Reklama

Ludzie

Lepiej wymyślać “apki” niż siedzieć na garnuszku u rodziców

Z Magdaleną Jagiełło-Szostak, członkiem zarządu Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A., rozmawia Alina Bosak
Dodano: 06.05.2016
26795_0K3A2094
Share
Udostępnij
Alina Bosak: Potrafi Pani policzyć, do ilu pomysłów na biznes próbowano już Panią przekonać?
 
Magdalena Jagiełło – Szostak: Moja kariera zawodowa biegnie od dużego biznesu do małego. Zanim trafiłam do Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A., pracowałam w Banku Gospodarstwa Krajowego i przeprowadzałam transakcje, które często dotyczyły naprawę dużych spółek. Wartość największej z nich liczona była w miliardach złotych. Poszukiwaliśmy też nabywców na udziały mniejszościowe przekazane bankowi przez Skarb Państwa. Dzięki temu miałam okazję przyjrzeć się przedsiębiorstwom, często o długoletnich tradycjach, które po transformacji ustrojowej w latach 90-tych bardzo różnie broniły swojej pozycji w nowych warunkach rynkowych. Przekonałam się, że o powodzeniu niekoniecznie decyduje pojawienie się poważnego inwestora finansowego, ale bardzo ważny jest ukryty kapitał przedsiębiorstwa, czyli ludzie. Tam, gdzie była dobra kadra inżynierska, gdzie związki zawodowe rozumiały, że trzeba wspólnie walczyć o utrzymanie miejsc pracy, tam pojawiał się nowy duch, nowe podejście do gospodarności i firmy z tradycją stawały się swego rodzaju startupem w warunkach wolnego rynku. Natomiast misją Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A., który został utworzony przez BGK, jest wspieranie małych i średnich przedsiębiorstw w formie inwestycji kapitału podwyższonego ryzyka. W KFK S.A. sami nie wykonujemy transakcji, ale recenzujemy i finansujemy cudze transakcje. Posiadamy udziały w szesnastu funduszach o profilu venture capital. W tej chwili dwanaście z nich jeszcze inwestuje w przedsiębiorstwa, pozostałe już zbudowały swój portfel i pracują nad wartością znajdujących się w nim spółek albo zaprzestały działalności. Widzimy więc głównie te startupy, które przyprowadzą do nas zarządzający funduszami, zainteresowani inwestycją w określony biznesowy pomysł. Oni są pierwszym sitem. W KFK oglądamy po kilkanaście nowych projektów w ciągu kwartału i jest to creme de la creme.
 
Teraz za to ma Pani okazję obejrzeć "świeżynki"?
 
Tak, nadzoruję realizację projektu finansowanego ze środków szwajcarskich. Działania KFK S.A. podejmowane w ramach Szwajcarsko-Polskiego Programu Współpracy skierowane są do czterech regionów priorytetowych: województwa podkarpackiego, małopolskiego, świętokrzyskiego i lubelskiego. W każdym z nich organizujemy spotkania, w których biorą udział młodzi przedsiębiorcy albo ludzie z pomysłem na biznes. Ci ostatni swój plan przedstawiają przed gronem ekspertów i poddają się ich ocenie. To wymaga brawury i odwagi, ale przecież takie cechy posiada każdy przedsiębiorca. Podczas tych prezentacji widać, że nie jest łatwo przekonać inwestora do ulokowania pieniędzy w przedsięwzięciu. Pomysłodawcy mają szansę poznać oczekiwania zarządzających funduszami, zrozumieć, dlaczego inne są np. kryteria funduszu Zernike, który chętnie podejmuje współpracę z przedsiębiorcą na bardzo wczesnym etapie rozwoju, a inne funduszu Experior, który chętnie dołącza się do finansowania projektu bardziej dojrzałego.
 
Nie ma Pani wrażenia, że większość osób chce zrobić fajną "apkę"? Czy na tym właśnie polega innowacyjność?
 
Nie ma jednoznacznej definicji innowacyjności. Ale biorąc pod uwagę, że w nowej perspektywie unijnej innowacyjność jest "na sztandarach", więc na pewno zyska nowe znaczenie. Dziś już przecież wszystko jest "innowacyjne" – kremy do twarzy i inne towary, usługi. To kwestia mody. Rok temu jeszcze mało kto używał słowa startup, a dziś jest ono gwarancją "klikalności" w mediach elektronicznych i pojawia się w nagłówkach wielu informacji biznesowych. Nie wszystkie pomysły to są "apki". Podczas niedawnego spotkania w Krakowie, ośmioosobowe jury oceniało biznesowe pomysły młodych ludzi. Zasiadałam w nim razem z prezesami firm Geberit i Armatura Kraków, przedsiębiorstw z ponad stuletnią historią. Ocenialiśmy 9 projektów. Jeden z nich przeżyłby i bez Internetu, i bez prądu. Dotyczył mycia samochodów i bardzo się szacownym biznesmenom spodobał.  Nie chcę zdradzać szczegółów pomysłu, ale jest on dowodem, że można na spotkanie z przedstawicielami funduszy venture capital przyjść z projektem, który nie dość, że nie jest internetowy, to jeszcze dość przyziemny, i spotkać się z akceptacją i przekonaniem, że ten biznes się uda. Inna sprawa, czy tego typu przedsięwzięcie, mające szanse powodzenia, nadaje się dla funduszu VC.
 
Podobno, jeśli ktoś chce zobaczyć wylęgarnię startupów, powinien udać się do Doliny Krzemowej. Czy startupy oznaczają głównie biznesy związane z Internetem i komputerami? 
 
Kiedyś Internet sam w sobie był innowacyjny. Pamiętam jeszcze takie czasy, kiedy go nie było i dominowały dialogi: "Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że wysłałem faks". Zmiana sposobu komunikowania się bardzo zmieniła modele biznesowe. To są nie tylko relacje z klientem – odbiorcą usługi czy produktu, ale również relacje B2B, czyli współpraca między przedsiębiorstwami, a także e-commerce, który nie oznacza już tylko sklepu internetowego, ale dla firm jest jednym z wielu kanałów dystrybucji. Młodzi ludzie w sposób naturalny zawłaszczyli wszystko, co jest "internetowe". Dla nich to nie jest innowacyjne, ale proste jak oddychanie. Dla tego pokolenia ścieżka kariery typu: "kończę dobrą uczelnię, mam niezłe wyniki i automatycznie znajduję stabilną pracę w firmie z dobrą reputacją", już się nie sprawdza. Młodszym rocznikom łatwiej ten fakt zaakceptować niż starszemu pokoleniu, ponieważ taką rzeczywistość już zastały. Musząc znaleźć swoje miejsce na ziemi i sposób na utrzymanie, "poszli w Internet". Wynikło to również z tego, że programy pomocy ze strony państwa, adresowane do młodych przedsiębiorców oferowały stosunkowo niewielkie kwoty. To były zbyt małe pieniądze na uruchomienie firmy, działającej w tradycyjnej branży. Natomiast wystarczały na to, by kupić komputer, posadzić dwóch programistów i spróbować coś na koniec dnia wypracować. Niekoniecznie trzeba jechać do Doliny Krzemowej, by zrealizować swój pomysł. W tej chwili jest tyle programów i pieniędzy dla tzw. startupów w Polsce, że przypomina to potop. Tym, którzy upatrują w tym dla siebie szansę, radzę, aby nie zaczynali od sprawdzania, na co można pieniądze dostać. Lepiej najpierw  zastanowić się nad swoim pomysłem, a dopiero później rozejrzeć się, skąd na niego wziąć środki.
 
Skąd się biorą inwestorzy? Albo raczej, jak ich znajdujecie? I ile jest prawdy w tym amerykańskim powiedzeniu, że jeśli chodzi o to, skąd wziąć pieniądze na biznes, to obowiązuje zasada 3F – Family, Friends&Fouls?
 
KFK S.A. stara się, aby "trzecie F", to nie byli "głupcy", ale "Funds", czyli fundusze venture capital. Aby powstał fundusz venture capital, potrzeba specjalistów od inwestycji kapitałowych, którzy pozyskali osoby  z kapitałem. Są trzy typy inwestorów. Jedni to osoby z branży finansowej, które na co dzień inwestują pieniądze swoich klientów w różne produkty, a chcieliby zarobić także w segmencie venture capital i przekazują do nich część kapitału. Drugi typ to zarządzający funduszem, którzy inwestują własne środki i znajdują innych  zainteresowanych dołączeniem do inwestycji, często przedsiębiorców, lekarzy, prawników, inne osoby wykonujące wolne zawody. Trzeci rodzaj funduszu to taki, kiedy zarządzający zarządzają tak naprawdę tylko swoimi pieniędzmi.
 
Wydaje się, że wielu Polaków woli jednak składać coś w garażu, niż wziąć do spółki inwestora. Raport "Polskie startupy" przygotowany w 2015 r. przez Fundację Startup Poland pokazuje, że niemal 60 proc. tych biznesów finansuje się wyłącznie ze środków własnych. Wygląda na to, że rzeczywiście wielu woli pożyczyć od rodziny i przyjaciół. Albo ruszyć drogą od pucybuta do milionera?
 
Wygląda na to, że młodzi startupowcy nie odbiegają w swoich zachowaniach od tego, jak finansuje się w Polsce dojrzały przedsiębiorca. Pomijając nawet brak zdolności kredytowej i możliwości przedstawienia zabezpieczenia kredytu bankowego, powody tego są co najmniej trzy. Jeden z nich to niechęć do ryzyka związanego z finansowaniem zewnętrznym. Poza tym, jeżeli mówimy o dofinansowaniu, które mogą dostarczyć aniołowie biznesu i venture-kapitaliści, to jest także niechęć do podzielenia się władzą nad firmą. I w końcu, w przytoczonej statystyce są na pewno osoby, które budują wyłącznie własne miejsce pracy. Do tego niekoniecznie potrzeba na początku dużych pieniędzy. I dobrze. Inwestorzy, spotykając się z osobą, która szuka finansowego wsparcia, zawsze pytają: a co zrobiłeś już sam, ile zaryzykowałeś i ile zbudowałeś, zanim przyszedłeś zaproponować nam uczestnictwo w tym przedsięwzięciu? Inwestowanie najpierw swoich pieniędzy wydaje mi się naturalne. Pytanie, na ile wszystkie instytucje otoczenia biznesu potrafią stworzyć mikroklimat do rozwoju przedsięwzięcia. Fajnie, że są takie miejsca, jak Inkubator Technologiczny w Jasionce, dobrze, że są programy BGK i PARP dla startupów, ale gdzieś na początku musi być własny wkład. W pewnym momencie trzeba też przestać wspierać przedsiębiorcę, kiedyś wreszcie powinien stanąć na własnych nogach.
 
Magdalena Jagiełło – Szostak. Fot. Tadeusz Poźniak
 
Dlaczego w tylu programach dla startupów są ograniczenia wiekowe? Czy nie warto wspierać człowieka z pomysłem, nawet jeśli skończył już 35 lat?
 
Nie zawsze jest wszystko dla wszystkich. Gdy spojrzę na swoje osobiste doświadczenia, to poza tym, że skończyłam państwową szkołę i państwową uczelnię, co doceniam, bo wykształcenie też kosztuje, jakoś na nic się nie ?załapałam?. Jedyne, z czego skorzystałam to ulga mieszkaniowa, przy czym rok później, okazało się, że zamrożono progi podatkowe, więc musiałam zarobić dwa razy więcej, żeby wpłacać raty w spółdzielni (hipotecznych kredytów mieszkaniowych  wtedy nie było). Zatem przyzwyczaiłam się, że trzeba sobie radzić samemu. Dlaczego 35 lat? Nie wiem. W minionym ustroju po 35. roku życia, zgodnie z ustawą, należało oddać legitymację partyjnego działacza młodzieżowego i wydorośleć (śmiech). Myślę, że to jest umowne. Natomiast młodzi na pewno potrzebują pomocy. Wchodzenie na rynek pracy dla absolwentów uczelni jest dziś bardzo trudne. Nie chciałabym być w tej chwili w ich butach. Co wcale nie oznacza, że młodzi ludzie są bezmyślni. Kiedy uczestniczę w spotkaniach z nimi, widzę, jak dużo mają energii, determinacji, samozaparcia. Na pewno też trudniej być startupem z Podkarpackiego niż panienką z dobrego domu z Warszawy, która jak straci pracę, zawsze może wrócić do dziecinnego pokoju u rodziców i nawet po słoiki nie musi jeździć daleko. Dzieci niektórych moich kolegów kończą spokojnie trzeci fakultet na uczelni, wciąż żyjąc z kieszonkowego od rodziców. Dlatego mam duży szacunek dla tych, którzy przychodzą z projektem chociażby pisanym na kolejną "apkę". To jest ich projekt, ich pomysł, w który angażują swój czas, nie czekając aż mama zrobi im kanapkę albo tato załatwi pracę po znajomości.
 
KFK S.A. zjednoczył zarządzających i inwestorów prywatnych 16 funduszy venture capital wokół idei inwestowania w nowe pomysły. Ile startupów w ciągu 10 lat istnienia KFK skorzystało z tej formy dofinansowania?
 
Na koniec 2015 roku było to blisko 170 firm. To efekt ośmiu lat pracy. Przez pierwsze dwa lata trwały prace organizacyjne, ponieważ program pomocy publicznej musiał przejść  certyfikację w Komisji Europejskiej. W 2007 r. zorganizowaliśmy konkurs pilotażowy dla zarządzających funduszami VC/PE. Mówię my, chociaż wówczas nie byłam jeszcze w KFK S.A., tylko kibicowałam ówczesnej załodze, pracując w Departamencie Inwestycyjnym w BGK. To było bardzo istotne, że 55 mln zł ze środków krajowych mogło trafić do dwóch funduszy, które dopiero miały powstać. Ponadto, ze środków publicznych inwestujemy tyle samo, co inwestorzy prywatni, czyli potencjał inwestycyjny funduszy z udziałem KFK S.A. jest zawsze dwa razy większy, niż gdyby fundusze miały charakter czysto prywatny. Nie było wtedy jeszcze pieniędzy szwajcarskich ani unijnych. Te pierwsze fundusze skończyły już w 2014 i 2015 roku budowanie portfela. Nie wydatkowały wszystkich zakontraktowanych w KFK S.A. środków, co jest normalne w branży VC, ponieważ tu nie jest celem wydać wszystko, ale wydać dobrze, czyli mądrze i z nadzieją na zysk. 
 
Czy to były w większości trafione inwestycje?
 
Na takie podsumowania jest jeszcze za wcześnie. W przypadku funduszy zalążkowych typu "seed", jak te organizowane przez Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości, sukcesem jest, jeśli na sto "zasianych" przeżyje dwadzieścia. Teoretycznie, statystycznie fundusz venture capital, na dziesięć inwestycji powinien mieć trzy, które odpracują ewentualne straty na siedmiu pozostałych oraz jeszcze przyniosą zysk, jakiego oczekują zarządzający i inwestorzy, którzy podjęli ryzyko. "Siedmiu pozostałych" nie musi przynieść strat, ale jeśli się takie trafią, to jest to normalne. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, jak mawiają Rosjanie. Jeżeli po pół roku widać, że biznes nie rozwija się, jak zakładano, trzeba sytuację zdiagnozować. Może się nie sprawdzić model biznesowy. Wtedy jest ważne, by przedsiębiorca i fundusz szybko reagowali. Przedsiębiorca, któremu nie idzie sprzedaż, nie powinien uparcie realizować planów kosztowych zgodnie z harmonogramem. Jeśli pieniądze zostaną przejedzone, daleko się nie zajedzie. Nie można bez końca pracować nad produktem, trzeba z nim wyjść na rynek. Nie chodzi o to, aby od razu były zyski, ale trzeba pozyskiwać klientów, rozwijać kanały sprzedażowe itd. Sprzedaż na początku może być na minusie, ale wszystko musi się rozwijać. Kiedy plan nie działa, może okazać się konieczne kompletne przeformatowanie przedsięwzięcia. Najgorzej, jeśli przedsiębiorca upiera się i jest tak bezkrytycznie przekonany do swoich racji, że nie widzi momentu, kiedy przychodzi czas na refleksję i zmianę sposobu działania. Wtedy powinien reagować zarządzający funduszem i wspierać przedsiębiorcę w eliminacji niedostatków. Natomiast inwestorzy funduszy venture capital nie akceptują "sprytu" biznesowego graniczącego z nieuczciwością.
 
Biorąc pod uwagę, jaki niski poziom zaufania społecznego prezentują Polacy, taka współpraca przedsiębiorcy z funduszem nie jest łatwa.
 
Przedsiębiorca na pewno nie powinien agresywnie reagować na pytania i musi być gotowy do udzielania odpowiedzi. Zarządzający funduszem musi natomiast znaleźć drogę pomiędzy dwoma skrajnościami: "puścić bezpańsko" i "zaufać bezgranicznie". Pomiędzy jest miejsce na dobrą współpracę.
 
Nie da się ukryć, że z programów unijnych wydano miliony na nieudane biznesy. W pierwszym okresie finansowania, niektórzy zakładali pierwszą firmę tylko po to, by kupić samochód. Wiele tych firm już dziś nie istnieje. Tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze prywatnych inwestorów, wydaje się je rozsądniej?
 
Ludzie zarządzający funduszami mają spore doświadczenie, bo obserwowali rozwój i porażki wielu firm. Inwestorzy także posiadają wiedzę, wyniesioną często z własnego biznesu. Cała ta ekipa jest znacznie większym wsparciem dla młodej firmy, niż opłacony z grantu doradca czy szkolenie. W funduszu po prostu powiedzą: "Słuchaj, to nie będzie działać" albo "Ucz się na moich błędach".
 
Jakie błędy najczęściej popełniają ludzie, którzy chcą otworzyć własny biznes i uważają, że mają na niego świetny pomysł?
 
Każdy popełnia własne błędy, ale niektóre powtarzają się. Do takich należy nieumiejętność zauważenia, że trzeba spróbować coś zmienić i upieranie się przy jednej koncepcji. Po drugie, nadmierna koncentracja na produkcie, ciągłe ulepszanie i niemożność podjęcia decyzji o jego wypuszczeniu na rynek. To często wiąże się z tym, że zwyczajnie nie umiemy go sprzedać. Jesteśmy bardzo dobrzy w tym, co robimy, ale nie znamy się na handlu. Dlatego fundusz bardzo często pomaga znaleźć osobę do sprzedaży, a jeszcze wcześniej przekonuje przedsiębiorcę, że tę sprzedaż czas już zacząć. Tu można także wpaść w pułapkę instrumentów pomocowych, tzn.  – tu mogłem dostać na to, tu na to i ciągle mogę za te pieniądze nad tym produktem pracować, zamiast pójść do ludzi i go sprzedać. Młodym przedsiębiorcom brakuje również umiejętności zarządzania finansami. Bywa nawet, że firma ma rok, dwa i w trakcie analizy przeprowadzanej przez fundusz kapitałowy wychodzi informacja o braku planu kont. A dobra sprawozdawczość finansowa jest konieczna, aby kontrolować sytuację firmy.
 
Wspomniała Pani, że przychodzi czas, kiedy przedsiębiorca powinien już płynąć o własnych siłach. Mimo tych wszystkich programów pomocowych, projektów, dotacji, mówi się, że w Polsce niełatwo być przedsiębiorcą i że najlepiej, gdyby obniżono podatki. Pani, która pracowała w Ministerstwie Finansów i za Balcerowicza, i za Kołodki, i za Belki, zgadza się z tą opinią?
 
Minister finansów przez podatników zawsze jest niekochany. Kiedy byłam pracownikiem tego resortu, to się do tego nie przyznawałam. Zwłaszcza na imieninach u teściowej, na których były osoby, które pracowały w sferze budżetowej, czyli nauczyciele i służba zdrowia, albo prywatni przedsiębiorcy. Po trzech godzinach słuchania ich narzekań na brak waloryzacji pensji, na zbyt wysokie podatki i tendencyjne kontrole, oferowałam się do zmywania naczyń. W ministerstwie zajmowałam się jeszcze gorszą sprawą – długiem publicznym, czyli szukaniem sposobu, jak go sfinansować. Zaczynałam pracę z ministrem Leszkiem Balcerowiczem, jako stażystka nosząca papiery za ważnymi osobami, a skończyłam jako doradca ministra, jak czasem żartuję, za drugiego Leszka Balcerowicza. Uznałam wtedy, że skoro ministrowie zaczynają się powtarzać, to czas przejść do sektora prywatnego i trafiłam do amerykańskiej firmy. Ale do tej pory wspominam ministerstwo z sentymentem. Myśmy też byli startupem.
 
Bo po '89 wszystko było nowe?
 
Zarządzanie budżetem, finansowanie długu, który widać, a nie tylko przez dodrukowywanie pieniędzy, to naprawdę były czasy odkrywania nieznanego lądu, kiedy mieliśmy poczucie misji. Żeby przeczytać literaturę fachową, trzeba było mieć znajomych w Stanach Zjednoczonych, którzy kupią książkę, wyślą. I czasami okazywało się, że ta książka po przeliczeniu dolarów kosztuje tyle, co nasze miesięczne wynagrodzenie. Czasami nie spaliśmy, nie jedliśmy, napędzała nas szklanka fusiastej kawy i extra mocne, a czasem bułgarski "koniak" w charakterze wzmacniacza. Dzisiaj to nie do wyobrażenia. Najbardziej uwierało, że nie zawsze był czas, żeby wrócić do domu i się wykąpać. Bo samo spanie w fotelu już tak nam nie przeszkadzało. Kiedy dzisiaj venture-kapitaliści na spotkaniach z potencjalnymi "celami inwestycyjnymi" pytają pomysłodawcę, a co ty zrobiłeś, co zainwestowałeś, gdzie jest twój czas, gdzie jest twoje zaangażowanie, to myślę, że ten młody przedsiębiorca, powinien wkładać w swój biznes tyle wysiłku i pracy, co my w tym ministerstwie na początku lat 90-tych. Osoby, z którymi wtedy pracowałam były moimi nauczycielami i przewodnikami, bo słowo "mentor" też jeszcze nie było w użyciu. 
 
Mając takie doświadczenie potrafiłaby Pani podać receptę na uzdrowienie warunków prowadzenia biznesu w Polsce?
 
To wszystko nie jest takie łatwe. Jak już powiedziałam wcześniej, jestem zwolenniczką hasła: "Nie licz na kogoś, licz na siebie". Zawsze wychodziłam z założenia, że trzeba być samorządnym, samofinansującym się i trzeba umieć zarobić tyle, żeby po zapłaceniu podatków, ZUS-u i całej reszty, zostało więcej niż tylko na waciki. Niemniej jednak, uważam, że to dobrze, że pojawia się tyle programów i możliwości wsparcia dla przedsiębiorców. Czasem wydaje się, że one zachodzą na siebie i że mamy klęskę urodzaju, a łatwość zdobycia grantów rozleniwia, ale dają jednak pozytywny efekt i są ludzie, którzy potrafią je dobrze wykorzystać.
 
Ja tu narzekam na polskie warunki, ale z tego co Pani mówi wynika, że człowiek przedsiębiorczy i nad Tamizą, i nad Wisłą rozwinie biznes?
 
Tak. I wolałabym, żeby mój kuzyn, który skończył jedną z uczelni rzeszowskich, został tutaj, w Rzeszowie, zamiast otwierać  firmę  w Wielkiej Brytanii. Ale z drugiej strony, to dobrze, że Rzeszów potrafił wykształcić kogoś, kto daje radę w Londynie. I to nie jest tak, że on się odwrócił plecami do Polski. To tutaj nabrał odwagi, by pójść dalej. 
 
Pani miałaby dziś pomysł na własny biznes?
 
Moi rówieśnicy ze studiów na początku lat 90-tych albo szli do administracji rządowej, albo do komercyjnych firm, albo próbowali robić coś samodzielnie. W tych romantycznych latach mój mąż i jego kolega ze szkoły założyli firmę. Mieliśmy pieniądze zarobione w spółdzielniach studenckich. Swoje pierwsze sto dolarów zdobyłam, handlując jablonexem na ulicach Budapesztu. I wiem, co to znaczy stracić pieniądze ciotki. Próbowaliśmy różnych rzeczy. Od warzywniaków po finansowanie gabinetu stomatologicznego dla znajomej po akademii medycznej. Kolega o przezwisku "Kapitalista" założył lokalną gazetę, którą finansował tak długo, jak się dało. Nie mieliśmy dużego kapitału, najłatwiej było zarobić na handlu, ale jak widać próbowaliśmy. Częściej czuliśmy smak porażki, niż powiew sukcesu. Ja odnalazłam swoje miejsce w instytucjach finansowych.
 
Co Pani myśli, patrząc dziś na naszą polską rzeczywistość, gospodarkę, dług publiczny?
 
Nie patrzę. Zamykam oczy albo, mówiąc inaczej, nie rozglądam się na boki. Czasami czuję frustrację, myśląc, co nasi dziadkowie zrobili w czasie 20-lecia międzywojennego, a co my przez ostatnie 25 lat. Mimo, że jakieś tam zasługi mam, uważam, że zrobiliśmy za mało. Ale z drugiej strony, czy ktoś zrobiłby więcej? Swoje zadania staram się wykonywać najlepiej, jak to możliwe i nie zamykam się na potrzeby innych. Chciałabym, że w Polsce nikt nie biedował, ale czy sama mogę to zmienić? To nie jest emigracja wewnętrzna, czy mała stabilizacja, jak za PRL-u, raczej poczucie, że trzeba pracować dobrze, nie czekając, co zrobią inni. 
 
Już Pani nie ciągnie do własnego biznesu?
 
Nie. Już wiem, czego nie umiem. Obserwując startupowców, widzę też takich, którzy potrafią coś merytorycznego wymyślać, ale potrzebują osób dojrzalszych, z finansowym zapleczem, które pomogą im zrealizować marzenie. Gdyby przestało mi sprawiać satysfakcję to, co robię teraz zawodowo, to pewnie nie zastanawiałabym się, czy zakładać agroturystykę w Bieszczadach. Kiedy Pani o to dopytuje, to myślę, że mogłabym zostać aniołem biznesu? Pomóc innemu  rozwinąć firmę, patrzeć jak rozwija skrzydła? Tak, to daje dużą frajdę.
 

 
Magdalena Jagiełło-Szostak, członek zarządu Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A. Pochodzi z Jarosławia. Z sektorem finansowym związana od 1990 roku. Pracując w Ministerstwie Finansów uczestniczyła w tworzeniu rynku skarbowych papierów wartościowych oraz w przygotowaniu regulacji z zakresu zarządzania długiem publicznym. Reprezentowała Skarb Państwa w Radzie Nadzorczej Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie S.A. Była doradcą Zarządu Pioneer Powszechnego Towarzystwa Emerytalnego S.A., a także – przez okres dwóch kadencji – członkiem Zarządu Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych PZU S.A. Przed objęciem funkcji Członka Zarządu KFK S.A. przez ponad osiem lat odpowiadała w Banku Gospodarstwa Krajowego za inwestycje kapitałowe oraz nadzór właścicielski. Koordynowała przygotowanie pierwszej prywatnej emisji obligacji BGK finansującej Krajowy Fundusz Drogowy. Reprezentowała BGK w radach nadzorczych spółek wchodzących w skład portfela banku oraz realizowała transakcje nabycia i zbycia akcji lub udziałów w spółkach kapitałowych. W Krajowym Funduszu Kapitałowym S.A. m. in. nadzoruje obszary działalności inwestycyjnej i nadzoru właścicielskiego w stosunku do funduszy kapitałowych, które uzyskały wsparcie KFK S.A. ze środków pochodzących z Szwajcarsko-Polskiego Programu Współpracy (SPPW)
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy