Reklama

Ludzie

Ekonomista o stawce minimalnej: mniej umów zleceń, więcej etatów ?

Z dr. Arturem Chmajem, ekonomistą, dyrektorem Centrum Innowacji i Przedsiębiorczości Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 08.07.2016
28195_resize.php
Share
Udostępnij
Jaromir Kwiatkowski: Sejm przyjął w czwartek ustawę o minimalnej stawce godzinowej dla zatrudnionych na umowę zlecenie i na tzw. samozatrudnienie. Ustawa trafi jeszcze do Senatu i wróci do Sejmu oraz będzie czekać na podpis prezydenta, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa można zakładać, że stanie się obowiązującym prawem. Co to będzie oznaczać? Dla pracowników – podwyżkę zarobków, z czego zapewne się ucieszą…

Dr Artur Chmaj: Zgadza się. Osoba, która na tej decyzji skorzysta, czyli będzie miała zagwarantowaną taką stawkę minimalną, z pewnością temu przyklaśnie.

Ale jest też druga strona medalu. Już słyszałem komentarze pracodawców, zwłaszcza tych z sektora MSP, którzy obawiają się, że ich nie będzie stać na płacenie tak wysokich stawek minimalnych i – pół żartem, pół serio – mówią, że przeniosą firmy za granicę albo na Marsa.

Przepisy o stawce minimalnej – gdy zaczną obowiązywać – postawią  pracodawców trochę pod ścianą. Oni nie mają wielkiego wyboru. Przeniesienie firmy, zwłaszcza małej i średniej, za granicę, nie jest rzeczą prostą, a poza tym wcale nie musi oznaczać ucieczki od problemu, jakim jest wyższa stawka minimalna. Można liczyć na częściowe wypełnienie luki, która powstałaby na rynku pracy, przez cudzoziemców. Tylko, że z tymi cudzoziemcami też jest problem, bo oni nie garną się do pracy w Polsce; chcą raczej pracować w Niemczech czy innych bogatszych krajach zachodnich. Wiadomo, że są takie zawody, gdzie w Polsce tę lukę wypełniają Ukraińcy bądź Ukrainki, ale to i tak nie rozwiąże problemu, bo skala emigracji zarobkowej ze Wschodu nie jest aż taka duża. Do tego dochodzi problem, że rośnie w Polsce liczba profesji, w których w ogóle ciężko znaleźć pracownika, bo Polacy nie chcą tych zajęć wykonywać, choć robią to chętnie w Anglii, Niemczech czy Stanach Zjednoczonych. To jest przeciwwaga – mimo wszystko presja na wzrost wynagrodzeń od jakiegoś czasu się w Polsce uwidacznia. I choć rynek pracy nadal nie jest zbilansowany, to pracodawcy dość często zwracają uwagę na kłopot ze znalezieniem pracownika. 

Czy pracownicy nie powinni się obawiać, że wprawdzie więcej zarobią, ale  zaraz tę podwyżkę oddadzą, bo pracodawcy – chcąc sobie zrekompensować wyższą stawkę minimalną – podniosą ceny?

Jest to możliwe, choć w Polsce nie ma specjalnie sprzyjających warunków do podwyższania cen. Tylko na niektórych rynkach obserwujemy koniec deflacji i wzrost cen np. żywności. Myślę, że to nie jest duży problem. Podejrzewam, że część pracodawców – którzy dotychczas funkcjonowali na pograniczu rentowności, gdzie koszty pracy były „języczkiem u wagi”, mającym duży wpływ na decyzję, czy kontynuować działalność gospodarczą, czy nie – może stanąć przed dylematem: redukcja zatrudnienia czy jego substytucja przez cudzoziemców, o czym już mówiliśmy. Z drugiej strony, jeżeli pracodawca chce się utrzymać na rynku z jakimś poziomem produkcji, handlu czy usług, to nie ma zbyt wielu alternatyw, bo pracownik musi dostać tę stawkę minimalną, choć to może zaciskać pętlę na szyi pracodawcy. Jestem jednak optymistą. Nie ma w Polsce takich warunków prawnych, z którymi pracodawcy nie byliby w stanie sobie poradzić, dostosować się, zaadaptować, nie mówię – obejść, bo w odniesieniu do płacy jest to coś, czego sam nie lubię, bo nie lubię być oszukiwany czy wykorzystywany. Na pewno potrzebna jest wiara w przedsiębiorców, że dadzą radę. W tym sensie, że skoro zmienia się jakiś element w łamigłówce ekonomicznej, to oni jednak znajdą jakieś rozwiązanie, tak jak znajdowali przez ostatnie 27 lat przy dużo trudniejszych problemach. Myślę więc, że i ten problem jest do pokonania.

