Alina Bosak: Finansiści liczą na różne sposoby, ale ze wskaźników i obecnych przepisów wychodzi, że minimalne wynagrodzenie w Polsce wzrośnie w 2024 roku o więcej niż 700 zł, do kwoty ponad 4200 zł brutto. Pracownicy z najniższymi pensjami mają powody do radości. Pracodawcy wręcz przeciwnie. A co myśli ekonomista?
Artur Chmaj: Pytany o podwyżki płacy minimalnej zazwyczaj jestem w rozterce. Dla pracowników na najniższych pensjach i w czasach, kiedy inflacja czyni ich zarobki coraz mniej wystarczającymi, kiedy rosną koszty utrzymania, a ludzie biednieją, to na pewno dobra informacja. Kłopot w tym, że ktoś te wyższe pensje musi wypłacić. Zazwyczaj pracownik sam odpowiednie wypracowuje, ale nie zawsze tak jest. To zależy od firmy. Są takie, którym wypracowywanie zysków przychodzi łatwo, ale też wiele jest takich, które w ostatnich latach mają pod górę. Najpierw covid, potem wojna w Ukrainie, nowe problemy inflacyjne w Polsce, drogie kredyty, wysokie koszty funkcjonowania, ograniczenie popytu – ponieważ Polacy biednieją, więc mamy wyraźny spadek konsumpcji – to wszystko oznacza, że nie każdego pracodawcę stać na takie wysokie wynagrodzenia. Mówię tu o obiektywnych czynnikach, a nie subiektywnym – czy pracodawca chce wypłacać wyższą pensję, czy nie – bo takie dyskusje wiedliśmy w latach 90., kiedy płace były sztucznie zaniżane. Od kilku lat mamy rynek pracownika i rozsądnie myślący pracodawca wie, że pracownika potrzebuje, i dba o niego. Ale jeśli koszty zatrudnienia będą przerastać możliwości przedsiębiorcy, to radość z takiej obowiązkowej podwyżki może przerodzić się w dramat, kiedy firma zdecyduje się na redukcję etatów lub w ogóle straci rację bytu.
Z podwyżkami płacy minimalnej ostatnich lat wiąże się jeszcze jedno zjawisko. Okazuje się, że pracodawcy, owszem, podnoszą płace minimalne zgodnie z wymogami, ale pensje innych pracowników już tak podwyższane nie są. W rezultacie mniej doświadczeni zaczynają doganiać tych z większym stażem, co działa wyjątkowo demotywująco. Dochodzi do zrównywania płac. Kompetentnym i doświadczonym pracownikom odechciewa się pracować.
Szczególnie wyraźnie widać to w sferze budżetowej. Podnoszenie pensji minimalnej przy symbolicznym lub całkowicie zaniechanym podwyższaniu pozostałych płac skutkuje tym, że nowo przyjęty pracownik na mniej istotne stanowisko – do pomocy, sprzątania itp. – zarabia prawie tyle samo co pracownik z 20-30-letnim stażem, po wielu szkoleniach. To straszny demotywator, który demoralizuje ludzi. Ludzie pracujący wiele lat, z wysokimi kompetencjami, patrzą na to, co się dzieje i dochodzą do wniosku, że wysiłek włożony w uczenie się, podnoszenie kwalifikacji, był bezsensowny. Spotykam się teraz ze skargami ludzi, którzy pytają, po co było studiować, robić kursy, szklenia, kursy podyplomowe, 20 lat starać się o rozwój ścieżki zawodowej, jeśli teraz osoba na dole hierarchii zawodowej ma tyle samo albo niewiele mniej pieniędzy w wypłacie. Wbrew pozorom, to potężny problem, który nasila się od kilku lat. I nie ma nań prostego przepisu. Propaganda rządowa chwali się, że rośnie płaca minimalna, ale przemilcza drugą stronę medalu – nie wszyscy ludzie pracują na minimalnych wynagrodzeniach i oni doceniani nie są. To budzi gorycz, frustrację i zniechęcenie. I słusznie stawia pod znakiem zapytania celowość uczenia się, dokształcania, podnoszenia kwalifikacji.
W prawodawstwie Unii Europejskiej zwraca się uwagę na kwestię sprawiedliwego wynagradzania. Wszyscy wiedzą, że ma ono związek z pracą i motywacją do osiągania lepszych efektów. Z jednej strony nasze pensje wciąż zbyt mocno odstają od średniej europejskiej, a z drugiej nieproporcjonalne wzrosty zniechęcają ludzi do pracy. Dlatego Unia Europejska chce coraz większej transparentności, mówi o dostosowywaniu pensji do stażu. Parlament Europejski zaakceptował niedawno dyrektywę, która znosi tajemnice wynagrodzenia, zobowiązuje pracodawców do podawania pracownikom informacji ułatwiających im porównywanie poziomu wynagrodzeń w różnych kategoriach.
U nas jednak zamiast dobrych wzorców z Unii Europejskiej niektórzy chcieliby tylko pieniędzy.
Wracając do podwyżek minimalnej pensji – wydaje się, że najtrudniej będzie to zrealizować w mikroprzedsiębiorstwach, gdzie już w ubiegłym roku nastąpiła pierwsza fala upadłości.
Tak, widzimy to szczególnie w sektorze MŚP, gdzie wyższe koszty działalności związane z wysokimi cenami energii, wyższymi kosztami pracy, a z drugiej strony niższy popyt przełożyły się na upadłości. Zamknięto wiele małych lokali gastronomicznych. Ale dziś coraz mniej osób stać nawet na pizzę.
Co mogłoby odwrócić te niekorzystne trendy? Naprawdę zależą one głównie od wojny i sytuacji na świecie, jak przekonuje rząd?
Mówiąc ogólnie, pomogłaby rezygnacja z polityki wyborczej na rzecz polityki gospodarczej – rozsądnej, przemyślanej, długofalowej, z wizją i wytłumaczeniem społeczeństwu oraz firmom, co się planuje, czego należy się spodziewać, na co się przygotować, bo tak się buduje stabilność gospodarczą. Decyzje podejmowane ad hoc, z myślą tylko o wyborach, szkodzą Polsce. Niestety, sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest efektem splotu wielu obliczonych właśnie na wybory działań władzy. Jedną ręką daje się czternaste emerytury, drugą odbiera pieniądze w podatkach. Wystarczy popatrzeć na rachunki za prąd i gaz. Ileż tam podatków zwanych opłatami od tego, czy tamtego? Podatki poukrywane są w wielu, wielu towarach i usługach.
A co jeśli dalej pójdziemy tą drogą co dotychczas?
Boję się scenariusza węgierskiego. Orban zrobił to, czym zaczynają kusić nasi rządzący – dawać podwyżki, kupować wyborców. Skutek jest taki, że dziś Węgry mają 25-procentową inflację. Dobrodziejstwa wyborcze także w Polsce będą skutkować przyspieszeniem inflacji. Cieszymy się, że teraz ona spada, ale ona spada w wyniku spowolnienia gospodarczego. Nie mamy jeszcze recesji, ale granica jest bardzo cienka.