Z Zofią Kordelą-Borczyk, prezes Fundacji Karpackiej – Polska z siedzibą w Sanoku, rozmawiają Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: To, że Bieszczady są najbardziej rozpoznawalną i cenną marką turystyczną Podkarpacia, nie budzi wątpliwości. Ale czy Bieszczady są w stanie przyciągnąć ludzi z całej Polski przez cały rok?
Zofia Kordela-Borczyk: To trudny i skomplikowany proces. Mam na myśli zbudowanie takiego systemu i takich produktów turystycznych, które przyciągałyby turystów przez cały rok. Niemniej jednak wydaje mi się, że Bieszczady, ze względu na swoje specyficzne walory – nie są to góry bardzo wysokie, a przecież nie każdy lubi wysokie góry i nie każdy czuje się w nich dobrze – mogą być magnesem dla turystów przez co najmniej 6 miesięcy w roku.
W jakich miesiącach?
Bieszczady są w stanie zaoferować wystarczającą liczbę atrakcji: góry, rzeki, przyrodę, liczne muzea itd. w czasie przynajmniej trzech miesięcy letnich i trzech zimowych. Atutem jest też np. piękna jesień, która „od zawsze” w październiku ściąga tłumy turystów. Jednak zima jest nadal najtrudniejszym tematem. W Bieszczadach nie przygotowano dobrze zorganizowanej bazy turystycznej. Wyciągi narciarskie są bardzo rozproszone, brak jest wyznaczonych tras do uprawiania narciarstwa biegowego i turystyki konnej. Mimo wielu wysiłków w ostatnich dziesięcioleciach, nie powstała tu stacja narciarska z prawdziwego zdarzenia, taka jaką mogą się poszczycić inne polskie regiony górskie.
Pozwoli Pani, że przy tej okazji cofniemy się do roku 1988, kiedy to znany dziennikarz sportowy Janusz Zielonacki prowadził program telewizyjny „Kolorowy zawrót głowy”, w którym promował powstanie w Bieszczadach stacji sportowo-klimatycznej z siecią wyciągów narciarskich. I… został prawie zlinczowany za ten pomysł, co jednocześnie pokazało szerszy problem: jak daleko infrastruktura powinna ingerować w nieskażoną przyrodę.
Tak, ta dyskusja jest prowadzona od lat. Często rozmawiam z władzami Bieszczadzkiego Parku Narodowego, które chronią Park, bo takie jest ich zadanie statutowe. I nie chodzi o to, by stacja powstała w sercu BPN. Są przecież także tereny poza Parkiem i tam można byłoby stworzyć infrastrukturę, która byłaby w stanie przyciągnąć turystów w sezonie zimowym bez naruszania zasobów przyrodniczych Parku, chociaż jedną stację narciarską z prawdziwego zdarzenia. Dlatego jestem entuzjastką pomysłu, który pojawił się w 2008 r. i mówił o stworzeniu stacji narciarskiej na górze Jasło. Szkoda, że tamten zamysł ciągle nie jest realizowany.
To jest rzecz niezbędna, jeśli chcemy mówić o rozwoju Bieszczadów?
Moim zdaniem, niezbędna. Obecnie Bieszczadom proponuje się alternatywne formy w postaci narciarstwa biegowego, nordic walking, turystyki konnej, ale te dyscypliny sportu można też uprawiać w innych regionach Polski, niekoniecznie górzystych. Dyscypliny te powinny stanowić uzupełnienie narciarstwa alpejskiego. Nowoczesna, duża stacja narciarska byłaby prawdziwym magnesem przyciągającym ludzi w Bieszczady. Zmniejszyłaby presję na najbardziej cenne zasoby przyrodnicze, stworzyłaby miejsca pracy, tak pożądane w regionie.
Dlaczego więc stację na górze Jasło otacza milczenie?
Żałuję, ale nie do mnie to pytanie. Na ten temat powinny wypowiedzieć się władze gminy Cisna, które pomysłowi były bardzo przychylne, i władze samorządu województwa podkarpackiego. Najbliższa stacja narciarska jest na Jaworzynie Krynickiej i tam właśnie mieszkańcy naszego regionu masowo spędzają zimą czas wolny. Jaworzyna odbiera nam turystów nie tylko z Polski, ale także graniczącej z Podkarpaciem Ukrainy. A przecież tamtejsze warunki klimatyczne i położenie niewiele różnią się od tych, które mamy w Bieszczadach.
Czyli znów wracamy do dywagacji: co zrobić, by mieszkańcy Podkarpacia wolne weekendy i ferie nie spędzali w Krynicy, czy gdzieś dalej, ale zechcieli zatrzymać się na Podkarpaciu. Co zrobić, by przyjeżdżali tu też ludzie z Polski i choćby z sąsiednich regionów na Słowacji i Ukrainie. O ile to w ogóle możliwe, bo Słowacy bazę narciarską mają rozwiniętą dużo lepiej niż my…
Będę się powtarzać, ale to niezbędne: po pierwsze, musi powstać atrakcyjna stacja narciarska. Równie ważne są także dobrze wytyczone, utwardzone i oznakowane szlaki turystyczne, prowadzące do najcenniejszych historycznie i przyrodniczo miejsc, kąpieliska nad rzekami z małą infrastrukturą plażową oraz szlaki wodne. Do tego porządna kampania promocyjna regionu, bo ciągle nie mamy kompleksowej informacji, łatwego i masowego dostępu do wiedzy o atrakcjach turystycznych Bieszczadów.
W ogóle jest problem z informacją o Bieszczadach. I nie chodzi tu tylko o zabytki, ale o imprezy sportowe, kulturalne i inne. O wielu ciekawych rzeczach nawet dziennikarze dowiadują się przez przypadek, więc jaką trudność z dotarciem do nich musi mieć turysta. Obserwując politykę bieszczadzkich gmin i miasteczek można wyciągnąć wniosek, że między włodarzami nie ma żadnej współpracy, przepływu informacji, że każdy próbuje działać na małą, ale własną skalę. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, że co druga gmina w Bieszczadach chce mieć własny basen, którego nie ma za co zbudować, a potem utrzymać, ale już nikt nie ma aspiracji, by wykreować wspólne, kompleksowe działania na rzecz lepszej promocji Bieszczadów…
Gdy sobie uzmysłowię, co my tu, w Bieszczadach, mamy i jaki w nich tkwi potencjał, to nie mogę tego zrozumieć, jak bardzo nie potrafimy tego sprzedać. Rzeczywiście, problem tkwi w braku współpracy. Każda gmina próbuje promować się na własną rękę, w ramach tego, na co ją stać. W dodatku gminy traktują promocję jako coś niepotrzebnego, przeznaczają na nią małe fundusze, a do pracy zatrudniają często osoby pochodzące z tzw. selekcji negatywnej, czyli gdy ktoś nie nadaje się do pracy w żadnym innym wydziale, to bywa kierowany do promocji. Nie ma dobrych specjalistów od promocji w regionie, którzy umieliby go pokazać w sposób nowoczesny, atrakcyjny i przyswajalny dla zainteresowanych.
Dlaczego nie potrafimy wskrzesić tego przedwojennego ducha, wspaniałej katolicko-żydowsko-prawosławnej kultury pogranicza, ogromnych wsi, targów, Bieszczadów znaczących, zasobnych, tętniących życiem? Za to mamy mit rodem z PRL-u: dzikich Bieszczadów, przyjaznych dla każdego, kto był na bakier z prawem.
W poprzednich latach podejmowano próby promocji tego regionu nie zawsze we właściwy sposób. Różne osoby i instytucje miały własne pomysły na Bieszczady. Już w roku 1951 Wadim Berestowski, który nakręcił polski western „Ranczo Teksas”, przedstawił Bieszczady jako eldorado, gdzie królują konie, stada bydła, kowboje i piękne dziewczyny. Do tego spopularyzowany został mit dzikich Bieszczadów, dających schronienie osobom mającym konflikt z prawem. Celowo lub z powodu nieuctwa zapomniano o przedwojennej historii, wyłączając dziedzictwo Ignacego Łukaszewicza i ropę naftową, której 5 proc. wydobycia światowego pochodziło właśnie stąd. Dziedzictwo etniczne zamknięto w skansenach. Zapomniano, że np. Lutowiska miały kiedyś prawa miejskie z ponad 1000 mieszkańców, że istniała trasa kolejowa Budapeszt-Krościenko-Lwów, a w Sokolnikach Górskich nad Sanem Helena Rubinstein, twórczyni kosmetycznego imperium, brała wodę do produkcji kosmetyków. Z całym szacunkiem z mojej strony do tego, co w dziedzinie promocji zrobiono przez ostatnie lata, muszę stwierdzić, że współczesna Polska o Bieszczadach wie niewiele.
Czy można określić kierunek, w jakim rozwijają się Bieszczady?
W latach 50. mój ojciec przyjmował pacjentów w Tyrawie Wołoskiej przy świetle lampy naftowej, potem została wprowadzona elektryczność, równocześnie przebudowywano serpentyny wiodące do Sanoka, najdłuższe w Polsce. Teraz na tych serpentynach odbywają się coroczne rajdy samochodowe, a w ostatnich latach wybudowano na nich taras widokowy na Bezmiechową i połoniny. Późnym wieczorem widok z tarasu lśni światłami Sanoka, Zagórza i Leska. Na pewno to nie są te same Bieszczady, co 50 czy 20 lat temu. Stają się – mimo wszystkich swoich słabości – coraz ładniejsze, coraz bardziej atrakcyjne.
Kiedyś panował stereotyp, że są one atrakcyjne głównie dla tzw. turysty plecakowego, czyli dla ludzi młodych, którzy owszem, przyjadą w dużej liczbie, ale wielkich pieniędzy nie zostawią. Chodzi o to, by tych nie zgubić, a bogatszych pozyskać.
Rzeczywiście, w Bieszczady przyjeżdża mnóstwo turystów plecakowych, którzy chcą mieszkać pod namiotami czy na campingach – i tacy są też mile widziani. Są oni najczęściej zainteresowani wędrówkami pieszymi i spędzaniem czasu nad wodą. Dla nich najpiękniejsze tereny to Bieszczadzki Park Narodowy i obszar jego otuliny, w tym Jezioro Solińskie i Myczkowieckie. Równocześnie przyjeżdża coraz więcej turystów zamożnych, dla których również jest przygotowana oferta. Niedawno powstał np. bardzo piękny ośrodek we wsi Łukowe, oferujący możliwość uprawiania turystyki konnej i odnowę biologiczną. W Czarnej od lat zachwyca wymagających turystów Perła Bieszczadów, w Olszanicy pałacyk myśliwski, wkrótce przeobrażenia przejdzie ośrodek w Arłamowie, którego lądowisko będzie w stanie przyjąć nawet niewielkie samoloty.
To już nie jest oferta dla turysty plecakowego. Raczej dla tzw. klasy średniej…
No właśnie. Kolejną grupą turystów jest nasza klasa średnia, ludzie, którzy z różnych względów, niekoniecznie finansowych, nie chcą wyjeżdżać za granicę, lecz wypocząć tutaj. Wydaje mi się, że również dla tych osób oferta jest coraz ciekawsza. Pojawiło się kilka ośrodków, które są w stanie zaspokoić potrzeby tej grupy. Do tej grupy zaadresowana jest także bogata oferta w zakresie agroturystyki. Miejscowości Orelec, Ustianowa, Ustrzyki Dolne czy Smolnik posiadają wspaniałe gospodarstwa agroturystyczne, dorównujące standardom alpejskim.
Czy Bieszczady mają szansę stać się rozpoznawalną i cenioną marką nie tylko w Polsce, ale i za granicą?
Są na dobrej drodze, by stać się rozpoznawalną marką. Ale jako część Karpat. Bo musimy pamiętać, że Bieszczady są częścią gigantycznego dziedzictwa przyrodniczego i kulturowego, jaki stanowią Karpaty. Musimy pamiętać również, że kiedy się porównuje nasze dziedzictwo do tego, czym dysponuje np. Rumunia, to widać gigantyczną przepaść. Rumuni naprawdę mogą z Karpat żyć.
Ale tam przyjeżdża cały świat, a Hollywood kręci tam filmy.
I bardzo dobrze! W prostej linii z Polski do granicy rumuńskiej jest ok. 100 km. My mamy zaledwie kawałeczek Karpat, w związku z czym nasza uwaga powinna skupiać się na Bieszczadach, ale w kontekście większej całości.