Reklama

Ludzie

Aleksander Bentkowski – Byliśmy jedynym rządem bez opozycji

Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 20.11.2012
275_bentkowski_4
Share
Udostępnij
12 września 1989 r. zaprzysiężony został pierwszy w powojennej Polsce niekomunistyczny rząd, na czele którego stanął Tadeusz Mazowiecki.

Aleksander Bentkowski, 71-letni rzeszowski adwokat i polityk ZSL, przemianowanego na PSL. Minister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego (1989-90). 1989-2001 poseł na Sejm. W latach 1992-97 reprezentował Sejm w Krajowej Radzie Sądownictwa. 2002–2003 prezes Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. 2005-2007 senator. W 2007 r. nie ubiegał się o reelekcję. Obecnie prezes klubu sportowego Resovia Rzeszów.

Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Rok 1989 był przełomowym rokiem dla Polski i jednym z najważniejszych w Pańskim życiu. Pana kariera rozwijała się wtedy bardzo dynamicznie: dostał się Pan do Sejmu kontraktowego w drugiej turze z poparciem „Solidarności”, został Pan szefem klubu parlamentarnego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, w końcu ministrem sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.


Aleksander Bentkowski:
Pamiętam, że wbrew władzom ZSL zgłoszono mnie z sali jako kandydata na posła. „Góra” uważała, że i tak się nie dostanę, bo na kontrkandydata dano mi Adama Daraża. Ale to ja z dużą przewagą wygrałem z Darażem, co było sporym zaskoczeniem dla prezesa Wojewódzkiego Komitetu ZSL, Franciszka Gutowskiego. Kiedy pojechałem pierwszy raz na spotkanie posłów ludowych w Warszawie, zaczęto ustalać, że przewodniczącym klubu zostanie Józef Łochowski. Wtedy pierwszy raz zabrałem głos, mówiłem, że rola posła będzie wyglądała zupełnie inaczej, że  z tej funkcji nikt nie będzie mógł nas odwołać, ani komitet partii, ani referendum. Zwróciłem uwagę, że statut zaproponowany dla klubu przez władze ZSL jest zły, bo narzuca nam wolę szefów partii. Zaproponowałem, byśmy – zanim wybierzemy szefa klubu – zmienili statut. Posłowie ZSL przeforsowali statut z moimi poprawkami. Wtedy po raz pierwszy „zaistniałem” na szczeblu ogólnopolskim partii. W wyborach przewodniczącego klubu dwoma głosami wygrałem z Łochowskim.
Szybko się zorientowałem, że w układzie, jaki się wytworzył w Sejmie, nie będzie możliwości przeforsowania jakichkolwiek ustaw. Każda ustawa zmieniona przez Senat musiałaby być odrzucona większością 2/3 głosów w Sejmie. Takiej większości nie miała koalicja PZPR, ZSL i SD. Zacząłem się wtedy spotykać z  prof. Bronisławem Geremkiem, szefem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Uważałem, że nadszedł czas, by  „Solidarność” wzięła współodpowiedzialność za  losy Polski. Geremek twierdził, że jeszcze nie czas, że ich rolą będzie patrzenie na ręce koalicji PZPR- SD – ZSL. Obóz „Solidarności” uważał, że czas na przejęcie władzy będzie po kolejnych, już w pełni demokratycznych wyborach. Takich głosów było najwięcej. Ale mimo to chodziłem na spotkania  z Geremkiem.

Geremek, jeśli w ogóle dopuszczał możliwość zawiązania koalicji, to raczej z tzw. reformatorską częścią PZPR. Zwrot w „Solidarności”, który doprowadził do koalicji z ZSL i SD, było efektem działania braci Kaczyńskich.

AB: W dużej mierze, ale nie do końca. W lipcu parlament miał wybierać prezydenta. Posłowie „Solidarności” chcieli wiedzieć, ilu ludowców poprze kandydaturę generała Wojciecha Jaruzelskiego. Zrobiłem próbne głosowanie w klubie i okazało się, że mniej więcej połowa. Po faktycznym głosowaniu liczenie głosów trwało dwie godziny, przewodniczącym komisji był Jacek  Kuroń. W końcu wszedł na mównicę i powiedział: „Chciałem państwu ogłosić, że prezydentem jednogłośnie został wybrany Wojciech Jaruzelski”. – „Jak to jednogłośnie, co ty  pieprzysz?” – rozległo się na sali. – „No tak” – odparł Kuroń. – „Generał Jaruzelski wygrał jednym głosem”. Głosowanie było jawne. Sprawdziłem, że siedmiu bardzo ważnych senatorów „Solidarności” wstrzymało się od głosu, co umożliwiło wybór Jaruzelskiego. Zastanawiałem się, o co tu chodzi? Kiedy Jaruzelski ogłosił, że misję tworzenia rządu powierza Czesławowi Kiszczakowi, spotkałem się z Geremkiem. Uważałem, że jest szansa na inną koalicję, że spośród moich 72 kolegów, około 40 mogłoby poprzeć układ z „Solidarnością”. Szef SD,   Jan Janowski, liczył, że spośród 27 jego posłów, 17 może poprzeć koncepcję nowej koalicji. Geremek miał powiedzieć w Sejmie, że „Solidarność” jest gotowa wziąć odpowiedzialność za kraj. To miał być dla nas znak, a ja miałem stwierdzić, że mój klub tylko w części poprze kandydaturę Kiszczaka. Przed naszymi wystąpieniami w Sejmie Geremek nagle znikł. W końcu wpadł na salę i zaczął przemawiać okrągłymi zdaniami, nic co wcześniej ustalaliśmy. Uznałem, że ja również nic nie powiem, ale przypomniałem sobie, że jeden z posłów  OKP nazwał ówczesnego ministra rolnictwa z ZSL, Kazimierza Olesiaka, złodziejem. Więc wyszedłem na mównicę i powiedziałem tylko, że nasz klub będzie głosował tak, jak mu nakazuje sumienie, ale w dużej mierze zależy to od tego, czy ten poseł odwoła to, co  mówił na temat Olesiaka. Poseł OKP  wszedł na mównicę, powiedział: „No tak, przepraszam”, i zaczął całą tyradę, że Olesiak to złodziej i już. Wtedy Kiszczak został premierem. Na koalicję z „Solidarnością” okazało się za wcześnie. Pogratulowałem Kiszczakowi i powiedziałem, że tylko wtedy stworzy rząd, gdy namówi do współpracy „Solidarność”. Wkrótce dostałem od niego propozycję zostania ministrem sprawiedliwości. Odmówiłem.

Dlaczego? Nie widział się Pan w rządzie Kiszczaka?

 
AB: Nie, nie miałem oporów przed wejściem do tego rządu. Po prostu nie widziałem żadnych szans powodzenia tego gabinetu.

Misja Kiszczaka się nie powiodła. Jak doszło do zmiany koalicji?

AB: Pamiętam, że poprosił mnie na rozmowę prezydent Jaruzelski. Zapytał, dlaczego odmówiłem udziału w rządzie Kiszczaka. Powtórzyłem, że tamten rząd nie miał żadnych szans na  powodzenie. Powiedziałem, że premierem powinien zostać człowiek z opozycji. „Ale czy na to jest już czas?” – zastanawiał się Jaruzelski – „Jak na to zareaguje Moskwa?”.  Stwierdziłem, że ZSRR jest tak zaangażowany w Afganistanie, iż nawet tego nie zauważy. Wkrótce odbyło się spotkanie trzech klubów koalicyjnych: PZPR, SD i ZSL, z szefami tych partii. Prosto ze szpitala  przyjechał Mieczysław Rakowski. Powtórzyłem, że premierem musi zostać człowiek z opozycji. Rozległy się gwizdy, krzyki, na mównicę wpadł Ireneusz Sekuła i zapytał, czy zdaję sobie sprawę, co proponuję? I czy nie wiem, że szefów wszystkich urzędów centralnych powołuje premier.
 

(śmiech) Przez te ponad 20 lat w polityce nic się nie zmieniło. Tylko walka o stołki.

AB:
Dodałem, że  ZSL  będzie głosował problemowo. To znaczy, że jeśli uznamy, iż propozycje ustaw zgłoszone przez opozycję są warte poparcia, to my je poprzemy. Rakowski się wściekł: „Jakie problemowe głosowania? Albo jest koalicyjne głosowanie, albo nie!”.

W końcu doszło do powstania koalicji „Solidarność”-ZSL-SD.

AB: Było spotkanie tych trzech klubów, na które przyjechał Lech Wałęsa. Nagle wszedł na mównicę i krzyknął do posłów OKP: „Co wy sobie myślicie? Że wy tu przyszliście na moich plecach i będziecie siedzieć z założonymi rękami i w stołki dmuchać? Wy będziecie rządzić, będziecie odpowiadać za kraj i tłumaczyć się przed ludźmi, nie ma dyskusji!”. Na co odezwał się Aleksander Małachowski: „No, muszę przyznać, że każdy z nas zrobił sobie z panem przewodniczącym zdjęcie wyborcze”. Od tego momentu nastąpił przełom. Zaczął do nas przyjeżdżać Jarosław Kaczyński. Powiedział, że ZSL będzie miało czterech ministrów. Wymienił  też trzy nazwiska kandydatów na premiera: Bronisława Geremka, Jacka Kuronia i Tadeusza Mazowieckiego. Mazowieckiego nigdy wcześniej nie widziałem.

W jakich okolicznościach dostał Pan propozycję objęcia teki ministra sprawiedliwości?


AB: Na początku września dostałem telefon do klubu.  Premier Mazowiecki zaprosił mnie na spotkanie. Przyjął mnie jeszcze w malutkim pokoju redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”, razem z nim był Jacek Ambroziak. Spotkanie trwało może 20 minut. To był dla mnie szok.
Sądzę jednak, że premier kierował się tą samą zasadą, co Kiszczak. Zauważył, że jestem dość widoczną postacią w Sejmie, a jemu było potrzebne poparcie ZSL-u.

Od razu się Pan zgodził?

AB: Zgodziłem się, wierzyłem w siebie.

Jak zareagowało środowisko prawnicze, zwłaszcza w Warszawie, na to, że jakiś „adwokacina” z prowincji będzie ministrem sprawiedliwości?

AB: Dla wielu to był szok. Nie mieściło się im w głowie, że ministrem nie został ani sędzia, ani prokurator. Zacząłem od powołania Krajowej Rady Sądownictwa, która miała dać sędziom niezawisłość. Powołałem sądy apelacyjne, a Sąd Najwyższy stał się sądem kasacyjnym. Zlikwidowałem Prokuraturę Generalną i podporządkowałem ją ministerstwu sprawiedliwości. Przykrą sprawą była weryfikacja prokuratorów, byłem natomiast przeciwny weryfikacji sędziów. Uznałem, że to nic nie da,  bo trzeba by wszystkich zwolnić. Uważałem, że trzeba odsunąć tych nielicznych, najbardziej szkodliwych, którzy „zasłużyli się” w stanie wojennym i wcześniej.

Pana zastępca, prof. Adam Strzembosz, też był przeciwny weryfikacji sędziów, mówiąc, że środowisko ma dość siły, by samo się oczyścić. Czas pokazał, że Strzembosz się pomylił…


AB:
Strzembosz tak mówił, bo uważał, że weryfikacja sędziów podważy autorytet stanowiska sędziego.
 
Pierwsze posiedzenie rządu i…

AB: Przyszedł premier Tadeusz Mazowiecki i powiedział: „Panie i panowie, stoimy przed niepowtarzalną szansą stworzenia nowej rzeczywistości i od nas będzie zależeć, jak to zrobimy”. Mieliśmy wrażenie, że mamy nieprawdopodobne możliwości.  Byliśmy jedynym rządem bez opozycji w Sejmie.

Z tych Pana możliwości Rzeszów też skorzystał. Mamy na myśli utworzenie Sądu Apelacyjnego.


AB: No tak (śmiech). Sądów apelacyjnych miało być 10. Ale jak wytłumaczyć, że sąd apelacyjny będzie miał Rzeszów, a nie dwa razy większy Szczecin czy Bydgoszcz? Użyłem argumentu, że zrównoważony rozwój Polski wymaga, aby po prawej stronie Wisły powołać sądy apelacyjne w Białymstoku, Lublinie i właśnie Rzeszowie. Premier to zaakceptował. W 1990 r. 60 proc. kwoty na remonty w całym kraju przeznaczyłem tylko dla Sądu Okręgowego w Rzeszowie. Natychmiast była skarga do NIK. Opowiedziałem NIK-owi, że decyzja była zgodna z prawem, bo regulamin nie mówi nic o proporcjonalnym podziale pieniędzy. A w przyszłym roku pieniądze będą dzielone inaczej. I dano mi spokój.

Podobno posiedzenia rządu Mazowieckiego to były bardzo, bardzo długie narady. Absolutne zaprzeczenie dzisiejszych posiedzeń Rady Ministrów.


AB:Tak, to już zupełnie inny świat. Ja z tą nową formą sprawowania rządów spotkałem się, kiedy byłem prezesem ARiMR. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy zobaczyłem, że posiedzenia rządu trwają 2-3 godziny i żaden minister nie próbuje nawet dyskutować. W naszym gabinecie było zupełnie inaczej. Może dlatego, że to były początki?

A może to wynikało z charakteru premiera Mazowieckiego?


AB: Może. Posiedzenia zaczynały się we wtorki o godz. 14.  O godz. 19 była przerwa na kolację, 1-1,5 godz., a potem „druga runda”, która nie kończyła się wcześniej niż o 2 w nocy. Siedziałem pomiędzy minister Izabelą Cywińską i Henrykiem Samsonowiczem.
 
Czyli pomiędzy kulturą a edukacją.

AB: Tak (śmiech). Pamiętam takie zdarzenie, kiedy minister Krzysztof Skubiszewski, bardzo dystyngowany człowiek, podniósł rękę i powiedział: „Panie premierze, jutro z rana przyjmuję delegację zagraniczną i proszę o zwolnienie”. Premier na to: „No dobrze, ja to rozumiem”. Na to Jacek Kuroń do premiera: „Ty go zapytaj, o której godzinie on przyjmuje tę delegację”. Mazowiecki: „No dobrze. Panie ministrze, o której pan przyjmuje tę delegację?”. „O dwunastej”. Na to Kuroń: „O, proszę, dwunasta to u niego rano”. Ale Skubiszewski wstał i wyszedł.

Czy prace rządu były zdominowane przez problemy gospodarki?


AB: W dużej mierze. Właściwie każde posiedzenie zaczynało się od problemów gospodarczych.

Jak pan zapamiętał Leszka Balcerowicza? On był największym fighterem w rządzie?

AB:
Jeszcze bardziej dynamiczny od niego był Tadeusz Syryjczyk, minister przemysłu. Oni najwięcej mówili o problemach gospodarczych. Zresztą, dyskusje o gospodarce były nieraz na tak żenującym poziomie, że wstyd o tym mówić. Np. jest posiedzenie rządu, już ma być wprowadzona reforma Balcerowicza, a my dyskutujemy, ile ma kosztować dolar. Syryjczyk mówi: 10,5 tysiąca. Balcerowicz na to: nie, 13,5 tysiąca.

To były liczby z sufitu, czy poparte jakimiś analizami?


AB:
Prawdopodobnie mieli jakieś analizy. Cywińska do mnie: „A co to za różnica? I tak dolarów będzie ciągle brakować”. No to, jaką kwotę przyjmujemy? Balcerowicz na to: „To tajemnica, to będzie ogłoszone na początku roku, ale wtedy może być inflacja”. Dyskutowali bardzo dużo o zatrzymaniu inflacji. Mówię do Cywińskiej:, „Po jaką cholerę wprowadzają te sztywne ceny dolara?”. Cywińska na to: „Wiesz, może będzie się opłacało kupić trochę dolarów na początku roku”. O tej dyskusji zapomniałem. Do czasu. Miałem wtedy pożyczkę z banku na budowę domu. Kiedy w lutym dostałem kolejną ratę, okazało się, że wzrosła trzykrotnie. Później jeszcze zapytałem Cywińską: „Kupiłaś dolary?”. Odpowiedziała: „A gdzie tam”.
 
Albo pamiętam taką sytuację, to było około kwietnia 1990: tuż przed posiedzeniem rządu chodzi Syryjczyk po sali (bo on bardzo lubił dyskutować chodząc) i mówi do Balcerowicza: „Słuchaj, są złe objawy, przedsiębiorstwa państwowe nie upadają”. Balcerowicz na to: „No tak, tak, powinny upadać”. A Syryjczyk: „Zakładałem, że upadnie 40 proc. przedsiębiorstw, będzie chwilowy wzrost bezrobocia, ale pozostaną te gospodarczo uzasadnione”. Mówię do Cywińskiej: „Słyszysz, co on mówi? Martwi się, że nie upadają przedsiębiorstwa, że ludzie ciągle mają pracę. To co to jest?”. Zaczyna się posiedzenie rządu. Ktoś, bodajże Cywińska, mówi: „To może nam pan minister Syryjczyk wytłumaczy, co to za problem z tym, że przedsiębiorstwa nie upadają, a jego zdaniem powinny upadać”. A on na to: „Nie upadają, choć ich produkcja jest nieracjonalna i nie ma gdzie jej sprzedać, bo nie przewidzieliśmy, że będą żyć z wyprzedaży swojego majątku”.
Zaczęły się pierwsze dyskusje na temat prywatyzacji. Ktoś zapytał przytomnie: „A jak wyceniać te firmy?”. Na to Kuroń: „A po co je wyceniać? Sprzedaje się za tyle, za ile się da sprzedać”.
 
No proszę, socjalista, a mówił jak prawdziwy wolnorynkowiec.

AB: Samsonowicz przyznał wtedy rację Kuroniowi. Powiedział: „Racjonalnie mówi. Skoro nie ma kupca, to co mamy sprzedawać?”. Takie to były wtedy dyskusje.

Co Pan myśli o ówczesnym poziomie kultury politycznej w porównaniu z następnymi rządami i Sejmami?


AB: Tego się nie da porównać. W ogóle nie było agresji posłów wobec członków rządu, a dziś to jest na porządku dziennym. Było ogromne zaufanie do pracy rządu. Nie tylko społeczne, ale także ze strony Sejmu. Agresja narastała powoli.

Politykom „pomogły” tabloidy, gdzie nie liczy się merytoryczna dyskusja, tylko wzajemna „nawalanka”…

AB: Niestety, tak jest, i nad tym boleję.

Czy na posiedzeniu rządu Mazowieckiego oglądano słupki poparcia dla rządu?

AB: Nie. Nikt nad tym nie myślał. Zastanawiano się jedynie, jak społeczeństwo przyjmie pewne decyzje. To był inny czas. Podam przykład. Zrobiłem kilka rewizji nadzwyczajnych w sprawach naszych byłych pracowników MSZ, którzy po ogłoszeniu stanu wojennego zostali za granicą i wobec których zostały orzeczone wyroki śmierci za to, że niby zdradzili kraj. M.in. zaskarżyłem wyrok niejakiego pana Muchy, który w 1981 r. był pułkownikiem wojska i został w Kanadzie. Sprawa była prosta, ci ludzie zostali uniewinnieni. Któregoś dnia sekretarka informuje, że dzwoni z Kanady pan Mucha i chce mi osobiście podziękować. Mucha powiedział, że chce mi przesłać list faksem. Ja na to: „Ale w ministerstwie nie mamy faksu”. Mucha zdziwił się: „Co pan opowiada? To ja panu przywiozę faks”. Za miesiąc, a była to połowa 1990 r., przyjechał do Polski i przywiózł faks. To był pierwszy faks w ministerstwie. Więc co my mówimy o jakimś PR-ze?

W 2007 r. wycofał się Pan z polityki. Czuł się pan zmęczony?


AB: Miałem już dość polityki. A teraz jest mi dobrze. Nikt mi nie zagląda do kieszeni, nie sprawdza, z kim się spotykam. Wykonuję zawód, który lubię.

Ale był Pan ministrem, posłem, senatorem, prezesem, który tytuł jest Panu najbliższy?


AB: Opowiem anegdotę z ostatniego posiedzenia rządu. Premier po przegranych wyborach prezydenckich przyszedł i powiedział: „Nie mam moralnego prawa kierować rządem”. Odezwał się Kuroń: „To człowiek zapieprzał 14 godzin na dobę i co z tego ma?”. Na to minister Skubiszewski: „Panie ministrze, w dyplomacji jest taki zwyczaj, że jeżeli ktoś przynajmniej przez 6 miesięcy był premierem, ministrem czy ambasadorem, zachowuje ten tytuł do końca życia”.

Jak więc mamy się z Panem pożegnać?

 
AB: Panie mecenasie. Teraz jestem znów adwokatem.

Panie mecenasie, dziękujemy za rozmowę.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy