mieć wiele fantazji, wiary i zapału, by uwierzyć, że powstanie z tego piękne, przyjazne miejsce. Tym bardziej, że bardzo blisko stał jeszcze jeden drewniany dom, w nie lepszym stanie.
Z którym też wiąże się niesamowita historia. Mieszkała tam dwójka starszych osób. Mężczyzna związany był z tym miejscem od urodzenia do śmierci. Zmarł, gdy miał 92 lata, a przez całe swoje życie w Krośnie był tylko dwa razy. Z tego jeden raz, gdy przebił nogę gwoździem i szedł do miasta do lekarza. Doktora nie znalazł, na piechotę wrócił do Piekła i jeszcze wiele lat przeżył w zdrowiu. To właśnie w tym domku, już wyremontowanym, 10 lat temu zamieszkałam ze swoją rodziną, a dziś to miejsce ma nowe życie – zapraszamy do niego gości.
Od zawsze dostrzegała Pani potencjał tego miejsca?
Gdy byłam w szkole podstawowej, wydawało mi się, że Warszawa jest wygodnym miejscem do życia, ale gdy zdałam do średniej szkoły muzycznej, do Liceum im. Karola Szymanowskiego, codzienność, korki, godziny spędzone w autobusach, zaczęły mnie coraz bardziej przytłaczać. Miałam przyjaciół, chodziłam na koncerty i niby wszystko wydawało się atrakcyjne, ale już wtedy czułam, że nie o to mi w życiu chodzi. To był też czas, gdy w Piekle tato zaczął budować dom, a ja jak to ja, któregoś dnia powiedziałam, że już nie wracam do Warszawy i z dnia na dzień przeniosłam się do liceum w Krośnie. Wiem, że zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale bardzo chciałam jeździć do szkoły motocyklem. W Warszawie było to absolutnie niemożliwe – natychmiast ktoś by go ukradł, a do Krosna codziennie dojeżdżałam swoim Suzuki Marauder 125. Ta wolność tutaj była czymś wspaniałym.
Ta wolność Panią skusiła?
Tak, podobnie jak moich rodziców. Pamiętam czas, gdy tato mieszkał tutaj w pustym, nieocieplonym domu z pustaków, dwa lata bez ogrzewania, tylko z psem, bo było cieplej. Nie było mu lekko, ale miał dość Warszawy, własnej firmy serwisującej motocykle, gdzie ciągle piętrzyły się trudności. Marzył, by żyć wolniej, blisko najbliższych. Ja i mama mamy podobnie.
Warszawa jednak do Pani wróciła.
Tylko na dwa lata, gdy wyjechałam na studia do Wyższej Szkoły Kultury Fizycznej i Turystyki. Od trzeciego roku miałam już indywidualny tok nauczania i dojeżdżałam na egzaminy. Wiedziałam, że jestem skazana na Piekło.
I jak sobie Pani wyobrażała, że gdzie znajdzie pracę i z czego będzie żyć?
W ogóle o tym nie myślałam, chciałam tu być, to było najważniejsze. Rodzice organizowali obozy dla młodzieży, a ja pomagałam przy ich organizacji. Warszawa w ogóle mnie nie pociągała.
Nie powracała myśl, że porzucając duże miasto, porzuca Pani lepsze życie?
Rodzice zawsze mi powtarzali, że realizować się można wszędzie. Mam świadomość, że aby mieć dom z ogrodem w Warszawie – trzeba być milionerem, na prowincji takie marzenie bywa łatwiejsze w realizacji, a ja i moi rodzice zawsze marzyliśmy, by mieć przyrodę wokół siebie i nie mieszkać w ciasnym mieszkanku w bloku. Jednak żeby nie było tak idealnie, tutaj też bywają trudne chwile, niekiedy jest naprawdę ciężko, ale mam świadomość, jak wspaniałe dziedzictwo mnie otacza i ogromnie to doceniam.
Zuzia Górska. Fot. Tadeusz Poźniak
Często w Polsce lokalnej nie potrafimy dostrzec potencjału miejsca. Dlaczego nie umiemy go „spieniężyć”?
„U sąsiada trawa zawsze jest bardziej zielona” – odpowiedziałabym przewrotnie. My nie jesteśmy stąd i to dostrzegamy. Mój mąż pochodzi z Krosna i niekiedy żartujemy, że dla niego wszystko jest oczywiste, a ja się tym niezmiennie zachwycam od lat. Często sądzimy, że to nieznane za rogiem na pewno jest lepsze. Niekoniecznie.
Ale nawet u Pani był czas, kiedy z mężem i dzieckiem mieszkała Pani w kamienicy w Rynku, w samym centrum Krosna.
Tak przez kilka lat toczyło się moje życie, ale za Piekłem tęskniłam nieustannie. Gdy zdecydowałam się na przeprowadzkę do starej, 120-letniej chałupy w Piekle, wszyscy dookoła nie mogli uwierzyć, a ja wiedziałam, że to jest dobra decyzja.
Co Panią ciągnęło w to miejsce?
Wspaniale się tutaj czułam, a syn na co dzień miał towarzystwo – jest w wieku mojego młodszego brata. Remont starego, zniszczonego domu też mnie nie przerażał. Uwielbiam coś robić, mieć cel – wtedy z radością codziennie rano wstaję z łóżka.
To dlatego, gdy 9 lat temu tworzyła Pani Pracownię Twórczą Zuzi Górskiej, nieustannie zachwycała Panią możliwość szycia, mimo że wcześniej nie miała Pani pojęcia o projektowaniu torebek?
Gdy zamieszkaliśmy w drewnianym domu w Piekle, tuż obok domu moich rodziców, z przepięknym widokiem na całą dolinę, nastało dla mnie nowe życie. Tutaj zaczęła się moja największa przygoda z szyciem, tutaj też opisywałam swoje życie na blogu. Na nim zaczęłam publikować pierwsze zdjęcia uszytych przeze mnie portfeli, kopertówek, pantofli. Gdy wieczorem dzieci szły spać, ja ustawiałam maszynę na stole w kuchni, albo jeszcze lepiej na werandzie, i szyłam bez opamiętania. Szybko pojawiły się pytania o możliwość kupienia rzeczy, które pokazywałam na swojej stronie i wtedy po raz pierwszy wystawiłam buciki i czapeczkę dziecięcą do sprzedania w galerii. Ledwo pojawiło się ogłoszenie, natychmiast znalazł się kupiec. To wszystko wydawało mi się nieprawdopodobne. A przygoda z szyciem, dokładnie z szyciem torebek, z dnia na dzień stała się poważnym zajęciem. Pod koniec 2010 r. założyłam firmę i już cały 2011 r. wspólnie z jedną krawcową bardzo mocno działałam w pracowni krawieckiej. Kolejnym przełomowym krokiem był 2012 rok, gdy założyłam własny sklep internetowy. Wtedy modliłam się po cichu, by mieć zamówienia na około 30 torebek w miesiącu, co pozwoliłoby na utrzymanie firmy, zapłacenie składek i podatków oraz powolny rozwój. Dziś szyjemy kilkaset skórzanych torebek w miesiącu i to jest coś, z czego jestem bardzo dumna, choć wymaga ogromnego wkładu pracy, zaangażowania i wcale nie jest gwarancją stabilnej przyszłości.
Mimo to, każdego dnia dziękuje Pani za wszystkie lata spędzone w Piekle.
Tak, bo jestem wdzięczna za wszystko, co mam. Wiele rzeczy przewartościowałam sobie w głowie, gdy moim znajomym urodziła się bardzo chora córeczka. Wtedy dotarło do mnie, jak jeszcze mocniej trzeba działać i nie narzekać. Dopóki wszyscy jesteśmy zdrowi, nie mamy żadnych problemów.
W takich momentach ta osada w Piekle zdaje się jeszcze piękniejsza?
To jest ponad 20 lat ciężkiej pracy moi rodziców, a z czasem także mojej i męża. Nie zawsze było tak pięknie, choć zawsze ciekawie (śmiech). W dużym pokoju w mieszkaniu w Warszawie zawsze stały pianino i motocykl, który tato remontował, a potem wprowadzał przez balkon, albo przeciskając go klatką schodową. Dokładnie tak samo było w salonie w naszym domu w Piekle. Do dziś pamiętam cotygodniowe podróże z Warszawy starym mercedesem, gdy jechałyśmy z mamą na weekend do taty. Dziś to miejsce mnie uskrzydla, moich bliskich mam wrażenie też.
I opisując je na Facebooku i Instagramie nieustannie podkreśla Pani, że to na Podkarpaciu, w okolicach Krosna.
I zazwyczaj słyszę, że to niemożliwie. Ludzie nie chcą uwierzyć, że bajeczne plenery i entuzjazm życia można odnaleźć na Podkarpaciu. Jestem społecznicą, a przede wszystkim jestem wdzięczna, że to miejsce mnie przyjęło, choć wiem, że nie zawsze jest tylko dobrze. Niekiedy się śmiejemy, że gdy ktoś szuka nas we wsi, to w opisie miejscowych zazwyczaj pada: „to pewnie warszawiaki spod lasu”.
A Pani czuje się już częścią tej społeczności.
Tak, bardzo mocno. Uwielbiam życie tutaj i cieszy mnie nawet banalne „dzień dobry”, jakie codziennie mówimy sobie we wsi.
Coraz częściej taka swojskość i brak anonimowości postrzegane są jako wada.
Dla mnie to zaleta i źródło siły. Bawi mnie, ale i wzrusza, gdy pani w sklepie spożywczym pamięta, jakie wafelki lubię najbardziej, a sprzedawczyni w markecie dopytuje o odkurzacz, który kupiłam kilka lat wcześniej. Uważam, że to urocze i dzięki temu życie nabiera smaku.
Dzieci i mąż, czy tego chcą czy nie, też muszą być entuzjastami Piekła?
Nie muszę ich zachęcać, to się udziela (śmiech). Syn za rok zdaje maturę i nie wiadomo, czy nie wyjedzie do Rzeszowa, Krakowa, albo Warszawy na studia, choć widzę, że dobrze mu tutaj. Krystyna uwielbia to miejsce. Gdy w ostatnie wakacje byliśmy całą rodziną w Warszawie, a tam upał, tłok, pośpiech, moja córka szepnęła mi do ucha: „ja się nie nadaję do miasta, ja się nadaję tylko na wieś”. Ogromnie mnie to rozbawiło, bo sama już dawno temu dojrzałam do tego, że gdybym miała wrócić do wieżowców, zaplutych wind, hałasu tramwajów i pędu Warszawy, to już wolę, choćby i szałas, ale w Bieszczadach.
Gdy mówi się o rozwoju Podkarpacia, idealny zdaje się scenariusz promujący przemysł oraz tzw. jakość życia, czyli usługi na gorzej uprzemysłowionych terenach. Ale jak zmobilizować mieszkańców, przełamać biedę? Co utrudnia rozwój i ogranicza miejscowych?
Często problemem jest migracja młodych ludzi, którzy już kilka lat temu wyjechali stąd za chlebem za granicę. Wydaje mi się, że Ci, którzy zostali, coraz lepiej sobie radzą. Ważna jest mentalność, umiejętność doceniania tego, co się ma i nieustanna chęć rozwoju. Bardzo ważne jest też wsparcie dla małych, rodzinnych firm, a tego ciągle jest za mało. Ludzie tutaj są szalenie pracowici i może nie zawsze osiągają sukcesy finansowe, ale potrafią wspaniale rozwijać swoje pasje. Robią fantastyczne zdjęcia, są mistrzami Polski amatorów w biegach narciarskich, latają na paralotni, promują lokalną historię.
Bardzo zmieniła się też Pracownia Twórcza Zuzi Górskiej.
W tej chwili zatrudniam osiem kobiet, które zajmują się szyciem, projektowaniem i wysyłką. Wszystkie panie pochodzą z okolic Krosna i wszystkie pracują w przepięknym, historycznym miejscu – w ponad stuletniej Starej Szkole w Odrzykoniu, którą wspólnie z rodzicami kupiłam sprzedając warszawskie mieszkanie na Bemowie i gdzie od ponad 5 lat jest Pracownia oraz gabinet rehabilitacji mojej mamy. Do tej szkoły prawie 100 lat temu chodziła moja prababcia. Dlatego, gdy patrzę na wszystko wokół, nie mam wątpliwości, że to dużo więcej niż jeszcze kilka lat temu byłabym w stanie sobie wymarzyć.
A może to umiejętność wykorzystania szans, jakie podsuwa nam życie, umiejętność konfrontowania swoich doświadczeń z dużego miasta i wykorzystywania ich w małej społeczności?
Na pewno, ale kilkanaście lat temu również byłam w bardzo trudnej sytuacji życiowej, finansowej. Mimo to, zawsze wierzyłam w efekty ciężkiej pracy i szczęście, bo tego też mi w życiu nie brakuje.
Dziś Pracownia ma prawie 300 tys. obserwatorów na Facebooku, a Pani 2019 rok rozpoczyna od kolejnego pomysłu na działalność w Piekle. Czas na agroturystykę.
Marzyliśmy o własnym, nowym domu w naszej dolinie w Piekle i to się udało, ale co zrobić ze starym domem?! Postanowiliśmy go wynajmować i jak na razie chętni się znajdują. Przez ostatnich 10 lat w jego ścianach zdarzyło się wiele dobrego, chcieliśmy, by ten dom cały czas żył, sprawiał radość innym. Dla mnie to też nowa przygoda, bo uwielbiam ludzi, ale moja praca na co dzień nie wymaga tak bliskich kontaktów. Agroturystyka jest kolejnym doświadczeniem.
I wielu chce przyjeżdżać do „tej” Zuzi Górskiej?
Niekoniecznie, właśnie mamy gości, którzy nigdy wcześniej o mnie nie słyszeli (śmiech). Zdecydowali się tutaj przyjechać, bo zachwyca je miejsce w cieniu Fredrowskiego zamku w Odrzykoniu, piękne i tajemnicze, o którym miejscowa legenda głosi, że swoją nazwę zawdzięcza czartowi, który okocił się w tutejszym jarze i stąd nazwa Piekło. Niby żarty, ale my podchodzimy do nich z dużym szacunkiem – gdy mój tato chciał wykopać staw, żadną siłą się to nie udało. Miejscowy sąsiad spokojnie nam wytłumaczył, że to normalne, w końcu to czarcie włości i trzeba uszanować jego wolę, a on stawu nie chce. A wracając do samych gości, niekiedy mają nietypową prośbę – pytają, czy uścisk dłoni Zuzi Górskiej nie byłby kłopotem. Oczywiście, nie jest.
W Polsce w ostatnim czasie co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób doskonale kojarzy maleńką Szkołę Podstawową w Ustrobnej, bo tak jak promuje Pani okolice Krosna i Odrzykonia, tak w ostatnim czasie wiele dobrego robi dla wiejskiej szkoły.
Jestem orędownikiem lokalnej społeczności. Maleńka miejscowość, niewielka szkoła, innowacyjna i nowoczesna w Ustrobnej. To szkoła marzeń mojej córki Krystyny, która chodzi do klasy, gdzie jest zaledwie 5 uczniów. Ta szkoła to fenomen. Nauczyciele kochają to miejsce i dzieci. Mimo że nie otrzymują dodatkowej zapłaty, nieustannie organizują zajęcia pozalekcyjne. Podkreślam to i pokazuję, bo mam nadzieję, że inni będą chcieli brać przykład, a proszę mi wierzyć, w ostatnich latach mieliśmy traumatyczne doświadczenia z innymi szkołami podstawowymi, co moja córka przypłaciła problemami ze zdrowiem. Na szczęście, trafiliśmy do Ustrobnej, która tylko potwierdza, że w Polsce lokalnej można robić rzeczy wspaniałe. Takie miejsca powinny być wszędzie, są niczym posag dla dzieci na całe życie. Widać jak uczniowie „rozkwitają”, wspaniale się uczą, mają świat niczym „Dzieci z Bullerbyn”.
Ale są rzeczy, których w Polsce lokalnej brakuje nawet Pani.
Na pewno dostępu do dobrego leczenia, ale i to się zmienia, bo dojazd do Rzeszowa jest coraz lepszy. Staram się dostrzegać atuty tego regionu, który ma wyjątkowych ludzi i wspaniały potencjał. Nie musimy mieć kompleksów w stosunku do większych miast. Niekiedy moja mama żartuje, jak dobrze się stało, że mieliśmy ciasne mieszkanie na Bemowie, skąd chcieliśmy się wyrwać. Jak człowieka nic nie uwiera, nie dąży do zmian, a myśmy chcieli tak bardzo przeć do przodu. I ciągle chcemy.