Stawka minimalna 12 zł dotyczy – jak wspomnieliśmy na początku – zatrudnionych na umowie zlecenie i na tzw. samozatrudnienie. Czy – Pana zdaniem – intencją ustawodawcy była ich ochrona, wynikająca z faktu, że nie mają takiego bezpieczeństwa zatrudnienia, jakie jest na etacie? Bo zlecenie – dziś jest, a jutro nie ma. A w umowie o pracę jest przynajmniej okres wypowiedzenia.

Odpowiadając, powołam się na rozmowę z przedsiębiorcą z Rzeszowa, który zatrudnia kilkunastu pracowników. Nie dotyczyła ona sytuacji bieżącej, bo miała miejsce ponad rok temu, ale warto ją przytoczyć. W momencie, kiedy zaczęło się mówić, iż będzie presja na to, by zlikwidować umowy śmieciowe, sam zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej by było zatrudnić tych ludzi na umowach o pracę, bo wtedy zniknąłby problem wynagrodzenia „pod stołem”. Pracownik zatrudniony na umowę zlecenie często oficjalnie jest opłacany na kwotę uwidocznioną w umowie, natomiast drugą część dostaje w kopercie. Wiemy doskonale o tym, że w Polsce w tej materii szara strefa jest zjawiskiem może nie powszechnym, ale częstym. Ten przedsiębiorca zaczął więc rozważać, co się dla niego w pełnym rachunku ekonomicznym opłaca i czy nie jest jednak lepszym rozwiązaniem zatrudnienie pracowników na umowę o pracę z wszystkimi dobrodziejstwami etatu w porównaniu z umową cywilnoprawną. A jako argument dodatkowy, który go skłania do rozważenia, czy nie zatrudnić ludzi na etaty, podał, że umowa o pracę bardziej zwiąże pracowników z firmą; będą bardziej oddani, lojalni, bo dostaną od losu coś ekstra, czego nie ma w przypadku umowy zlecenia. Jednak etat to etat i on traktował te etaty jako skierowaną do pracowników zachętę do pozostania w firmie na dłużej.

Sądzi Pan, że podniesienie minimalnej stawki godzinowej – gdy już się stanie prawem – może skłonić pracodawców do częstszego zatrudniania na etatach, a nie na umowy cywilnoprawne?

Może. Proszę zauważyć, że argumentem przeciw zatrudnianiu na umowę o pracę, którego używali pracodawcy, było pokazywanie, że etat z punktu widzenia firmy wiąże się od razu z pewnym poziomem kosztów, a tańszą formą zatrudnienia są umowy cywilnoprawne. Jeżeli więc koszt umowy cywilnoprawnej rośnie, to korzyść wynikająca z tej formy zatrudnienia – w porównaniu z umową o pracę – zmniejsza się. W takiej sytuacji pracodawca być może chętniej rozważy alternatywę w postaci zatrudnienia etatowego. Może z punktu widzenia polityki gospodarczej państwa – której nie mamy, ale próbujemy ją określić – jest to jakiś pomysł. Skoro nie da się administracyjnie zmusić pracodawców, by nie zatrudniali na umowy śmieciowe, tylko na etaty, to trzeba to zrobić przy użyciu bodźca ekonomicznego. A takim bodźcem jest podniesienie minimalnej stawki za godzinę.

Od jednego z przedsiębiorców z sektora MSP usłyszałem: chętnie płaciłbym pracownikom więcej, ale niech państwo nie zdziera ze mnie tak wysokiego haraczu, zwłaszcza na ZUS.

Pracodawcy liczą pewne rzeczy inaczej niż patrzy na to opinia publiczna. My ekscytujemy się wysokością minimalnej stawki na umowach cywilnoprawnych, próbujemy ją porównać ze stawkami w pracy etatowej. Ale dla pracodawcy to nie jest kwestia tylko tych 12 zł za godzinę, lecz wszystkich składników płacy i elementów okołopłacowych. Pracodawcy często tak balansują, żeby mieć mniej obciążeń, natomiast przy presji ekonomicznej na podwyższanie wynagrodzeń zaczną się zastanawiać, co im się bardziej opłaci. Jestem przekonany, że wybiorą mądrze.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy