Reklama

Ludzie

Piotr Pustelnik: na ośmiotysięczniki już nie wrócę

Z Piotrem Pustelnikiem, himalaistą, zdobywcą Korony Himalajów i Karakorum, rozmawiają Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 26.04.2013
3701_piotr_pustelnik_2
Share
Udostępnij
Piotr Pustelnik – doktor inżynierii chemicznej, himalaista. Jako trzeci Polak – po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim – zdobył Koronę Himalajów i Karakorum, czyli wszystkie 14 szczytów o wysokości powyżej 8 tys. m n.p.m. Zaczął się wspinać w Himalajach stosunkowo późno: pierwszy ośmiotysięcznik – Gaszerbrum II – zdobył  19 lipca 1990 r., tydzień po 39. urodzinach. Zdobycie Korony zajęło mu prawie 20 lat: na ostatni ośmiotysięcznik – Annapurnę – wszedł 27 kwietnia 2010 r. Był redaktorem naczelnym miesięcznika górskiego „n.p.m”. W 2007 r., podczas Explorers Festival w Łodzi,  został nagrodzony nagrodą Explorera, którą nagradza się światowe znakomitości w dziedzinie eksploracji. W 2011 r. otrzymał „Super Kolosa 2010” za zdobycie Korony Himalajów i Karakorum. Na co dzień pracownik BRE Banku i Politechniki Łódzkiej. Mieszka w Łodzi. 
 
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: W 2010 r. wszedł Pan na Annapurnę – ostatni brakujący szczyt do Korony Himalajów i Karakorum. Powiedział Pan wtedy, że definitywnie skończył Pan z ośmiotysięcznikami. Pozostał Pan wierny tej obietnicy?

Piotr Pustelnik: Jak najbardziej. Na ośmiotysięczniki już nie wrócę. 
 
Dlaczego?
 
Ten rozdział w moim życiu został zamknięty. Nie chcę już więcej wspinać się po tak wysokich górach, zrealizowałem swój cel. Poza tym jestem już w takim wieku, że pewnie stanowiłbym zagrożenie dla swoich partnerów, więc nie miałoby to najmniejszego sensu. 

Czym Pan się zajmował w ciągu ostatnich trzech lat?
 
Nie było to nic specjalnego. Po dwudziestu kilku latach bardzo intensywnej działalności organizm w sposób naturalny potrzebuje relaksacji. Postawienia wielu spraw – w tym osobistych i zawodowych – na nogach, a nie na głowie. Pojechałem do Nepalu na górę prawie siedmiotysięczną, ale cały team nam się pochorował, więc musieliśmy wrócić. W tym roku byłem w Afryce na Mount Kenya i Kilimandżaro, więc widać, że to już nie są te rewiry co kiedyś. Trochę to wygląda tak, jakbym chciał zdobyć Koronę Ziemi, ale ja się w ogóle tym nie emocjonuję. To są góry, na które mnie stać i które zajmują mi tyle czasu, ile mogę na nie poświęcić.

Największy opór w Himalajach stawiała Panu Annapurna, którą zdobył Pan za piątą próbą…

Moi koledzy śmieją się, że  na Annapurnie zacząłem od najtrudniejszej ściany, a skończyłem na najłatwiejszej, podczas gdy powinienem zrobić odwrotnie. Ale to też miało swój sens, ponieważ przeszedłem praktycznie cały masyw Annapurny, wszystkie możliwe drogi i ściany. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. 

Na ten szczyt kazał Panu wracać „syndrom niedokończonego zadania”?
 
(śmiech) Rzeczywiście, trochę bolało mnie, że skończyłem na trzynastu ośmiotysięcznikach, a czternasty nie chce się poddać. Choć postawiłem sobie granicę: powiedziałem, że w 2010 r. jadę ostatni raz w Himalaje.

I odpuściłby Pan Annapurnę nawet gdyby nie udało się na nią wejść?
 
Nawet wtedy. Na całe szczęście się udało.

Który z ośmiotysięczników jest Pana ukochaną, najpiękniejszą – Pana zdaniem – górą?
 
K2. Z każdej strony jest piękna, monumentalna. Taka klasyczna piramida, czyli coś, co od tysięcy lat ludzie uważali za synonim piękna.

Himalaiści nie są samobójcami, idą po to, by wrócić szczęśliwie. Ale muszą mieć  przecież z tyłu głowy myśl, że tragedie są niejako wpisane w to, co robią.
 
Oczywiście, nikt nie zakłada, że zginie, każdy idzie po to, żeby ta przygoda skończyła się dla niego dobrze. Tak jak skoczkowie narciarscy, którzy zaczynają na skoczniach 20-metrowych i kończą na 200-metrowych, my również stopniowo oswajamy się z ryzykiem i zagrożeniem. Góry najwyższe – przynajmniej tak było w moim pokoleniu – stanowiły zawsze ostatni etap. Tam człowiek kumulował wszystkie umiejętności, które nabył wcześniej na skałkach, w Tatrach, Alpach itd. Ryzyka i zagrożeń nie da się zminimalizować do zera. Ale można przynajmniej starać się je ograniczyć.
 
Co człowieka pcha w góry? George Mallory, zapytany, dlaczego chce się wspiąć na jakiś szczyt, miał odpowiedzieć: „bo tam jest”.

Jest w tej odpowiedzi esencjonalność na potrzeby was, dziennikarzy, natomiast można też odpowiedzieć inaczej: w góry chodzimy dlatego, że ten typ emocji, doznań, wrażeń najbardziej nam odpowiada. Jedni lubią plażę, inni morze, a ja lubię góry. To „lubię” jest przez duże „L”.
 
Co się czuje po wejściu na szczyt?
 
Nie ma stałego, uniwersalnego zestawu uczuć. Bez wątpienia czuje się ulgę, satysfakcję i spełnienie. Przy czym ja przed Himalajami spędziłem tyle lat w niższych górach, że miałem świadomość, iż wejście na górę – każdą górę – to dopiero połowa drogi. I to nawet ta łatwiejsza. Nigdy nie odczuwałem na szczycie triumfalizmu. Raczej była to refleksja, że skończyłem pewien etap, że po chwili satysfakcji, w której skonsumuję doznania estetyczne związane z widokiem z tej góry, muszę znowu skoncentrować wszystkie swoje siły i umiejętności na zejściu, że nie mogę poddać się euforii, rozluźnieniu, bo to się może skończyć incydentem, który może zagrozić życiu.

Jak długo przebywają himalaiści na szczycie?
 
Nie pamiętam, bym na wierzchołku ośmiotysięcznika był dłużej niż 10-15 minut. Najkrócej byłem na Evereście, bo mój partner – Rysiek Pawłowski – dotarł tam 40 minut przede mną i trochę zmarzł, ale czekał na mnie. Powiedział wtedy: „słuchaj, ja już jestem zmarznięty, więc rób szybko te zdjęcia i schodzimy”. A ja miałem 5 minut swojego szczęścia na tej górze. Jest to „eksplozja satysfakcji”, która musi być bardzo szybko zgaszona. Ja bym to porównał do wybuchu granatu. 

Czy żywioł na szczycie przeszkadza w kontemplowaniu widoków?
 
Nie ma żadnego żywiołu, który przeszkadza w kontemplowaniu. Tam jest wyłącznie cisza i niebiański spokój. To jest dla nas takie niebo. Jesteśmy w tym niebie przez parę chwil, po czym schodzimy z powrotem na ziemię. W zasadzie na każdym wierzchołku – z nielicznymi wyjątkami, gdy panowała mgła i trochę zacinał śnieg – stawałem przy pięknej pogodzie i miałem pełną paletę wszelkich możliwych doznań. Miałem więc możliwość zaspokoić swoje estetyczne wymagania, a potem po prostu trzeba było się zwijać i wracać, bo czas gonił. Innymi słowy, kończyły się emocje, zaczynał się racjonalizm.
 
Czy Pana racjonalne podejście do każdej sytuacji w górach i niechęć do ryzykowania życiem ma związek z faktem, że był Pan już dojrzałym, 39-letnim mężczyzną, gdy zdobył swój pierwszy ośmiotysięcznik, i 59-latkiem, gdy wchodził na ostatni?

Gdy zdobywałem swój ostatni ośmiotysięcznik byłem już człowiekiem przejrzałym (śmiech). Dojrzałość wiekowa wyszła mi akurat na zdrowie. Bagaż doświadczeń, który zebrałem wcześniej, spowodował, że w Himalajach wielokrotnie udało mi się uniknąć nieszczęść. Uniknąłem też nadmiernie emocjonalnego i ambicjonalnego traktowania wejścia na każdy szczyt. Niestety, zwykle to nadmiar ambicji sprawia, że ludzie popełniają błędy. Gdy emocje górują nad racjonalizmem, zaczynają się problemy.
 
O ten racjonalizm chcemy zapytać Pana także w takim oto kontekście: wchodząc na Mount Everest, miał Pan szansę zapisać się w historii himalaizmu jako najstarszy wspinacz, który dokonał tego bez użycia tlenu. Nie uległ Pan jednak tej pokusie.

Przed wyjazdem na Everest dokładnie przejrzałem wszystkie statystyki i rzeczywiście wychodziło z nich, że w wieku 44 lat byłbym najstarszym człowiekiem, który wyszedł na tę górę bez tlenu. Jednak w ogóle mi to nie imponowało. Całe życie wyznawałem zasadę, że góry są ważną treścią mego życia i wielkim szczęściem, ale życie jest szczęściem największym. Ja życia w górach nie chciałem stracić.
 
Nie tylko o racjonalizmie mawia Pan często w kontekście gór. Także o swoim tchórzostwie, ale to już chyba kokieteria…

Niektórzy za tchórzostwo uważają wycofanie się spod szczytu góry. Ja uważam, że to nie tchórzostwo, ale obiektywna ocena swoich możliwości w danej chwili i miejscu. Dla mnie racjonalna ocena sytuacji zawsze pozostaje najważniejsza.
 
Bardzo dużo mówimy o racjonalnym podejściu do wspinania, ale nie przeszkadza to Panu emocjonalnie, wręcz uczuciowo, mówić o każdej z gór, na którą Pan wszedł. 

Wyczyn sportowy w wysokich górach nigdy nie miał dla mnie większego znaczenia. Zależało mi na estetyzmie tego sportu. Obok estetyki równie ważny jest mistycyzm, personifikowanie krajobrazu, świata, który istnieje. Stąd porównania do istoty rozumnej, z którą można podjąć dialog.
 
Pan podejmował dialog z górami, na które wchodził?

Miałem taki okres w życiu, gdy podejmowałem dialogi z górą, ale ona nie za bardzo mnie słuchała i zwątpiłem w to (śmiech). Ale bez wątpienia budzi się w człowieku ciągota do takiego sposobu myślenia.
 
Czy niechęć do eskalowania ryzyka była źródłem Pańskiej niechęci do wspinania się w zimie? Powiedział Pan kiedyś, że zimowe wejścia to „bezsensowne poszukiwanie odmrożeń”. 

Uważałem, że współczynnik sukcesu w zimie jest znikomy. To, że paru polskim wyprawom udało się o tej porze roku wejść na ośmiotysięczniki, jest szczęściem, a nie zasadą. Normalnie w górach wysokich w zimie panują takie warunki, że nie ma jeszcze takiej technologii, która by pozwoliła człowiekowi uniezależnić się od nich. Albo po prostu, powiem zwyczajnie: ze zwykłego lenistwa nie chciało mi się siedzieć 2-3 miesiące w bazie, w totalnym zimnie. Ja się tylko nazywam Pustelnik, ale proszę mi wierzyć, że nie unikam towarzystwa i samotność w bazie była dla mnie rzeczą niefajną. Nie widziałem jakoś siebie w tym zimnie i w tych długich okresach oczekiwania. Raz w życiu spędziłem październik i pół listopada pod Makalu i stwierdziłem, że to jest coś, czego chyba nie chcę w życiu robić. Mam wielki szacunek dla ludzi, którzy się na to decydują, chylę przed nimi czoło, ale niektórzy są do czegoś stworzeni, a inni nie.
 
Co się robi podczas tak długiego oczekiwania w bazie?

Jest trochę jak w więzieniu: rano spędzają człowieka na śniadanie, potem „spacerniak”, czyli trzeba sobie trochę pochodzić, by śniadanie się dobrze ułożyło, a jak się człowiek zmęczy, to idzie poczytać książkę lub posłuchać muzyki. I tak do lunchu. Po lunchu znowu „spacerniak”, znowu muzyka lub pogaduchy, następnie obiad. Wieczorem to samo. I kładziemy się spać. „Zabijanie czasu” przez lekturę, muzykę, rozmowy z ludźmi. Nie ma specjalnie wielkich możliwości, bo  ciągle mamy do czynienia z tym samym zestawem ludzi. Jesteśmy jak parostatek na oceanie.

Po przeczytaniu wspomnień kilku himalaistów odnosimy wrażenie, że w górach jakby inaczej płynął czas. Tu, „na nizinach”, trudno sobie wyobrazić, że można czekać bezczynnie kilka dni w malutkim namiocie na zmianę pogody.

Nie, nie, to wszystko trzeba trochę odczarować. To nie jest tak, że my mamy w sobie pierwiastek masochizmu. Jeśli pogoda jest niedobra, to schodzi się w stronę wygód, czyli do bazy. W obozach siedzi się tylko wtedy, gdy jest szansa na pójście do góry lub nie ma szansy na zejście w dół. Wtedy rzeczywiście jest gorzej, bo nie ma tych „atrakcji”, które są w bazie. Nie ma książek, płyt, jest tylko partner w namiocie i obowiązki: ugotowanie herbaty, ugotowanie obiadu, odśnieżenie namiotu, wysuszenie rzeczy, i tak w kółko Macieju. I leżenie, leżenie, leżenie… Od czasu do czasu ludzie wstają, bo gdy się cały czas leży, to błędnik dostaje wariacji. Ale – powtarzam – podstawowa zasada jest taka, że gdy nie ma możliwości pójścia do góry, wracamy z powrotem do bazy.
 
Czy na 8 tys. metrów trudnością jest prawie wszystko, choćby zapięcie kurtki czy napicie się herbaty?

Nie. Ludzie, którzy mówią, że na tej wysokości mają odmienny stan świadomości, być może powinni wspinać się w niższych górach. Zdecydowanie polemizuję ze stwierdzeniami, że na wysokości 8 tys. metrów mózg wspinaczy pracuje inaczej, nieracjonalnie, że nie jest w stanie oceniać sytuacji i zachowań. To nieprawda. Problemy są trochę inne: człowiek nie może spać, nawet z tlenem, szybko się męczy, ma obniżone łaknienie, wszystkie ruchy są wolniejsze, ale w dalszym ciągu musi się ubrać, musi założyć raki, być przytomny i mieć świadomość, co robi i w jakiej kolejności. Nie uważajmy, że ludzie na wysokości 8 tys. metrów nie potrafią ocenić sytuacji. Potrafią. Tylko nie zawsze są to dobre oceny.  
 
Co jest potrzebne do tego, by związać się z kimś liną?
 
Absolutne zaufanie. Inaczej to nie ma najmniejszego sensu. Nie może być żadnej niepewności wynikającej z tego, że nie znam tego faceta. Na wyprawach, w których uczestniczyłem, w 99 proc. przypadków znałem tych ludzi bardzo dobrze. Wiedziałem, czego mogę od nich oczekiwać, znałem ich umiejętności. Dlatego mogliśmy się związać i razem iść. Nie miałem takiej sytuacji, żebym związał się i wybrał na trudny szczyt z kimś, kogo pierwszy raz widziałem. Unikałem takich sytuacji jak ognia. Raz tylko byłem na Kanczendzondze z ludźmi, których znałem średnio, ale było OK. Jak mawiają Niemcy, „einmal ist keinmal”. Raz może się przydarzyć. 
 
Nieznajomość partnerów jest dużym problemem szczególnie podczas wypraw komercyjnych. Czy dlatego Pan takich wypraw zawsze unikał? 

Tak. Kierowanie takimi wyprawami to bardzo odpowiedzialne zadanie i ta odpowiedzialność spadałaby wyłącznie na mnie. To nie jest tak, że kierownik wyprawy jest odpowiedzialny tylko przed „Bogiem i historią”. Jest on odpowiedzialny także przed członkami wyprawy, ich bliskimi i samym sobą. Dlatego nie byłbym w stanie organizować wypraw komercyjnych, gdzie musiałbym prowadzić ludzi, o których nic nie wiem. Podczas takich wypraw zażywałbym ogromne ilości środków uspokajających.

Co najmniej dwukrotnie wycofywał się Pan spod szczytu, by ratować życie innego uczestnika wyprawy. Choćby na Annapurnie w 2006 r., kiedy z Piotrem Morawskim zawróciliście ze wschodniego wierzchołka, sprowadzając chorego i niewidzącego alpinistę z Tybetu…

Tak było. Ale przewrotnie powiem, że ratowanie czyjegoś życia w górach jest nieszczęściem, bo jest to ryzyko dla ratowanego i ratujących. Jeśli jednak taka sytuacja się zdarzy, nie wolno uciekać, bo to jest moralne tchórzostwo. Nie mógłbym żyć spokojnie ze świadomością, że mogłem coś zrobić, może nawet niekoniecznie uratować komuś życie, ale chociaż zareagować, i tego nie zrobiłem. 
 
Ale czy zawsze i na ile skutecznie można pomóc drugiemu człowiekowi w górach? Nawiązujemy  do tego, co stało się w 1992 r. na Kanczendzondze, gdy na wysokości ponad 8200 m n.p.m. Carlos Carsolio spotkał Wandę Rutkiewicz, która bez sprzętu biwakowego chciała przeczekać noc i atakować szczyt następnego dnia. Obydwoje wiedzieli, że to jest dramatyczna sytuacja. A jednak Carsolio zostawił ją w tamtym miejscu…

Carlos Carsolio uszanował decyzję Wandy Rutkiewicz i nie wyobrażam sobie, by mógł ją stamtąd zgonić, Wanda była bowiem upartą osobą. Ale gdyby się z nią choć trochę poszamotał, to być może coś by wskórał. Czasami warto kogoś usiłować zmusić do zmiany decyzji, a nie tylko uprzejmie się na nią zgodzić. Warto potrząsnąć człowiekiem, nawet jeśli to nie odniesie się sukcesu, tylko po to, by mu uświadomić, że jest inne rozwiązanie niż to, do którego się przyzwyczaił.
 
W 2002 r. podczas wyprawy zdarzył się taki przypadek, że dwójka ludzi dochodziła do przełęczy pod Makalula i rozdzieliła się. Jedna osoba postanowiła tam zabiwakować, a druga się na to uprzejmie zgodziła i sama zeszła w dół. Człowiek na biwaku zmarł. Byłem w tym czasie w bazie i jestem święcie przekonany, że gdybym tam był ja lub moi koledzy, to byśmy tym facetem tak długo trzęśli, aż coś byśmy z niego wykrzesali: albo zszedłby w dół, albo pomoglibyśmy mu założyć biwak w takim miejscu i w taki sposób, żebyśmy mieli spokojne sumienie, że on tę noc przetrzyma, a nie zostawilibyśmy faceta siedzącego na kamieniu, przy zbliżającym się zmierzchu. Rano znaleziono go na tym samym kamieniu z nierozpakowanym plecakiem. Dla mnie ta historia pokazuje, jakie są skutki zaniechania i nadmiernej uprzejmości. Czasem myślę, że gdyby Carlos potrzasnął Wandą, to może by się obraziła, trochę porzucała „mięsem”, ale może poszłaby z nim na dół. Żadna góra nie jest warta tego, by zostać na niej na zawsze. Martwi bohaterowie w górach nie są żadnymi bohaterami. Zawsze można coś zrobić. Nie zawsze można uratować człowiekowi życie, bo czasami zwyczajnie się nie da, ale zachowanie pewnych odruchów człowieczeństwa, nawet gdyby trzeba było ryzykować własne życie, jest konieczne. Czy ktoś, mając w namiocie człowieka, który jest sprawny, ale nie widzi (takiego miałem na Annapurnie), byłby w stanie ubrać się, wyjść z namiotu i zostawić go bez opieki? W takich przypadkach zakładam, że 99 osób na 100 powiedziałoby, że nie.  
 
A jednak całkiem niedawno amerykańscy wspinacze zostawili swojego kolegę z obrzękiem mózgu. Zdobyli szczyt i dopiero wtedy sprowadzili go na dół. Na szczęście przeżył…

Było to zachowanie nieetyczne i naprawdę nie rozumiem, dlaczego zostali później nominowani do nagrody Złotego Czekana. To bardzo źle świadczy o komisji, która ich nominowała. To jest pokazanie ludziom, że w górach wartości etyczne są nieistotne, że najważniejszy jest wyczyn sportowy. Dla mnie to jest nie do przyjęcia.
 
Wróćmy do himalaizmu zimowego. Statystyki mówią, że zimą zostało zdobytych 12 z 14 ośmiotysięczników, z czego 10 zdobyli jako pierwsi Polacy. To niewątpliwie nasz wielki sukces. Skąd w Polakach wzięło się zamiłowanie do podnoszenia i tak bardzo wysoko ustawionej poprzeczki? 

Zimowe wspinanie w Himalajach wymyślił Andrzej Zawada. Przetarł pierwsze ścieżki, wychodził pierwsze pozwolenia. Może dlatego, że śmietanka ze zdobywania niezdobytych jeszcze szczytów była już rozdzielona pomiędzy inne nacje. W tym czasie, kiedy my byliśmy za żelazną kurtyną, cały świat zdobywał Himalaje. Wtedy Andrzej wymyślił, że można zdobyć jeszcze raz to samo, tylko w zimie. Na początku nam świetnie szło, bo to pokolenie, które komunizmu latach osiemdziesiątych weszło w Himalaje, „wymiatało” wszystko. To było fantastyczne, absolutnie unikalne pokolenie. Teraz – za sprawą pieniędzy, bo polski himalaizm zimowy to otwarta skrzynia z pieniędzmi –  ludzie szybciej się decydują, by na taką zimową wyprawę pojechać. Inną sprawą jest to, czy to jest drużyna pierwszo-, drugo- czy trzecioligowa. Mieliśmy kiedyś w Himalajach ekipę na kształt „Orłów Górskiego”. To byli ludzie, którzy byli w stanie zdobyć mistrzostwo świata w himalaizmie. Teraz w moim odczuciu mamy drużynę, która być może awansuje do finałów mistrzostw świata, ale pierwszych skrzypiec już nie gramy. Natomiast himalaizm zimowy ludziom, którzy normalnie musieliby szukać bardzo długo i czasami bez skutku funduszy na wyprawę, daje szansę, by wyjechać i się sprawdzić. 
 
Na mało znane nazwiska sponsorzy nie „polecą”. A tak mniej znani wspinacze mogą popróbować swych sił u boku bardziej doświadczonych kolegów.

Dokładnie tak to działa. 
 
Jednak odnosimy wrażenie, że w polskim himalaizmie powstała wyrwa pokoleniowa. Są starsi mistrzowie, sześćdziesięciolatkowie jak Anna Czerwińska, Pan, Krzysztof Wielicki, Ryszard Pawłowski czy nieżyjący już Jerzy Kukuczka i Wanda Rutkiewicz, są trzydziestokilkulatkowie, a nie ma tych „pomiędzy”. 
 
Rzeczywiście, nie ma. Trudno oczekiwać, by w każdym pokoleniu pojawiali się tacy ludzie jak Wanda czy Krzysiek Wielicki. Ci ludzie, którzy zajęli się alpinizmem pół pokolenia po nas, zajęli się wspinaniem na dużych ścianach w górach średnich. Mieliśmy zespół na światowym poziomie: Janusz Gołąb, Staszek Piecuch i Grzegorz Skorek. Ten „dream team” działał przez wiele lat, lecz rozleciał się po śmierci Grzesia Skorka. Janusz Gołąb wrócił po wielu latach w duże góry. Z dobrym skutkiem, bo wszedł na Gaszerbrum I w zimie. Natomiast bez wątpienia nie jest to dla Janusza główny cel. Jego interesuje uprawianie alpinizmu sensu stricto. Himalaizm jest natomiast tym typem uprawiania alpinizmu, w którym umiejętności techniczne liczą się mniej, a bardziej liczy się wydolność, wytrzymałość, umiejętność przetrwania. Mieliśmy znakomitych alpinistów, ale nie od tego. Natomiast teraz Artur Hajzer próbuje zgromadzić szerokie spektrum ludzi z różnymi życiorysami wspinaczkowymi. Młodych i troszkę starszych. Jak na razie znalazł jeden talent…
 
Adama Bieleckiego?
 
Tak. To jest człowiek, który ma nadnaturalną wydolność.
 
Już bywa porównywany do Kukuczki.
 
Jurek był przede wszystkim fantastycznym alpinistą, a – jeśli dobrze pamiętam – Adam Bielecki jeszcze nic w alpinizmie nie pokazał. Tak więc to porównywanie jest nieuprawnione. Natomiast bez wątpienia Bielecki ma predyspozycje do tego, by kiedyś być takim człowiekiem jak Kukuczka. Ale jeszcze musi sporo nad sobą pracować.
 
Co stanie się po marcowej tragedii na Broad Peak z programem „Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015”?

To pytanie nie do mnie, lecz do szefa programu – Artura Hajzera. Ja, tak jak Państwo, patrzę jedynie na objawy zewnętrzne. A są one takie, że tydzień po konferencji prasowej, na której omawiano wyprawę na Broad Peak, pojechała wyprawa na Dhaulagiri. Czyli nic się nie zmieniło, program funkcjonuje dalej. 
 
A – Pana zdaniem – wyprawa na Dhaulagiri nie powinna była pojechać? 

O to proszę pytać Artura. Nie sądzę, żeby w tym programie istniało takie pojęcie jak żałoba.
 
W 2010 r. stanął Pan na swoim ostatnim ośmiotysięczniku wspólnie z Kingą Baranowską. Od kilku dni Kinga jest na wyprawie, której celem jest wejście na Makalu. Jak Pan ocenia jej szanse, by jako pierwsza Polka zdobyła Koronę Himalajów i Karakorum? 

Bardzo wysoko. Ma do tego bardzo dobre predyspozycje. 
 
I sądzi Pan, że na ostatnim szczycie będzie jej towarzyszył taki sam tabun dziennikarzy i fotoreporterów, jak Koreance Oh Eun-Sun, która wspinając się m.in. z Panem, zdobywała swoją Koronę Himalajów?

(śmiech) Nie życzę jej tego. Koreanka zawracała spod wierzchołka, bo telewizja nie miała czasu antenowego, i musiała wchodzić jeszcze raz. Sądzę, że Kindze na takiej sławie online nie zależy. Ale o tym będziemy mówić, gdy będzie wchodziła na swój ostatni ośmiotysięcznik. Na razie mocno trzymajmy za nią kciuki.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy